TOP5: Muzyka w horrorach

Zdjęcie główne: bswise, CC BY-NC-ND 2.0

Tak jak napisałem już w pierwszym tekście, niemal od zawsze wraz ze strachem tworzyłem dobraną parę. Byłem wprost skazany na zamiłowanie do filmów grozy, jeszcze z perspektywy brzucha mojej mamy „oglądając” Siedem w reżyserii Davida Finchera. Obecnie nie mogę spędzić pojedynczego weekendu nie zapoznawszy się z kolejnym horrorem czy choćby bez poszukiwania nowego dzieła, którego tematyka mogłaby mnie zainteresować. W tym nieco specyficznym według mnie gatunku szczególną rolę odgrywa ścieżka dźwiękowa. To właśnie ona bardzo często potęguje w widzu poczucie zagrożenia i niepokoju, a także stwarza niepowtarzalną dla danego dzieła atmosferę. Obserwując rozwój filmów grozy w ostatnich latach, zauważam niestety niepokojącą nieumiejętność utrzymania napięcia przez reżyserów. Nie chcę jednak generalizować, bo w moim subiektywnym rankingu pięciu najlepszych ścieżek dźwiękowych znajdzie się miejsce zarówno dla filmów z lat 60-tych i 80-tych, jak i tych nakręconych w ciągu ostatniej dekady. Przy ich wyborze kierowałem się nie tylko wrażeniami czysto wizualnymi, ale także tym, jak doskonale odzwierciedlają one całą treść i klimat obrazu. Oto zestawienie najlepszych muzycznych utworów, jakie dane mi było usłyszeć w filmach grozy. Mam nadzieję, że dzięki tym niepowtarzalnym dźwiękom choć trochę zachęcę Was do obejrzenia pełnych produkcji!

 

5. Martyrs, 2008: Seppuku Paradigm – Orphans Games

Francuskie kino grozy zawsze kojarzyć będzie mi się z niezwykłą brutalnością i ogromnym wręcz nacechowaniem scen gore. Bez cienia wątpliwości możemy powiedzieć o nim jedno: że nie sposób przejść obok niego obojętnie. Twórcy znad Sekwany albo zupełnie zniechęcą do siebie widza, albo też sprawią, że z zaintrygowaniem będzie on szukać kolejnych dzieł z tego kraju. Ja zdecydowanie zaliczam się do tej drugiej grupy.

Przyznam szczerze, że nakręcony równo dekadę temu Martyrs nie od razu trafił w moje gusta. Potrzebowałem nieco czasu, aby docenić niezwykle sugestywny i surowy obraz w reżyserii Pascala Laugiera. Kiedy jednak obejrzałem go po raz drugi, będąc nieco dojrzalszym i bardziej odpornym psychicznie widzem, byłem już zachwycony. To z pewnością jeden z tych filmów, o których myślałem jeszcze bardzo długo i intensywnie po ich zakończeniu. Dzieło o niezwykle głębokim przesłaniu, mogące także służyć za temat do licznych dyskusji. Martyrs to przede wszystkim opowieść o walce z cierpieniem, jego ostatecznej akceptacji, poświęceniu ofiary w imię idei, ukazujące także koncepcje religijno-filozoficzne.

O to, abyśmy na własnej skórze poczuli atmosferę wspomnianego przeze mnie cierpienia i przygnębienia, zadbał francuski duet muzyków: Willie i Alex Cortésowie, kryjący się pod dosyć oryginalną nazwą Seppuku Paradigm. Według mnie utworem, który najlepiej oddaje duszną i bolesną aurę dzieła, jest Orphans Games, którego możecie posłuchać od pierwszej minuty i osiemnastej sekundy w zamieszczonym powyżej linku. Twórcy tylko za pomocą dosyć prostych środków, czyli bardzo subtelnej gitary i równie delikatnego tła, od początku wprawili mnie w przygnębiający nastrój i sprawili, że poczułem na własnej skórze cierpienie i przerażenie, jakiego doświadcza jedna z głównych bohaterek, Lucie.

 

4. Dziecko Rosemary, 1968: Krzysztof Komeda – Rosemary’s Lullaby

Jeśli ktoś z Was jeszcze nie zapoznał się z istnym klasykiem kina grozy, za jaki niewątpliwie uznawane jest Dziecko Rosemary, gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości! To pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego fana tego gatunku. Roman Polański w moim prywatnym rankingu najlepszych reżyserów zajmuje miejsce tuż za plecami Davida Lyncha. Należy podkreślić, że oprócz horrorów takich jak wspomniane Dziecko Rosemary czy Dziewiąte wrota, doskonale czuje się też kręcąc thrillery (Frantic, Autor Widmo), klasyczne kryminały (można je też określić mianem filmów noir, np. Chinatown) lub filmy, w których kładzie mocny nacisk na podłoże psychologiczne bohaterów (Wstręt, Lokator). Nie można także zapominać o znakomitych Gorzkich godach z 1992 roku.

