ZM#3: Nocna melancholia

Zdjęcie główne: flickr.com, Kieran ClarkeCC BY 2.0

Nieraz tak w tej Warszawie bywa, że nocą jakoś nie mogę zasnąć… Leżąc na jednym boku zdecydowanie za dużo myślę o zbliżających się egzaminach, zaś na drugim głowię się nad tak nieistotnymi bzdetami, że aż wstyd się przyznać. Przez głowę przelatuje mi przynajmniej dziesięć zdarzeń na minutę. O jednych chcę pamiętać, o innych wolałbym zapomnieć. Wszystkie wspomnienia są tym razem jednak nieco urozmaicone… W tle towarzyszy im piosenka, którą gdzieś dziś usłyszałem, zdaje się, że w trakcie meczu Mavs – Lakers. Usiłując przypomnieć sobie, skąd znam ten rytm, mocno wytężam umysł… Taki problem to przecież dla człowieka sprawa życia lub śmierci. Na pewno słyszałem to już w dzieciństwie! FIFA 07? Nie, tamten soundtrack znam doskonale. Jakiś film? Możliwe, ale jaki? Poddaję się. Serce straciło wiarę, ale mózg nie przestał szukać. I znalazł! No przecież… Thierry Henry!

Francuski napastnik zawsze był moim największym piłkarskim idolem. W związku z tym, jako dzieciak, wpisywałem na YouTube jego nazwisko tak często, jak tylko było to możliwe. Jeden ze znalezionych dawno temu filmików szczególnie mi się podobał. Przedstawiał 25 najpiękniejszych bramek Henry’ego w barwach Arsenalu. Wybrane gole robiły ogromne wrażenie, ale tamto wideo przypadło mi do gustu również ze względu na trzy całkiem przyjemnie wpadające w ucho utwory. To w końcu rzadkość w youtube’owych filmikach piłkarskich, zazwyczaj lepiej wyłączać dźwięk.

Po przynoszącym ulgę odkryciu postanowiłem czym prędzej zajrzeć na YT, by sprawdzić, czy moje ulubione notowanie wciąż znajduje się w serwisie. Całe szczęście, jakoś ciągle się trzyma, choć aktualnie znajduje się już na innym kanale, w gorszej jakości. Trudno, nie powstrzymało mnie to przed ponownym obejrzeniem!

Nie przypuszczałem jednak, że wprawi mnie ono w aż tak nostalgiczny nastrój… Dziewięciominutowa wizyta na Highbury uświadomiła mi, że niestety nigdy już nie będzie mi dane czuć tak wielkiej futbolowej ekscytacji jak kiedyś. Przez tę chwilę znów byłem smarkaczem z podstawówki, czekającym z zapartym tchem na kolejne wyczyny swojego idola. Dziś, choćbym bardzo się starał, nie jestem w stanie odczuwać tak wielkich emocji podczas oglądania jakichkolwiek meczów. No cóż, nie dziwię się, że niektórzy faceci nie chcą dorastać…

Synonimem dorastania, w moim przypadku, stały się chociażby drobne wątpliwości co do klasy samego Thierry’ego Henry’ego. Ich źródło leżało w rozczarowujących występach Francuza w wielkich finałach. Henry zagrał w czterech meczach najwyższej możliwej rangi: finale mistrzostw świata 2006, mistrzostw Europy 2000 i dwóch finałach Ligi Mistrzów (2006 i 2009). W żadnym nie strzelił bramki, w żadnym nie błyszczał. Najbardziej bolesny był dla niego rok 2006, gdy jako absolutnie kluczowa postać Arsenalu i reprezentacji Francji nie zdołał poprowadzić swoich drużyn do triumfów (porażka w finale LM z Barceloną, a następnie w finale mundialu z Włochami). Wówczas oczekiwania wobec niego były ogromne, w przeciwieństwie do Euro 2000, podczas którego nie uchodził jeszcze za tak wielką gwiazdę, a także do LM 08/09, kiedy to Barcą, jego nowym klubem, rządzili już Messi, Xavi i Iniesta. A przecież to właśnie największe mecze definiują najlepszych piłkarzy. Może mój idol wcale nie był taki niesamowity, skoro nie wytrzymywał presji w najbardziej wymagających okolicznościach?

Embed from Getty Images

Na szczęście szybko przejrzałem na oczy i dałem sobie spokój z krytykowaniem francuskiego snajpera. Byłoby czymś wielce niewłaściwym nie doceniać osiągnięć Henry’ego przez wzgląd na raptem dwa nieudane spotkania. Owszem, były to mecze o najwyższą stawkę, ale idąc takim tokiem myślenia, za bardziej klasowych napastników musielibyśmy uznać Edera i Diego Milito.

Thierry’ego Henry’ego nie powinniśmy oceniać wyłącznie przez pryzmat jego statystyk i trofeów (które robią ogromne wrażenie – jak by nie patrzeć, wygrał wszystkie najważniejsze w futbolu puchary*). By przekonać się, jak wielkim był graczem, warto po prostu posłuchać londyńskich kibiców, u których serce zaczyna bić mocniej na samą myśl o legendzie z czternastką na koszulce. Dla nich to symbol okresu, w którym Arsenal prezentował najbardziej efektowny futbol w Anglii. Thierry  był fenomenem, jakiego Highbury nigdy nie widziało. Był powodem, dla którego ludzie na Wyspach tłumnie przychodzili na stadiony. Był piłkarskim geniuszem, zdobywającym gole, o jakich dzisiejsi snajperzy w Premier League mogą tylko pomarzyć. Był niekończącym się koszmarem obrońców i bramkarzy. Kibiców równie często jak w zachwyt wprawiał w osłupienie po swoich niebywałych rajdach. Sprawił też, że dzieciak z jasielskiej „czwórki” oszalał na punkcie Arsenalu i trwa w tym stanie aż do dziś. Czas na jeszcze jedno odtworzenie! Znów mam dziewięć lat, widzę Highbury i Kanonierów w bordowych trykotach. Z kim dziś gramy? Zasypiam…

Embed from Getty Images

*Oprócz Euro 2000 i LM 2009, Henry triumfował jeszcze na mundialu 1998. Nie wspomniałem o tym w tekście, jako że w finałowym starciu z Brazylią na boisku akurat się nie pojawił.

Dodaj komentarz