Felix Trinidad vs. Fernando Vargas

Zdjęcie główne: flickr.com, Joe Shlabotnik, CC BY 2.0

6 knockdownów, obaj zawodnicy zaznajomieni z deskami i ukarani odjęciem punktów po nieprzepisowych ciosach poniżej pasa czy nareszcie ostateczne rozstrzygnięcie walki na zaledwie półtorej minuty przed ostatnim gongiem – czy to możliwe aby kumulacja tych wszystkich zdarzeń została zawarta w zaledwie dwunastu niepełnych rundach? Racjonalne myślenie bez cienia wątpliwości nakazywałoby udzielenie odpowiedzi „nie”. 2 grudnia 2000 roku Felix „Tito” Trinidad i Fernando „Feroz” Vargas postanowili jednak wynieść światowy boks na poziom osiągalny dla jedynie kilku starć w historii tej dyscypliny sportu, oferując zgromadzonej w słynnym Mandalay Bay Casino w Las Vegas publiczności absolutnie niezapomniane przeżycia. To właśnie wspomnieniom batalii dwóch mistrzów rodem kolejno z Portoryko i Stanów Zjednoczonych poświęcę uwagę w trzeciej odsłonie cyklu „Legendarne walki”!

Doskonale pamiętam czasy kiedy w jednym domu mieszkałem wraz z dziadkami i rodzicami. W moim pokoju na poddaszu znajdował się komputer, stanowiący istną skarbnicę wspomnień i migawek z dzieciństwa, jakie do dziś są bardzo mocno zakorzenione w moim umyśle. Można na nim było odnaleźć okazały folder, wypełniony filmikami z dziesiątkami legendarnych walk bokserskich. To właśnie z tego źródła miałem okazję obejrzeć bohaterów dzisiejszego tekstu, czy także wcześniej opisywaną bitwę Castillo – Corrales. Dziś mogę z pełną świadomością stwierdzić, że te dwie walki stanowiły dla mnie inspirację do stworzenia całego cyklu, a podczas ich kolejnych odtworzeń (prawdopodobnie dobiłem już do kilkudziesięciu) kumulują się we mnie niemal tak samo ogromne emocje jak wtedy, kiedy oglądałem je po raz pierwszy, jeszcze jako 10-letni chłopiec!

Gdy w ringu ściera się ze sobą dwóch mistrzów świata, którzy w dodatku nie zaznali jeszcze goryczy porażki (bilans Trinidada przed pojedynkiem to 38-0, zaś jego rywala – 20-0), zainteresowanie musi być gigantyczne. Bilety do mogącej pomieścić 12 tysięcy widzów hali Mandalay Bay Events Center rozeszły się niczym ciepłe bułeczki. Pojedynek zapowiadał się na najatrakcyjniejszy w roku, a jedyną realną dla niego konkurencję mogła stanowić tylko walka Óscara de la Hoi z Shane’em Mosleyem, która odbyła się cztery miesiące wcześniej.

Obaj pięściarze mieli za sobą dosyć bogatą karierę amatorską – w jej czasie Trinidad rywalizował w aż 5 kategoriach wagowych, natomiast Vargas, zanim przeszedł na zawodowstwo, stoczył 105 amatorskich pojedynków, jedynie 5-krotnie schodząc z ringu pokonanym. Wcale nie gorzej obu czempionom wiodło się już na zawodowych ringach. Zwłaszcza ponadprzeciętne sukcesy w stosunku do wciąż bardzo młodego wieku charakteryzowały Vargasa. Zaledwie po półtora roku od uzyskania statusu zawodowego boksera, mając 21 lat zdobył prestiżowy pas federacji IBF w wadze półśredniej (dokonał tego już w swoim 15. pojedynku!). Później zanotował 5 udanych obron, a na drodze stawały mu przecież takie tuzy jak między innymi słynni Ronald „Winky” Wright i Ike Quartey, będący wówczas w okresie swojego prime’u, a także posiadający nieporównywalnie większe doświadczenie od kalifornijskiego żółtodzioba.

