11DM: Niespodziewani bohaterowie w XXI wieku

Zdjęcie główne: Marco Materazzi w półfinale mundialu 2006 przeciwko Niemcom pomógł drużynie zachować czyste konto i awansować do wielkiego finału, flickr.com, Rogelio A. Galaviz C., CC BY-NC 2.0

Jeden sezon, jeden mecz, jedna akcja, ułamek sekundy – tyle nieraz wystarczy graczowi, by złotymi zgłoskami zapisać się w historii futbolu. Od samego początku najpopularniejsza dyscyplina sportowa świata dla niektórych okazywała się szczególnie okrutna, innym przynosząc niezapomniane, piękne chwile. Ilu to wybitnych piłkarzy przez całą karierę obchodziło się smakiem, za wszelką cenę próbując osiągnąć ze swoją drużyną coś wielkiego? A ilu zawodników mało znanych i niedocenianych w mgnieniu oka, zupełnie nieoczekiwanie, zyskało status legendy? Dopóki piłka w grze niespodziewani bohaterowie regularnie będą wzbogacać historię futbolu o te najbardziej niewiarygodne opowieści. To właśnie im poświęcone jest pierwsze notowanie z cyklu Jedenasty dzień miesiąca. Legendarni zwycięzcy czy może zwykli szczęściarze, którym ni stąd, ni zowąd udało się znaleźć we właściwym miejscu, we właściwym czasie? Trudno powiedzieć. Oto jedyna w swoim rodzaju jedenastka.

jedenastka

 

Jerzy Dudek

Embed from Getty Images

Sezon 2004/2005 nie układał się dla Liverpoolu najlepiej. Nowy trener, Hiszpan Rafael Benitez, nie zdołał doprowadzić The Reds do miejsca w pierwszej czwórce ligowej tabeli. Na domiar złego, w wyścigu o awans do Champions League jego podopiecznych wyprzedził lokalny rywal – Everton. Wcześniej Liverpool przegrał jeszcze finał Pucharu Ligi Angielskiej (2:3 po dogrywce z Chelsea), zatem wiele wskazywało na to, że pierwszy sezon byłego szkoleniowca Valencii na Wyspach okaże się rozczarowaniem. Wszystko odmienić mógł jednak triumf w Lidze Mistrzów, na który piłkarze z miasta Beattlesów mieli szansę po wyeliminowaniu w półfinale londyńskiej Chelsea w mocno kontrowersyjnych okolicznościach (pamiętny jedyny w dwumeczu gol, który nie powinien zostać uznany, gdyż piłka po strzale Luisa Garcii nie przekroczyła linii bramkowej).

Problem w tym, że 25 maja w finałowym starciu z Milanem, The Reds schodząc na przerwę przegrywali aż 0:3. Naszpikowana gwiazdami drużyna Carlo Ancelottiego zmiażdżyła rywali w pierwszej połowie, dzięki trafieniom Maldiniego i Crespo. Bramki Liverpoolu, jak zwykle w tamtym sezonie, strzegł dobrze nam wszystkim znany Jerzy Dudek. Konia z rzędem temu, kto po pierwszych 45 minutach spotkania w Stambule spodziewał się, że wszystko w tym meczu obróci się o 180 stopni, a nasz rodak zdąży jeszcze zaliczyć jeden z najbardziej pamiętnych bramkarskich występów w historii futbolu. Nikomu nie trzeba chyba przypominać, co stało się po przerwie. Liverpool, który w tamtym sezonie często nie potrafił odrabiać strat w starciach z przeciwnikami pokroju Burnley, Crystal Palace czy Birmingham City, tym razem ku niedowierzaniu całego świata zdołał wyrównać już w 60 minucie meczu.

Potem koncert dał Dudek. Jego interwencje powstrzymały Milan przed ponownym wyjściem na prowadzenie, choć wydawało się, że prędzej czy później Andrij Szewczenko, istna maszyna do zdobywania bramek, na pewno dopnie swego. Nie dopiął, ani przy strzale z dwóch metrów w dogrywce, ani w serii rzutów karnych. Heroiczna, instynktowna obrona dobitki uderzenia Ukraińca z najbliższej odległości w kluczowym momencie meczu przeszła do historii jako jeden z najwspanialszych bramkarskich wyczynów. Późniejsza seria jedenastek to kolejny popis Dudka, który swoim niepowtarzalnym tańcem na linii bramkowej skutecznie zdeprymował Serginho, Pirlo i właśnie Szewczenkę. Liverpool wygrał najbardziej dramatyczny z finałów Ligi Mistrzów, a Dudek Dance na dobre wpisał się w poczet najpiękniejszych momentów z udziałem polskich sportowców. I kto by się spodziewał, że bohaterem meczu, w którym od początku karty rozdawali tak wybitni zawodnicy jak Maldini, Kaka, Crespo czy Pirlo, zostanie właśnie polski golkiper, któremu daleko było do statusu supergwiazdy? Na pewno nie Andrij Szewczenko. Ówczesny posiadacz Złotej Piłki raczej nie przypuszczał, że w koszmarach już zawsze będzie go dręczył tańczący Jerzy Dudek.

