NFS#1: The Crazy Gang

Zdjęcie główne: Twarz Vinniego Jonesa nie tylko przerażała rywali na boiskach, zapisała się też w historii angielskiej popkultury, flickr.com, jonanamary, CC BY-NC 2.0.

„Zawsze jest szansa. W przeciwnym razie nikt nie przyszedłby na kort, bo wszyscy z góry znaliby wynik. To jest sport i mecz musi zostać rozegrany, nim zostanie rozstrzygnięty”. Tymi słowami Roger Federer próbował zapewniać kibiców, że w starciu półfinałowym tegorocznego Rolanda Garrosa z hegemonem kortów ziemnych, Rafą Nadalem, wcale nie stoi na straconej pozycji. Wprawdzie konfrontacja zakończyła się sromotną klęską Szwajcara w 3 stosunkowo krótkich partiach, a mój tekst tym razem nie będzie miał zbyt wiele wspólnego z tenisem (poza słowem „Wimbledon”), jednak to właśnie słowa 20-krotnego triumfatora turniejów wielkoszlemowych wydały mi się idealne do zainaugurowania cyklu „Największe futbolowe sensacje”! Wehikuł czasu zabierze nas dziś aż trzy dekady wstecz, do roku 1988.

Kiedy prześledzimy ostatnie kilkadziesiąt lat w piłce klubowej, dojdziemy do wniosku, że to Anglia uchodzi za miejsce, gdzie kibice najczęściej zostają świadkami futbolowych cudów. Choć lokalną ligę od momentu przekształcenia First Division w Premier League (1992) zdominowały głównie 4 zespoły (Manchester United, Chelsea, Manchester City i Arsenal), to jednak triumfy Blackburn Rovers (1994/1995) czy w końcu najświeższa historia Leicesteru City (2015/2016) udowadniają, że nie bez kozery to właśnie angielska ekstraklasa uważana jest za najbardziej wymagające rozgrywki globu. Jeszcze częściej „kopciuszkowie” triumfują w krajowych pucharach – wystarczy przytoczyć zwycięzców Pucharu Ligi Angielskiej pokroju Birmingham City (2010/2011) i Swansea (2012/2013) czy wreszcie zupełnie niespodziewanych mistrzów najstarszych piłkarskich rozgrywek, Pucharu Anglii, takich jak Coventry City (1986/1987), Portsmouth (2007/2008) czy nawet spadkowicza z rozgrywek Premiership, Wigan Athletic (2012/2013)! O kimś zapomniałem? Ach tak… AFC Wimbledon, znany też pod pseudonimem „Crazy Gang” z sezonu 1987/1988!

Embed from Getty Images

Przyznam bez ogródek, że inspiracja do napisania tego tekstu nie pochodzi ze źródła stricte sportowego. Chociaż Vinnie Jones należał do kluczowych elementów wimbledońskiej układanki pod wodzą menedżera Bobby’ego Goulda, pierwszy raz zobaczyłem go wcale nie przy okazji przeglądania piłkarskich archiwów, a na wielkim ekranie! Pochodzący z Watfordu gracz po zawieszeniu butów na kołku z powodzeniem przywdział bowiem aktorskie obuwie, debiutując w 1998 roku w „Porachunkach”, komedii kryminalnej Guya Ritchiego.