Co się tyczy starszego o cztery lata Trinidada, już w wieku 27 lat swobodnie mógł pretendować do miana najlepszego boksera P4P, czyli bez podziału na kategorie wagowe. W wadze welterweight dzierżył pas mistrza tej samej organizacji co Vargas, kiedy to w 1993 roku pokonał przez nokaut już w 2. rundzie Amerykanina Maurice’a Blockera. W tej kategorii niepodzielnie rządził i dzielił przez aż 6 wiosen, a za prawdziwe ukoronowanie jego bezdyskusyjnej supremacji uchodziła wiktoria nad Óscarem de la Hoyą. „Tito” obalił wówczas mit słynnego, niepokonanego „Złotego chłopca”, kończąc jego wspaniałą serię 31 kolejnych zwycięstw na zawodowych ringach, a swoją przedłużając do 36. Zunifikowanie pasów IBF i WBA i nieustanne potwierdzanie hegemonii zachęciło Trinidada do podejmowania kolejnych wyzwań, już w nowych kategoriach wagowych. To właśnie po pokonaniu „Golden Boya” Portorykańczyk zdecydował się na przejście do wagi średniej. Już w debiutanckim pojedynku po zmianie kategorii, Felix mógł cieszyć się ze zdobycia kolejnego mistrzostwa, tym razem WBA (po triumfie nad Davidem Reedem). Kolejną, dosyć łatwą przeszkodą okazał się dla niego Senegalczyk Mamadou Thiam. W drugiej obronie pasa WBA czekał na niego właśnie Vargas…

Embed from Getty Images

Obaj zawodnicy między liny weszli w iście efektownej oprawie. Po krótkiej zapowiedzi Jimmy’ego Lennona Jr. stanęli naprzeciwko siebie twarzą w twarz. Od razu dało wyczuć się niezwykle gęstą atmosferę, a obaj pięściarze wręcz kipieli od testosteronu, nie mogąc doczekać się pierwszego gongu!

Z reguły w tak prestiżowych pojedynkach pomiędzy czempionami globu, których stawką są przecież pasy aż dwóch federacji, w premierowych rundach nie dochodzi do grzmotów, a oponenci darzą się wzajemnym respektem, z poszanowaniem umiejętności rywala. Ta walka kompletnie zerwała jednak z tym schematem, a choćby minimalnie spóźnieni widzowie musieli pluć sobie w brodę! Już w 21 sekundzie otwierającego starcia Vargas jak dziecko dał złapać się na potężny lewy sierpowy. Za nim nastąpiła kombinacja kolejnych ciosów ze strony Trinidada, co przyczyniło się do niechybnego upadku na deski młodego zawodnika. Kilkanaście sekund później wydawało się, że tak szumnie zapowiadany i kreowany na walkę roku pojedynek skończy się kompletnym fiaskiem. Trinidad wyraźnie poczuł krew i tuż po wznowieniu walki natychmiastowo zafundował Amerykaninowi kolejne spotkanie z deskami, ponownie za pomocą błyskawicznego lewego sierpa. Szczerze powiedziawszy, gdybym nie znał ostatecznego rozstrzygnięcia tej walki, bez wahania powiedziałbym, że potrwa ona jeszcze co najwyżej minutę. Fernando wyglądał na kompletnie zszokowanego i zdewastowanego i naprawdę czapki z głów przed nim, że był wstanie mentalnie wytrzymać presję z rąk czującego już zwycięstwo Felixa. Co nie spodobało mi się w zachowaniu Trinidada po tak szybkim zyskaniu przewagi, to jego ostentacyjna i nadmierna celebracja. Po drugim knockdownie zawodnik bezceremonialnie wskoczył na liny, jak gdyby pojedynek już się zakończył… Tymczasem do końca rundy zupełnie niespodziewanie „Tito” nie był już w stanie wyrządzić większej krzywdy młodszemu rywalowi, który pierwszy (oczywiście nie ostatni tego wieczora) sztorm przetrwał wzorowo.