Genialny występ polskiego bramkarza nie pomógł mu niestety w zachowaniu miejsca w pierwszym składzie Liverpoolu. W kolejnym sezonie Polak utracił je na rzecz nowego nabytku The Reds, Pepe Reiny. Jak się następnie okazało, Dudek już do końca kariery pełnił rolę rezerwowego, także po przenosinach do Realu. No cóż, po tym czego niespodziewanie dokonał, trzeba przyznać, że zdecydowanie zasłużył sobie na dobrze płatny odpoczynek.

 

Juliano Belletti

Embed from Getty Images

Juliano Belletti nigdy za bardzo się nie wyróżniał. Ot, prawy obrońca jakich wielu: w miarę solidny w obronie, dosyć szybki, niezły technicznie. Do Barcelony Franka Rijkaarda trafił z Villarrealu w 2005 roku. Pod skrzydłami holenderskiego szkoleniowca grał całkiem sporo, w ciągu trzech sezonów wystąpił w 103 spotkaniach. Wcześniej, na koreańsko-japońskim mundialu załapał się do brazylijskiej reprezentacji jako rezerwowy. Na boisku zameldował się co prawda tylko raz, w drugiej połowie półfinału z Turcją, ale jak najbardziej miał prawo dopisać sobie później zdobycie mistrzostwa świata do CV.

Jak się ostatecznie okazało, nie był to wcale najbardziej imponujący wpis w jego życiorysie. Najpiękniejszy moment w karierze brazylijskiego obrońcy nastąpił w wielkim finale Ligi Mistrzów 17 maja 2006 roku w Paryżu. Jego Barcelona podejmowała londyński Arsenal. Gwiazdami Blaugrany byli wówczas Ronaldinho, Eto’o i Deco. Belletti mecz rozpoczął na ławce rezerwowych, w doborowym towarzystwie Xaviego, Andresa Iniesty czy Henrika Larssona. Mimo gry w przewadze po czerwonej kartce dla Lehmanna, świeżo upieczony mistrz Hiszpanii od 37 minuty przegrywał i długo nie był w stanie przebić się przez defensywę podopiecznych Arsene’a Wengera. Rijkaard szybko zareagował ofensywnymi zmianami. W przerwie wprowadził Iniestę w miejsce Edmilsona, po godzinie gry Larsson wszedł za van Bommela, zaś w 71 minucie na murawie zameldował się Belletti, zmieniając na prawej obronie Oleguera. Barca postawiła wszystko na jedną kartę i ryzyko szybko się opłaciło. Henrik Larsson już w 76 minucie asystował Samuelowi Eto’o, który strzałem na krótki róg z ostrego kąta pokonał Manuela Almunię. Mimo spalonego w momencie podania, bramka została uznana.

Na decydujący cios Katalończyków nie trzeba było długo czekać, raptem pięć minut. W rolach głównych wystąpili zmiennicy, Juliano Belletti i ponownie Henrik Larsson. Szwed zdołał opanować piłkę po podaniu brazylijskiego obrońcy i za chwilę idealnie do niego odegrał, gdy ten wbiegał w pole karne. Belletti przyjął futbolówkę i oddał mocny, płaski strzał z ostrego kąta. Miał sporo szczęścia, piłka przecisnęła się między nogami Almunii i zatrzepotała w siatce. – Nie mogłem w to uwierzyć. Po tym jak oddałem strzał i piłka znalazła się w siatce, próbowałem wstać i celebrować gola, ale nie zdołałem… Uklęknąłem z twarzą w dłoniach, to był mój pierwszy gol dla klubu, i to w finale Ligi Mistrzów, w którym przegrywaliśmy. Nie wierzyłem, że udało mi się to osiągnąć. Dziś, gdy moje dzieci oglądają tę bramkę, również nie dowierzają. To było coś wyjątkowego, pięknie jest przejść do historii takiej drużyny jak Barcelona, zdobywając tak ważnego gola – komentował prawie dziesięć lat później. Nie Ronaldinho, nie Eto’o, a Juliano Belletti zdobył bramkę, która zapewniła Blaugranie pierwszy z czterech triumfów w Lidze Mistrzów w XXI wieku. Właśnie tak rozpoczęła się złota era FC Barcelony.