Dziecko Rosemary to jednak zdecydowanie crème de la crème w twórczości naszego rodaka. Kiedy oglądałem go po raz pierwszy, nie mogłem uwierzyć, że został nakręcony w 1968 roku! Po tym filmie praktycznie nie widać żadnego upływu czasu (jaki poczułem chociażby podczas seansu z Nocą żywych trupów nakręconą w tym samym roku), ba, na tle większości nowoczesnych dzieł wypada pod względem realizacji po prostu lepiej. Aktorstwo, jak zawsze w filmach urodzonego w Paryżu twórcy, stoi na bardzo wysokim poziomie. Mia Farrow w roli tytułowej Rosemary Woodhouse to po prostu klasa sama w sobie.

Oczywiście nie możemy także zapominać o muzyce, a w szczególności hipnotyzującej, lirycznej balladzie skomponowanej przez Krzysztofa Komedę (polskich akcentów ciąg dalszy!) pod tytułem Rosemary’s Lullaby. To niewiarygodne jak kołysanka dla dziecka, która z reguły przywodzi nam na myśl szczęście i ukojenie, służy tutaj za przerażające preludium do jednego z największych hitów swojego gatunku. Świeżo upieczonym mamom nie polecam nucenia jej swoim pociechom! Na samą myśl aż przechodzą mnie dreszcze, a subtelny głos Mii Farrow jeszcze potęguję we mnie to uczucie! Przekonajcie się sami dlaczego.

 

3. Spoorloos, 1988: Henny Vrienten – Theme from Spoorloos

Istna nawałnica filmów rodem ze Stanów Zjednoczonych sprawiła, że kino europejskie, w którym nie brakuje perełek, zostało niestety zepchnięte na dalszy plan i nigdy nie miało takiej siły przebicia jak rynek amerykański (chyba możemy zaobserwować taki trend nie tylko w przemyśle filmowym). Do jednej z takich perełek należy holenderski Spoorloos z 1988 roku, koprodukcja francusko-holenderska w reżyserii George’a Sluizera (na podstawie powieści Tima Krabbégo pt. Złote jajko). Film absolutnie niepowtarzalny, realistyczny, nasycony ogromną ilością symboli i, jak na kino europejskie przystało, minimalistyczny. Nie napotkamy tu wielu postaci, a najważniejsze będą losy trójki głównych bohaterów. Dzięki kilku naprawdę niezwykle oryginalnym i niesztampowym zabiegom reżyser sprawił, że Zniknięcie postrzegam dziś jako być może thriller wszech czasów. W końcu nie bez powodu słynny Stanley Kubrick nazwał je „najbardziej przerażającym filmem”.

Tożsamość mordercy znana jest niemal od samego początku i właśnie takie posunięcie reżysera otwiera przed widzem zupełnie nowe perspektywy i czyni ten film tak wyjątkowym. Fenomenalnie ukazana została także relacja pomiędzy oprawcą a głównym protagonistą, Rexem Hoffmanem, który po trzech latach od zniknięcia swojej dziewczyny Saskii Wagter, wciąż z uporem maniaka chce rozwiązać sprawę tego, co wydarzyło się pewnego, z pozoru zwyczajnego dnia na stacji benzynowej.

Ścieżka dźwiękowa, jak na tak bardzo niekonwencjonalny twór przystało, również należy do niezwykle charakterystycznych. W pamięć zapadł mi zwłaszcza motyw otwierający i zamykający film (taki zabieg według mnie znakomicie ilustruje straszliwe przeznaczenie dwójki głównych bohaterów, jest jakby klamrą spinającą ich nieuchronny i tragiczny los). Autorem jest holenderski piosenkarz i basista Henny Vrieten. Ten nieco surowy utwór rozpoczyna się dosyć spokojnie, ale wraz z biegiem kolejnych sekund możemy usłyszeć też nieco agresywniejsze akcenty, a linia basowa pokazuje, że Vrieten naprawdę zna się na rzeczy.

Wracając do filmu, aż żal, że reżyser George Sluizer tak zhańbił swoje nazwisko w amerykańskiej wersji pod tytułem The Vanishing, nakręconej pięć lat po oryginale. Mimo gwiazdorskiej obsady (Jeff Bridges, Sandra Bullock czy Kiefer Sutherland), remake okazał się w moim odczuciu kompletną klapą, a samo zakończenie – totalną profanacją.