Embed from Getty Images

Na dystansie 1/4 walki, Portorykańczyk wyglądał na niemożliwego do pokonania. Dominował nad Vargasem w każdym aspekcie bokserskiego rzemiosła – był szybszy, bardziej opanowany, z większą konsekwencją realizował założenia taktyczne, a także odznaczał się zdecydowanie lepszym wyczuciem dystansu, od czasu do czasu zadając bardzo groźne bezpośrednie ciosy sierpowe z obu rąk. Jedyną rysę stanowił tylko cios poniżej pasa, zadany pod koniec 3. starcia. Kto wie, czy właśnie nie to zdarzenie rozjuszyło nieopierzonego Vargasa, bowiem w kolejnej rundzie walka nabrała jeszcze bardziej nieoczekiwanego obrotu. Po raz kolejny mogłem się przekonać, jak bardzo pozornym określeniem jest „kontrola walki” przez jakiegokolwiek zawodnika. Wiemy doskonale, jak ryzykowne są sytuacje, w których dochodzi do wyprowadzenia ciosu na cios. Tym razem minimalnie szybszy i lepiej ustawiony względem przeciwnika okazał się „Feroz”, posyłając Portorykańczyka na deski. W statystyce knockdownów widniał zatem bilans 2-1 na korzyść Trinidada. W przeciwieństwie do Vargasa, wydaje mi się, że nie odczuł on jednak upadku aż tak dobitnie, choć nie można stwierdzić, że nie wpadł wówczas w sporego kalibru tarapaty. Swoją sytuację na kartach sędziowskich pogorszył jeszcze w tej samej rundzie, kolejnym ciosem w czułe miejsce każdego mężczyzny. Prowadzący pojedynek w ringu Jay Nady nie miał tym razem litości dla zawodnika z Portoryko i ukarał go odjęciem punktu. Tym samym Vargas w pojedynczej rundzie odrobił aż 3 „oczka” względem rywala. Animuszu nie brakowało mu także w starciu numer 5, kiedy to zaczął bardziej umiejętnie różnicować zadawane ciosy, polując również na korpus Trinidada. Na półmetku sytuacja przedstawiała się zatem niezwykle wyrównanie. Według mnie minimalnie przeważał starszy z zawodników.

Embed from Getty Images

Druga część tego porywającego spektaklu, a jakże, rozpoczęła się od kontrowersji. Trinidad trzeci raz zadał tzw. „low blow” (cios poniżej pasa) i mógł mówić o sporym szczęściu, że nie doszło nawet do dyskwalifikacji. 8. runda pojedynku stała pod znakiem odważnych kombinacji i spięć z obu stron, choć minimalnie bardziej konkretny był tym razem Trinidad. Niestety o sobie dawał znać krewki charakter Vargasa, który stosunkowo zaczął „obniżać” płaszczyznę zadawanych uderzeń, balansując niebezpiecznie na krawędzi faulu. 23-latek doigrał się ledwie 6 minut później, odwdzięczając się Trinidadowi pięknym za nadobne, płacąc za to cenę utraty istotnego punktu. Należy jednak zaznaczyć, że tak desperackie zachowanie Vargasa wzięło się z jego słabnącej dyspozycji fizycznej. Pod tym względem Trinidad wyglądał o niebo lepiej na mecie pojedynku. Mimo, że zapewne miał świadomość przewagi punktowej, cały czas dążył do zakończenia walki przed czasem. Ostatnia runda miała niemal bliźniaczy przebieg jak pierwsza. Vargas nadział się na zabójczą petardę z lewej ręki Trinidada i do dziś nie wiem, jakim sposobem zebrał się jeszcze w sobie aby kontynuować pojedynek (ciężko mi przywołać bardziej czysto i w punkt zadany cios). Chyba lepsze rozwiązanie stanowiłoby jednak zakończenie pojedynku w tamtym momencie i tym samym zaoszczędzenie Vargasowi niezbędnego zdrowia. „Feroz” słaniał się już na nogach, desperacko i nieskutecznie szukając klinczu. Na deski powalony został jeszcze dwukrotnie, czyli w całym pojedynku aż 5! Po ostatnim z upadków sędzia Nady przerwał tę krwawą rzeź, zakończoną efektownym, ale i niezwykle brutalnym zwycięstwem Felixa Trinidada.

Embed from Getty Images

Zaserwowane nam przez telewizję HBO Sports statystyki nie były zbyt zaskakujące i trafnie oddawały wydarzenia ringowe, a także bokserskie emploi obu panów. Więcej ciosów, co nie dziwi, wyprowadził ultraofensywnie nastawiony Vargas (602 do 484), jednak o wiele lepszym timingiem odznaczał się Trinidad, który aż 50% swoich ciosów przekuł w trafienie rywala (z kolei procentowa skuteczność Fernando wyniosła 38). Portorykańczyk przewyższał także Amerykanina w liczbie dochodzących celu power punchów (174-131).