 

Wes Morgan

Embed from Getty Images

Pochodzący z Jamajki środkowy obrońca Leicesteru City nigdy nie był zaliczany do grona najlepszych stoperów na Wyspach. Wolny, mało zwrotny, ze znikomym doświadczeniem na poziomie Premier League – tak można było krótko przedstawić go na początku sezonu 2015/2016, gdy zespół z Leicesteru przejął Claudio Ranieri. Gdyby ktoś na początku tamtej pamiętnej kampanii powiedział, że w maju Jamajczyk jako kapitan drużyny wzniesie triumfalnie puchar dla zwycięzców ligi angielskiej, to wcale na takiego kogoś nie spojrzano by ze zdumieniem. Na tak absurdalną wypowiedź w ogóle by nie zareagowano.

Tymczasem pod skrzydłami doświadczonego włoskiego trenera w Leicesterze niespodziewanie utworzył się zespół wybitny. Nikt nie sądził, że piłkarze z King Power Stadium okażą się tak dobrzy. A akurat w tamtym sezonie ich talenty rozbłysły na ogromną skalę. Dziś N’Golo Kante jest uważany za najlepszego defensywnego pomocnika świata, za Riyada Mahreza szejkowie z Manchesteru City zapłacili niemal 70 mln euro, Jamie Vardy pobił rekord ligowych meczów z bramką z rzędu należący wcześniej do Ruuda van Nistelrooya, zaś Kasper Schmeichel sprawił, że porównywanie go do ojca, sławnego Petera Schmeichela, stało się jak najbardziej zasadne. Eksplozja talentów, świetna atmosfera w zespole i zaskakująco słaba postawa faworytów z Manchesteru i Londynu sprawiły, że to właśnie Leicester City, drużyna, która dopiero rok wcześniej awansowała do Premier League, przodowała w tabeli. Wiosną, gdy sezon pomału zbliżał się do końca, wszyscy zastanawiali się, kiedy wreszcie Lisy zaczną gubić punkty, gdyż prędzej czy później musiało się to wydarzyć. Mijały jednak kolejne tygodnie, a ekipa Ranieriego nieustannie zachwycała regularnością. Ostatecznie zapewniła sobie mistrzostwo, na kilka kolejek przed końcem, doprowadzając do największej piłkarskiej sensacji XXI wieku.

Podczas gdy to Kante, Vardy i Mahrez stanowili o jakości gry Leicesteru, 32-letni wówczas Wes Morgan jako kapitan był sercem zespołu. Wspólnie z doświadczonym Robertem Huthem stworzył old-schoolowy duet stoperów niepatyczkujących się w defensywie i niebawiących się w niekonwencjonalne wyprowadzanie piłki z własnej połowy. Jamajczyk rozegrał sezon życia, nadrabiając braki w swojej dynamice i zwinności siłą, dobrą grą w powietrzu, inteligentnym ustawianiem się i wyróżniającymi go cechami przywódczymi. Był liderem zawsze zostawiającym serce na murawie, znakomicie kierującym obronną formacją Lisów. Co równie imponujące – nie opuścił choćby minuty w zwycięskiej kampanii, wszystkie 38 spotkań rozgrywając w pełnym wymiarze czasowym.

 

Marco Materazzi

Embed from Getty Images

32-letni Materazzi na niemiecki mundial pojechał w roli rezerwowego. Marcelo Lippi, selekcjoner włoskiej reprezentacji, dysponował pewną parą środkowych obrońców: Fabio Cannavaro i Alessandro Nestą. Zgodnie z oczekiwaniami, właśnie ten duet wychodził w pierwszym składzie wszystkich spotkań Italii w grupie E. Pech chciał jednak, że w 17 minucie ostatniego z nich, przeciwko Czechom, Nesta doznał kontuzji i musiał opuścić boisko. Szansę dostał zatem mierzący 193 cm wzrostu Marco Materazzi. Nie bez powodu wspominam o jego wzroście, gdyż stoper Interu szybko zrobił z niego użytek. Już w 26 minucie znalazł się w odpowiednim miejscu przy rzucie rożnym i głową skierował piłkę do bramki. Włosi ograli naszych sąsiadów 2:0, a strzelec pierwszego gola nie oddał już nikomu miejsca w wyjściowej jedenastce aż do samego końca turnieju.