 

2. Sinister, 2012: BBQ ’79 – Silence Teaches You How

Sinister obok Absentii i Babadooka należy do moich ulubionych horrorów ostatnich kilku lat. W dołączeniu do tak zacnego grona nie przeszkodził mu nawet niezbyt lubiany przeze mnie Ethan Hawke, obsadzony w głównej roli jako pisarz Ellison Oswalt. Ów pisarz przeprowadza się wraz z rodziną do domu, w którym przed laty doszło do poczwórnego morderstwa (tę wiedzę Oswalt zataja przed żoną i dwójką dzieci). Tajemnicę tego, a także kilku innych morderstw, będzie się starał rozwiązać przy pomocy taśm, które znajdzie na strychu. Każda z nich rejestruje tę samą sekwencję: najpierw przedstawia spokojne życie poszczególnych rodzin, a następnie brutalny moment ich zabójstwa. Wszystkie przypadki łączy fakt, że najmłodszy przedstawiciel każdej z familii znika w niewyjaśnionych okolicznościach. To właśnie te nagrania, okraszone niesamowicie klimatyczną muzyką, a także stopniowe odkrywanie tajemniczej i przerażającej postaci demonicznego Buughula stanowią o sile tego obrazu.

Sinister jest pełen muzyki zwracającej uwagę widza od pierwszego usłyszenia, ale mnie najbardziej przypadł do gustu utwór Silence Teaches You How, którym możemy delektować się podczas jednego z nagrań. Dlaczego akurat ta melodia? Ponieważ w moim przekonaniu jest najbardziej złożona pod względem muzycznym ze wszystkich obecnych w filmie. Jego pierwsza część, utrzymana w mocno sentymentalnym i nostalgicznym brzmieniu, od razu nasunęła mi skojarzenia z Twin Peaks Davida Lyncha, natomiast druga, w której słyszymy właściwie tylko mrożące krew w żyłach jęki i zawodzenia, to już prawdziwe uosobienie złowieszczej atmosfery, jaka bije od dzieła Scotta Derricksona. Taki kontrast pomiędzy subtelnymi dźwiękami a bardzo groźnie brzmiącą drugą częścią utworu doskonale ilustruje też nastrój każdego z nagrań, będąc przeciwstawieniem szczęśliwego życia ukazanych rodzin i jego strasznego zakończenia. Czapki z głów przed reżyserem, który ze znakomitej fabuły wycisnął absolutne maksimum!

 

1. Lśnienie, 1980: Wendy Carlos i Rachel Elkind-Tourre – Main Title

2172896726_a07ddc54c5_o
Danny Lloyd w roli Danny’ego Torrance’a spisał się znakomicie. Był to jednak jego jedyny akcent w karierze kinowej (flickr.com, Adam PolselliCC BY-NC-ND 2.0)

Najlepsze postanowiłem zostawić na koniec. Lśnienie znajduje się na samym szczycie mojego rankingu filmów bez podziałów na gatunki, to dzieło kompletne, zrealizowane od A do Z. Jack Nicholson w roli swojego imiennika, Jacka Torrence’a, przeszedł samego siebie, kreując niezwykle głębokie i przerażające studium szaleństwa, a także zaniku wartości takich jak rodzina czy miłość pod wpływem izolacji, personalnego niepowodzenia i samotności. Stanley Kubrick wykorzystał w filmie wykonania tak wybitnych twórców jak słynny Węgier Béla Bartók, czy kolejny z naszych rodzynków, Krzysztof Penderecki.

To jednak Wendy Carlos i Rachel Elkind-Tourre, znane już ze współpracy z Kubrickiem przy Mechanicznej pomarańczy, stworzyły, w mojej skromnej opinii, najwybitniejszy utwór w historii muzyki filmowej. Dosyć patetyczny, podniosły, wręcz hymniczny nastrój jest świetnie uzupełniany przez naprawdę upiorne tło, które przywodzi mi na myśl dźwięk rozpaczających dzieci czy też indiańskich okrzyków (zresztą problem Indian, a także ich motywy obecne są w dalszej części filmu). Cała scena okraszona jest zapierającymi dech w piersiach ujęciami Gór Skalistych. Trzy pierwsze minuty filmu są zresztą dla mnie Lśnieniem w swoistej pigułce. Śledzimy samochód, którym podróżuje Jack Torrance, tak mały i bezradny na tle potężnych gór. Tak bezradny jak w starciu z własnymi porażkami, nałogiem i samotnością. Naprawdę warto wygospodarować sobie dwie godziny na obejrzenie prawdziwego arcydzieła gatunku, klasyku, który na zawsze wpisał się w poczet najznamienitszych dzieł w historii kina.

Dodaj komentarz