Z poprzednich tekstów być może wiecie, że „horror” to jedno z moich kilku drugich imion. Przed jedenastoma laty, będąc zaledwie uczniem piątej klasy szkoły podstawowej na koncie miałem już imponujący, sześcioletni staż w oglądaniu filmów tego gatunku. W 2008 roku na wielki ekran zawitała produkcja pod dosyć osobliwym tytułem „Nocny pociąg z mięsem”, przywodzącym na myśl raczej tanie, amerykańskie slashery. Zasiadając do seansu nie spodziewałem się, że pod taką nazwą może kryć się typ horroru, z jakim w dużym stopniu utożsamiam się do dnia dzisiejszego: ukazujący model miasta-potwora, ze szczególnym uwypukleniem jego ciemnej strony, która mimo że w teorii normalnym obywatelom wydaje się kulturowo i mentalnie bardzo odległa, w rzeczywistości znajduje się tuż obok nich. Jako centrum owej ciemnej strony służy tu nocne życie Nowego Jorku i jego podziemne metro, z miejsca kojarzące się z grozą. Mimo że w roli głównej japoński reżyser Ryûhei Kitamura obsadził naczelnego złodzieja damskich serc, Bradleya Coopera, w moim odczuciu to właśnie Jones wcielający się w postać mordercy-rzeźnika o imieniu Mahogany skradł show. Chociaż dzieło zawiera kilka elementów wpisujących się w klasycznego slashera (choćby postać samego Vinniego, mordująca swoje ofiary za pomocą charakterystycznego dla siebie narzędzia, odziana w rozpoznawalny strój, czy też kilka wyjątkowo tandetnych scen gore, nieco przypominających stylistykę, w jakiej lubuje się słynny Sam Raimi), absolutnie nie traci przez to na klimacie i całościowym odbiorze. Jako ciekawostkę sportową, dodajmy też, że w filmie pojawia się Brooke Shields, w latach 1997-1999 żona Andre Agassiego, gwiazdy światowego tenisa lat 90.!

Przez swoją mało urokliwą aparycję i spojrzenie, na którego widok automatycznie chciało się brać nogi za pas, Vinnie Jones miał znacznie ograniczone pole manewru, jeśli chodzi o dobór ról na wielkim ekranie. Nieco złośliwie, ale i nie mijając się z prawdą można by pokusić się o stwierdzenie, że wcielając się w postacie bandytów, psychopatów i złoczyńców Walijczyk tak naprawdę wcale nie musiał grać – był po prostu sobą (niczym gwiazda niemieckiego ekspresjonizmu Klaus Kinski). Taką twarz bardzo często pokazywał też niestety na boisku. Gdyby powiedzieć, że ten defensywny pomocnik nie odstawiał nogi, byłby to szczyt dyplomacji. Jeżeli ktoś z was za jednego z największych współczesnych boiskowych twardzieli uważa Sergio Ramosa, to powinien szybko zrewidować swoje poglądy oglądając kompilację najbrutalniejszych fauli i zagrań Vinniego.

Model klasycznego pomocnika-destroyera należałoby zupełnie przedefiniować przy stopniu agresji, jaki wykazywał. Wejścia wyprostowaną nogą w rywala traktował nie jako szczególne odejście od przepisów gry w piłkę nożną, a raczej jako codzienną rutynę zawodową. Trudno mi sobie wyobrazić Neymara z jego nastawieniem na jak największe ośmieszenie przeciwnika za pomocą swojej techniki w rywalizacji z Jonesem. Prawdopodobieństwo połamania kończyn Brazylijczyka w takim potencjalnym starciu wynosiłoby z pewnością o wiele więcej niż 50%… Oczyma wyobraźni widzę nawet bukmacherów przyjmujących zakłady na to wydarzenie…

Takie dywagacje na szczęście dla Neymara należą jedynie do alternatywnej rzeczywistości. Brazylijczyk może dziękować Bogu, że urodził się ładnych parę lat później, a na Wyspy raczej nigdy nie trafi. Takiego „przywileju” nie miało kilku innych graczy z Paulem Gascoignem na czele. AFC Wimbledon w kampanii 1987/1988 rozgrywał historyczny sezon pod względem sportowym, ale o fajerwerki niemające nic wspólnego z rywalizacją fair play jak zwykle musiał zadbać nasz bohater. W V rundzie Pucharu Anglii na słynnym St. James’ Park, Newcastle podejmowało „Szalony Gang” z Wimbledonu. Starcie zakończyło się zwycięstwem przyjezdnych 3:1, ale w centrum uwagi nie znaleźli się strzelcy bramek dla gości – show po raz kolejny ukradł Vinnie. Przed spotkaniem menedżer Bobby Gould doskonale wiedział, że największe zagrożenie ze strony gospodarzy płynąć będzie ze strony jednego z najbardziej utalentowanych pomocników na Wyspach Brytyjskich, 21-letniego Paula Gascoigne’a. Aby zneutralizować jego atuty w postaci techniki, intensywności, szybkości i bardzo groźnych umiejętności w kreacji angielski szkoleniowiec postanowił zastosować strategię polegającą na nieustannym pilnowaniu gwiazdora przez specjalnie desygnowanego do tej funkcji piłkarza. Vinnie tak dobrze „zaopiekował się” Gascoignem, że w pewnym momencie postanowił nawet sprawdzić wytrzymałość jego genitaliów. Obrazek zaciętego wyrazu twarzy Jonesa i bladego z bólu i szoku Gascoigne’a do dziś pozostaje jednym z najbardziej kultowych ujęć brytyjskiego futbolu. Kończąc wątek centralnej postaci „Crazy Gangu”, nie można także zapomnieć o jednym z osobliwych rekordów, jakie niepodzielnie dzierży. Żółta kartka w 5 sekundzie meczu? Dla niego słowo „niemożliwe”, przynajmniej w kwestii łamania przepisów, nie istniało. Kartonik w spotkaniu z Manchesterem City w 1992 roku figuruje jako rekordowo szybko pokazane przez arbitra napomnienie w historii Premier League. Ktoś będzie musiał się nieźle postarać aby w przyszłości choć zbliżyć się do „osiągnięcia” Vinniego… 