Materazzi świetnie sprawdzał się jako partner Cannavaro na środku defensywy, między słupkami doskonale spisywał się Buffon i reprezentacja z Półwyspu Apenińskiego dotarła do finału mundialu, nie tracąc już po drodze ani jednego gola. Do przerwania tej passy przyczynił się bezpośrednio właśnie nasz bohater. Na samym początku finałowego starcia z Francją w Berlinie, sędzia dopatrzył się w polu karnym faulu Materazziego na Maloudzie. Jedenastkę na bramkę tradycyjnie zamienił Zinedine Zidane, a Włosi po raz pierwszy w turnieju byli zmuszeni gonić wynik. Potrzebowali gola i musieli liczyć na swoich ofensywnych zawodników: Toniego, Tottiego, Perrottę i Camoranesiego. Wyrównujący gol padł szybko, jednak nie za sprawą któregoś z nich. W 19 minucie to właśnie Marco Materazzi wyskoczył w polu karnym najwyżej, oddał strzał głową i pokonał Fabiena Bartheza po rzucie rożnym.

Żadna z drużyn nie była już w stanie wyjść na prowadzenie, zatem doszło do dogrywki. W niej, oprócz kapitalnej parady Buffona po strzale głową Zizou, miał miejsce jeszcze jeden, niezapomniany incydent. W 110 minucie, jak wszyscy świetnie pamiętamy, Marco Materazziemu udało się sprowokować kapitana francuskiej reprezentacji do brutalnej reakcji na jego zaczepki słowne. Zidane ostentacyjnie uderzył włoskiego obrońcę głową w klatkę piersiową i został odesłany do szatni. Bez swojego lidera Francuzi co prawda dotrwali do serii rzutów karnych, ale już w niej nie byli w stanie sprostać Włochom, którzy jedenastki egzekwowali bezbłędnie. Jedną z nich na bramkę zamienił właśnie Materazzi. Echa finału nie milkły jeszcze długo po zakończeniu spotkania, a dyskusja na temat prowokacji ze strony włoskiego stopera i nietypowego dla Zidane’a zachowania ciągnęła się miesiącami, zwłaszcza że był to ostatni mecz w karierze francuskiej legendy.

Materazzi największy rozgłos zyskał dzięki swojemu niesportowemu zagraniu, ale nie możemy zapominać, jak wiele włoska reprezentacja faktycznie mu zawdzięczała. Rosły obrońca przez całą fazę pucharową znakomicie spisywał się w duecie z Cannavaro, a w samym finale to właśnie on zdobył dla Italii jedynego gola oraz pewnie pokonał Bartheza w serii jedenastek. O ile można było spodziewać się, że Włosi, jako jedni z faworytów, mistrzostwo świata zdobędą, o tyle raczej nikt nie sądził, że kluczową postacią prowadzącą Azzurrich do chwały będzie niejaki Marco Materazzi.

 

Maxwell

Embed from Getty Images

Gdyby spojrzeć na listę dziesięciu najbardziej utytułowanych zawodników w klubowym futbolu wszech czasów, w oczy rzuciłyby się od razu takie nazwiska jak Dani Alves, Andres Iniesta, Zlatan Ibrahimović czy Ryan Giggs. Ci piłkarze dzięki sukcesom odnoszonym w swoich klubach zyskali status legend. Kto jednak znajduje się na samym szczycie rankingu zawodników z największą liczbą klubowych trofeów w historii? Maxwell Scherrer Cabelino Andrade. To nie żart.

Brazylisjki lewy obrońca w swojej niedawno zakończonej karierze zdobył ze swoimi zespołami łącznie aż 37 trofeów. Wyjątkowo trafnie wybierał sobie pracodawców. Pierwszy sukces osiągnął jeszcze grając w swojej ojczyźnie, w 2000 roku wygrywając Puchar Brazylii w barwach Cruzeiro. Jego kolejnym klubem był najlepszy w Holandii Ajax, następnie przeszedł do Interu, gdy ten dominował we Włoszech, potem zawitał w Barcelonie Pepa Guardioli, by na koniec swojej kariery dorobić sobie jeszcze w paryskim Saint-Germain. Przez większość kariery Brazylijczyk pełnił rolę całkiem przydatnego rezerwowego, dobrze wyszkolonego technicznie i solidnie spisującego się po obu stronach boiska. Najbardziej imponujące sukcesy święcił w Katalonii, sięgając z Barcą po puchar Ligi Mistrzów i dwukrotnie Klubowe Mistrzostwo Świata. Jest mistrzem Holandii, Włoch, Hiszpanii i Francji. Oczywiście w każdym przypadku kilkukrotnym.