Embed from Getty Images

Jeśli chodzi o moje personalne spojrzenie na obu zawodników, chciałbym skupić się przede wszystkim na osobie Vargasa. Mimo że reprezentował on barwy Stanów Zjednoczonych, natychmiastowo dało się wyczuć, że to facet o meksykańskich korzeniach (nie tylko po nazwisku!). Czempioni właśnie o takim rodowodzie posiadają bowiem dosyć jasno sprecyzowany styl – znakomita większość z nich charakteryzowała się niewiarygodnym sercem do walki, ambicją, ofensywnym nastawieniem i umiejętnym skracaniem ringu za pomocą błyskawicznego poruszania się na nogach, jednak niemal każdy miał także jedną poważną wadę. W ferworze walki bardzo często zapominał o realizowaniu nakreślonej taktyki, mając przez to poważne braki w defensywie. Dokładnie w taki sposób przedstawiał się Fernando „Feroz” Vargas. Zresztą jego przydomek (po hiszpańsku „dziki”, czy też „okrutny”) stanowił bardzo adekwatne odzwierciedlenie jego ringowego wcielenia. Na co jeszcze warto zwrócić uwagę analizując karierę amerykańskiego pięściarza, to wejście na bokserskie szczyty w bardzo młodym wieku (podobnie jak w przypadku opisywanego przeze mnie w jednym z artykułów Kelly’ego Pavlika). Zawodnik był prowadzony wyjątkowo odważnie w stosunku do doświadczenia jakie posiadał, a straszliwe wojny z Trinidadem, de la Hoyą czy Mosleyem (tercetem bez wątpienia najlepszych w tej kategorii) pozostawiły na nim niemożliwy do wymazania ślad. Zresztą niemal każda z jego 5 ringowych porażek była niezwykle dotkliwa i zakończona w okrutny sposób. Jeśli przypomnimy sobie, jak wyglądała twarz Fernando po klęskach z Óscarem de la Hoyą czy zwłaszcza Shane’em „Sugarem” Mosleyem od razu zrozumiemy, z jak krwawą i bezpośrednią odsłoną sportu mamy do czynienia. Jako zagorzały fan boksu często zadaję sobie pytanie: czy uprawianie go nie wiąże się z przekraczaniem pewnej bariery? Czy w ramach, w jakie jest ubrany, rzeczywiście pozostaje jeszcze sportem? Oczywiście każdy widz uwielbia walki zakończone efektownym nokautem, a publiczność zawsze domaga się jak najbardziej brutalnych rozstrzygnięć. Jednakże ostatnie reperkusje starcia Ukraińca Oleksandra Gwozdyka i Kanadyjczyka Adonisa Stevensona mogą dać wiele do zrozumienia i skłonić do głębszych refleksji. Czy zdrowie zawodników nie powinno zostać poddane większej ochronie, a na ich głowach nie powinniśmy oglądać kasków? Jak się okazuje, tendencje w tej kwestii są zgoła inne, bowiem Komitet Wykonawczy Międzynarodowej Federacji Boksu (AIBA), przed pięcioma laty zdecydował, iż seniorzy rywalizujący w zawodach międzynarodowych będą walczyć bez ochraniaczy głowy. Taki zabieg ma rzecz jasna na celu zwiększenie widowiskowości tego sportu, ale gdzie w tym wszystkim zdrowie zawodników? To chyba jednak temat na zupełnie inną dyskusję…

Wracając do clou, Felix Trinidad i Fernando Vargas swoim kunsztem i hartem ducha prezentowanym w ringu sprawili, że do dzisiaj z dużą atencją śledzę zmagania tej dyscypliny sportowej. Słowo podsumowujące należy się także oczywiście Trinidadowi, którego wielki triumf nad Vargasem był jednym z ostatnich pamiętnych wiktorii w ringu. „Tito” wprawdzie zdobył pas jeszcze jednej kategorii (średniej), ale później jego kariera zaczęła chylić się ku upadkowi. W ostatnich 5 pojedynkach doznał swoich jedynych 3 porażek. Smutne pożegnanie z ringiem Trinidada stanowiła walka z Royem Jonesem Jr., który zdeklasował Portorykańczyka na dystansie 12 rund, posyłając go dwukrotnie na deski. Mimo to zapisał się on w panteonie sław bokserskich jako jeden z najwybitniejszych w historii, a do obejrzenia pełnej walki wraz z komentarzem amerykańskich ekspertów i dostępem do statystyk zapraszam pod tym linkiem. To bez cienia wątpliwości walka, jaką poleciłbym nawet zupełnemu laikowi, aby zaprosić go do świata boksu i wzbudzić jego zainteresowanie!

Dodaj komentarz