Nie można mimo wszystko powiedzieć o Maxwellu, że był jedynie pionkiem w mistrzowskich zespołach. Solidna ławka rezerwowych to niebywale ważny element drużyny. Wybitni trenerzy, Guardiola, Mancini czy Ancelotti bardzo cenili sobie takiego zmiennika. Miał on też zawsze pozytywny wpływ na atmosferę w zespołach, był powszechnie lubiany. Uwielbiał go nawet Zlatan Ibrahimović, któremu, jak wiadomo, nie wszyscy przypadają do gustu. Szwed o swoim dobrym znajomym z czasów gry w Ajaksie, Interze, Barcelonie oraz PSG mówi krótko: – He’s the best guy in the world.

 

Roger Guerreiro

Embed from Getty Images

Cóż to był za mecz! 12 czerwca 2008 roku, drugi w historii występ polskiej reprezentacji na mistrzostwach Europy. Naszym przeciwnikiem byli Austriacy, gospodarze imprezy. By mieć realne szanse na awans do ćwierćfinału, musieliśmy wygrać. W końcu zespół prowadzony przez Josefa Hickersbergera był zdecydowanie mniej wymagającym rywalem Chorwaci, z którymi mieliśmy się później zmierzyć. Skończyło się ogromnie rozczarowującym remisem 1:1 po kontrowersyjnym karnym dla Austriaków w samej końcówce meczu. Sędzia Howard Webb stał się nad Wisłą wrogiem publicznym numer jeden, a nasi piłkarze, jak zwykle po drugim meczu na wielkim turnieju, mogli już pomału się pakować.

Wróćmy jednak do tego, co w owym nieszczęsnym spotkaniu w Wiedniu wydarzyło się w 31 minucie. Nasz napastnik, Marek Saganowski, opanował piłkę w polu karnym po dośrodkowaniu z lewego skrzydła. Cofnął się nieco od linii końcowej i dograł na trzeci metr. Futbolówka prześliznęła się obok obrońców i bramkarza reprezentacji Austrii, a tuż pod bramką, czekał na nią Roger Guerreiro. Środkowemu pomocnikowi Legii nie pozostało nic innego jak tylko wpakować piłkę do siatki. Biało-Czerwoni wyszli na prowadzenie. Był to historyczny moment, pierwsza bramka polskiej reprezentacji na mistrzostwach Europy. Co za ironia, że strzelił ją Brazylijczyk, w dodatku ze spalonego. Roger Guerreiro na dobre zaznaczył swoją obecność w dziejach polskiej piłki, choć nawet sam prezydent naszego kraju nie potrafił dobrze wymówić wówczas jego nazwiska. Po odejściu Leo Beenhakkera środkowy pomocnik Legii nie mógł już liczyć na grę dla Biało-Czerwonych, wkrótce zresztą wyniósł się do Grecji. Pamięć o pewnym Rogerze jednak się nad Wisłą zachowała.

 

Ramires

Embed from Getty Images

Jeszcze niedawno Ramiresa uważano za jednego z najlepszych defensywnych pomocników świata. Niezwykle pracowity, opanowany, nieźle wyszkolony technicznie, a do tego szybki i zwinny. W 2010 roku Chelsea ochoczo zapłaciła za niego Benfice 22 mln euro, które oczywiście okazały się być marnymi groszami jak na taki talent. Dziś słuch o 31-letnim brazylijskim pomocniku niestety niemal zaginął. Jest piłkarzem chińskiego Jiangsu Suning, ale w obecnym sezonie nie rozegrał w lidze ani minuty, a latem, mimo chęci, nie udało mu się wrócić do europejskiego futbolu. Nawet jeżeli Ramires nie odbuduje już swojej kariery, i tak będzie mógł cieszyć się statusem legendy londyńskiej Chelsea. The Blues tylko raz w swej długiej historii sięgnęli po puchar Ligi Mistrzów, a jednym z ojców tego sukcesu był właśnie brazylijski pomocnik.

Sezon 2011/2012 był dla ekipy ze Stamford Bridge bardzo trudny. Roman Abramowicz już w marcu stracił cierpliwość do Andre Villasa-Boasa, a stanowisko trenera tymczasowo objął ówczesny asystent Portugalczyka, Roberto Di Matteo. Pod wodzą Włocha Chelsea skończyła sezon w Anglii dopiero na szóstej pozycji w lidze, na pocieszenie wygrywając FA Cup. Do historii przeszedł jednak występ londyńczyków w Champions League. Podopiecznym Di Matteo udało się pokonać Napoli i Benficę, ale w półfinale czekała na nich wielka Barcelona Guardioli. Nikt nie dawał w tej rywalizacji angielskiej drużynie szans, ale to właśnie ona zdołała wyjść na prowadzenie w dwumeczu po zwycięstwie 1:0 przed własną publicznością. Jedyną bramkę spotkania zdobył Didier Drogba, a asystował mu nie kto inny jak Ramires.

Jednobramkowa strata wydawała się jednak Katalończykom nietrudna do odrobienia na Camp Nou. Rewanż układał się całkowicie po myśli gospodarzy. Najpierw prowadzenie w 35 minucie dał im Busquets, chwilę potem z boiska za faul bez piłki wyleciał John Terry, a tuż przed przerwą Iniesta podwyższył na 2:0. Podejrzewam, że po tym golu nawet najbardziej zagorzali fani Chelsea nie wierzyli już w odrobienie strat. Tymczasem zaraz po wznowieniu gry, stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. W doliczonym czasie pierwszej połowy doskonały rajd bez piłki wykonał Ramires. Frank Lampard dojrzał kolegę kątem oka i błyskawicznie posłał mu prostopadłe podanie. Takiego obrotu spraw nie spodziewali się Katalończycy, którzy skupiali swoją uwagę raczej na Drogbie i Macie, nie spodziewając się, że to właśnie Brazylijczyk może zapuścić się w ich pole karne. Ramires nie znajdował się jednak w pozycji idealnej do oddania strzału, kąt był dość ostry, a odległość wcale nie najbliższa. By zdobyć bramkę, należało uderzyć naprawdę rewelacyjnie. Styl, w jakim reprezentant Canarinhos pokonał Victora Valdesa, wprawił jednak wszystkich w osłupienie. To był doskonały technicznie lob, pozostawiający hiszpańskiego golkipera kompletnie bezradnego. Było 2:1 i to Chelsea prowadziła w dwumeczu.

Po przerwie Blaugrana szybko miała okazję na odpowiedź, ale rzutu karnego nie wykorzystał Leo Messi. Mimo nieustannej dominacji na boisku, Katalończycy nie byli już w stanie sforsować obronnego muru postawionego przez Chelsea w polu karnym, a w doliczonym czasie dali się jeszcze skontrować. Przeciwników dobił Fernando Torres, a jego Chelsea mogła się cieszyć z awansu do wielkiego finału, który później w równie niesamowitych okolicznościach ostatecznie wygrała. Nie byłoby jednak mowy o takim sukcesie, gdyby nie pamiętne, całkowicie niespodziewane trafienie Ramiresa.

 

Bryan Ruiz

Embed from Getty Images

Podczas losowania grup nadchodzącego brazylijskiego mundialu w grudniu 2013 roku szczęście nie sprzyjało Kostarykanom. Okazało się, że ich rywalami będą Anglicy, Włosi i Urugwajczycy. Każda z tych ekip miała w Brazylii nadzieję na medal. Trudno było spodziewać się po zespole Jorge Luisa Pinto czegoś więcej niż tylko roli chłopców do bicia. A jednak…

Kostaryka zachwyciła walecznością, dyscypliną taktyczną i przemyślaną grą w ataku. Po ich zwycięstwie 3:1 nad Urugwajem można jeszcze było sądzić, że Cavaniemu i spółce przytrafił się zwykły wypadek przy pracy. W drugiej kolejce piłkarze z Ameryki Środkowej ograli jednak Włochów i wtedy nikt nie wątpił już w ich wysokie umiejętności. Kostarykanie zagrali z ogromnym zaangażowaniem, wykorzystując wszelkie słabości drużyny Prandellego. W pamiętnym meczu w Recife padł tylko jeden gol. Strzelił go lider kostarykańskiej formacji ofensywnej, Bryan Ruiz, w 44 minucie uderzając głową piłkę po dośrodkowaniu Juniora Diaza z lewego skrzydła. Futbolówka odbiła się od poprzeczki i przekroczyła linię bramkową. Zapanowała euforia. Italia nie była w stanie odpowiedzieć, wynik 1:0 utrzymał się już do końca. Później Kostarykanie utrzymali bezbramkowy remis w starciu z Anglią i wygrali grupę wyprzedzając trzy wielkie reprezentacje.

To jeszcze nie był jednak koniec ich popisów. W 1/8 finału drużyna Jorge Luisa Pinto mierzyła się z Grecją i tym razem wyszła na boisko w roli faworyta. Emocji nie zabrakło. Kostarykanie objęli prowadzenie właśnie za sprawą swojego kapitana, Bryana Ruiza, który z chirurgiczną precyzją uderzył piłkę po ziemi zza pola karnego w 52 minucie meczu. Orestis Karnezis nawet nie wykonał ruchu w kierunku futbolówki. Kwadrans później z boiska wyrzucony został kostarykański obrońca Oscar Duarte. Mimo to zespół z Ameryki Środkowej długo utrzymywał korzystny wynik. Gdy wydawało się, że Grekom braknie już czasu, by wyrównać, z odsieczą przyszedł stoper Sokratis Papastathopoulos. To on znalazł się w odpowiednim miejscu w polu karnym, by wykonać dobitkę strzału Gekasa i umieścić piłkę w siatce. W dogrywce, jak łatwo się domyślić, dominowali Grecy, ale Kostaryka dzielnie się broniła, a Keylor Navas swoimi interwencjami załatwił sobie transfer do Realu Madryt. Ostatecznie doszło do rzutów karnych, a w nich lepsi byli właśnie Kostarykanie. Bryan Ruiz raz jeszcze zrobił swoje, wykorzystując swoją jedenastkę.

Piękny sen kostarykańskich piłkarzy dobiegł wreszcie końca w ćwierćfinale, choć Holendrzy, późniejsi brązowi medaliści, byli w stanie przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść dopiero w serii rzutów karnych. Jednym z powstrzymanych przez bramkarza Tima Krula w decydującej rozgrywce był właśnie Bryan Ruiz. Mimo to, jego znakomita postawa w fazie grupowej oraz 1/8 finału i dwa piękne gole miały kluczowy wpływ na historyczny sukces kostarykańskiej reprezentacji. Tamta drużyna dokonała w Brazylii czegoś, co wydawało się po prostu niemożliwe, a jej kapitan wywiązał się ze swojej roli wyśmienicie.

 

Kelvin

Embed from Getty Images

Nareszcie dochodzimy do prawdopodobnie najmniej znanego szerokiej publiczności piłkarza w naszym zestawieniu. Dziś Kelvin jest skrzydłowym brazylijskiego Vasco da Gama, broniącego się aktualnie przed spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej. Przebywa tam jednak tylko na wypożyczeniu z FC Porto. I właśnie z tymże klubem wiąże się jego niesamowita historia.

Choć trafił do Porto już w 2012 roku, zdołał wystąpić w pierwszej drużynie tylko 25 razy. Smoki głównie albo odsyłały go do drużyny rezerw albo wypożyczały do Brazylii. Kelvin nigdy nie uchodził za talent pierwszej wody i rzadko na niego stawiano. W 2013 roku Porto ścigało się z Benficą o tytuł mistrza Portugalii. W przedostatniej kolejce oba kluby stanęły naprzeciwko siebie na Estadio do Dragao w Porto. Stołeczny klub prowadzony przez Jorge Jesusa prowadził w tabeli, z dwoma oczkami przewagi nad gospodarzami. Do utrzymania fotelu lidera wystarczył im zatem remis. Benfica pierwsza zdobyła w tym meczu gola, w 19 minucie Heltona pokonał Lima. Niedługo potem nadzieje Smoków odżyły za sprawą trafienia Silvestre’a Vareli. Do przerwy był remis. W drugiej połowie wynik długo się nie zmieniał, a kibice gości z pewnością mrozili już szampana.

W 79 minucie Vitor Pereira postanowił zaryzykować i zdjął z boiska kapitana, środkowego pomocnika Lucho Gonzaleza. W jego miejsce wszedł żółtodziób, 20-letni Kelvin. Końca tej opowieści można już łatwo się domyślić. W 91 minucie, gdy fani Porto tracili wiarę w obronę mistrzowskiego tytułu, niespodziewanie Kelvin dostał na lewej stronie boiska podanie od wprowadzonego nieco później Liedsona, przyjął piłkę dynamicznie wbiegając w pole karne i bez zastanowienia uderzył płasko lewą nogą z woleja. Futbolówka wpadła idealnie na długi róg bramki strzeżonej przez Artura Moraesa, a całe Estadio do Dragao ryknęło prawdopodobnie najgłośniej w swojej niedługiej historii. Obrazek padającego na kolana, zrozpaczonego Jorge Jesusa wciąż chwyta za serce, z taką samą siłą od 5 lat. Kelvin śmiało mógł za to po tym meczu powiedzieć, że piłka nożna to najpiękniejsza dyscyplina sportowa na świecie. Jego Porto w ostatniej kolejce pokonało na wyjeździe Pacos de Ferreirę i po raz trzeci z rzędu zdobyło tytuł mistrza Portugalii.

 

Angelos Charisteas

Embed from Getty Images

Mówi się, że Grecja wygrała Euro 2004 dzięki znakomitej grze obronnej. To oczywiście prawda, ale twierdzenie, że każda mistrzowska ekipa musi w swoim składzie posiadać świetnego snajpera, również się sprawdziło. Angelos Charisteas może i nie należał nigdy do najbardziej bramkostrzelnych napastników Europy (dość powiedzieć, że w żadnym ze swoich sezonów spędzonych w lidze greckiej, Bundeslidze, Eredivise lub Ligue 1 nie strzelił choćby 10 goli), ale na portugalskim turnieju zrobił dokładnie to, co do niego należało. A nawet więcej, bo przecież nikt nie przypuszczał, że Grecy mogą w ogóle wyjść z grupy.

Każda z trzech bramek Charisteasa w Euro 2004 była na wagę złota. Pierwsza zapewniła drużynie Rehhagela punkt w starciu z Hiszpanią (1:1). Dzięki temu Grekom udało się wyprzedzić Raula i spółkę w tabeli i awansować do ćwierćfinału z drugiego miejsca w grupie, mimo późniejszej porażki z Rosją. Drugim trafieniem Charisteas odesłał do domu obrońców tytułu, Francuzów. Po dośrodkowaniu Theodorosa Zagorakisa napastnik Werderu doskonale uderzył piłkę głową, nie dając szans Barthezowi. Odpowiedzieć nie zdołali ani Zidane, ani Henry, ani Trezeguet. Trzeci gol świeżo upieczonego mistrza Niemiec został najlepiej zapamiętany. W końcu doprowadził on do największej sensacji w reprezentacyjnej piłce w XXI wieku. W 57 minucie finałowego spotkania z gospodarzami turnieju, Portugalczykami, to właśnie Angelos Charisteas wygrał walkę o piłkę w polu karnym przy rzucie rożnym wykonywanym przez Basinasa i skierował ją głową do siatki. Grecy utrzymali prowadzenie już do końca, a ich napastnik z dziewiątką na koszulce zapewnił sobie nieśmiertelność niczym olimpijski bóg. – To był najpiękniejszy moment w mojej karierze. To, jakim jestem dziś człowiekiem i piłkarzem, zawdzięczam tamtej bramce – komentował 12 lat po pamiętnym sukcesie. Jak widać, napastnik wcale nie musi bić strzeleckich rekordów, by przejść do historii.

 

Eder

Embed from Getty Images

To nie Eusebio, nie Luis Figo ani nie Cristiano Ronaldo strzelili najważniejszego gola w historii portugalskiej piłki. Zawodnik, który tego dokonał, zapewniając swojemu narodowi pierwszy triumf na wielkiej imprezie, to niejaki Ederzito Antonio Macedo Lopes urodzony w 1987 roku w Gwinei Bissau. Rosły czarnoskóry napastnik, znany po prostu jako Eder, na Euro 2016 pojechał w roli zmiennika. Nikt nie spodziewał się, że może on cokolwiek wnieść do zespołu, w którym liderami byli Ronaldo i Nani. W końcu w minionym sezonie zdobył zaledwie 6 goli w barwach Lille.

Zgodnie z oczekiwaniami, podczas turnieju Eder grzał ławę. Przed finałem pojawił się na boisku zaledwie w dwóch spotkaniach fazy grupowej, łącznie grając w nich 13 minut. Mimo to w decydującym o tytule starciu z Francją właśnie na niego postawił w 79 minucie Fernando Santos przy wyniku 0:0. Eder zmienił Renato Sanchesa, środkowego pomocnika, co trzeba było uznać za odważną decyzję trenera, gdyż przez cały czas to Francuzi dominowali i spodziewano się raczej, że Portugalczycy zechcą dodatkowo wzmocnić formację defensywną. Owa roszada była jednak strzałem w dziesiątkę, jako że Eder znakomicie wykorzystywał swoje warunki fizyczne, utrzymywał się przy piłce pod presją i wygrywał pojedynki główkowe. W meczu doszło do dogrywki, w której m.in. dzięki dobrej postawie napastnika Lille Portugalia przejęła inicjatywę.

Wreszcie w 109 minucie podopieczni Santosa zadali cios, po którym Trójkolorowi już się nie podnieśli. Joao Moutinho zagrał w środku pola do Edera, ten kapitalnie się zastawił, uwolnił spod nacisku Koscielnego, wyłożył sobie piłkę i chytrym uderzeniem z dystansu pokonał Hugo Llorisa. Szalejący z radości napastnik szybko utonął w objęciach kolegów. Portugalczycy wytrwali do końca i po raz pierwszy w historii mogli cieszyć się ze zwycięstwa w wielkiej imprezie. Kto by pomyślał, że szczęście ześle im zawodnik tak mało znany. Dziś Eder to klubowy kolega Grzegorza Krychowiaka w moskiewskim Lokomotiwie i tradycyjnie, przeważnie jest rezerwowym. W tym sezonie bramki w lidze jeszcze nie strzelił. Co z tego, facet już swoje zrobił.

Dodaj komentarz