Embed from Getty Images

Skoro jesteśmy już przy temacie osiągnięć, skupmy się na 108. edycji rozgrywek FA Cup. Obecność Liverpoolu w wielkim finale nie mogła dziwić wówczas nikogo. W latach 1980-1988 „The Reds” dzielili i rządzili w angielskim futbolu, zdobywając w tamtym okresie 6 mistrzostw Anglii, krajowy puchar oraz 4 puchary ligi. Bała się ich również cała Europa, bowiem zespół z miasta Beatlesów w latach 80. triumfował także dwukrotnie w Lidze Mistrzów, funkcjonującej jeszcze wówczas pod nazwą Pucharu Europy Mistrzów Klubowych. Sezon 1987/1988 także stanowił istny koncert podopiecznych klubowej legendy, Szkota Kenny’ego Dalglisha. W lidze dominacja „The Reds” przekuła się w pewnie wygrany tytuł z 9-punktowym buforem bezpieczeństwa nad drugim w tabeli odwiecznym rywalem, Manchesterem United. Mistrzowie Anglii straszyli rywali potężną siłą rażenia – królem strzelców First Division został irlandzki snajper John Aldridge z imponującym wynikiem 26 bramek, ale o ofensywne popisy ekipy z Anfield dbali także z dużym powodzeniem błyskotliwi Peter Beardsley i John Barnes. Obaj reprezentanci Anglii wyróżniali się wyjątkowo „nieangielskim” stylem gry – króciutkie prowadzenie piłki przy nodze, zwinność i nienaganne wyszkolenie techniczne. Polecam obejrzeć ich futbolowe crème de la crème z całej kariery.

Obserwując ich popisy czułem się niemal jakbym oglądał Leo Messiego przeniesionego w czasie do lat 80.! Zwycięskie drużyny powinny jednak być dobrze zbalansowane i nie inaczej sytuacja przedstawiała się w przypadku Liverpoolu, którego blok obronny złożony z trójki Szkotów: Steve’a Nicola, Gary’ego Gillespiego i kapitana Alana Hansena, uzupełniany przez Anglika Garry’ego Abletta nie miał sobie w Anglii równych (zaledwie 24 stracone gole i aż 21 czystych kont w 40 ligowych konfrontacjach). Niepodważalnym numerem 1 w bramce był zaś pochodzący z dosyć egzotycznego futbolowo Zimbabwe Bruce Grobelaar, słynący z niezwykle widowiskowego stylu bronienia.

Taka mieszanka wydawała się mieć wszystkie asy w rękawie, aby w finale rozgrywanym na Wembley rozbić kopciuszka z Wimbledonu, który w Pucharze Anglii szedł jednak przez wszystkie rundy jak burza wygrywając wszystkie spotkania.

Ligowe zmagania obu drużyn mogły jednak wskazywać na to, że ostatni krok na drodze do krajowego dubletu dla świeżo upieczonych mistrzów wcale nie musi stanowić bułki z masłem. Na Plough Lane padł remis 1:1, zaś na Anfield Road „Szalony gang” również pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie przegrywając tylko 1:2. Warto podkreślić, że stadion Liverpoolu uchodził wówczas za twierdzę nie do zdobycia – piłkarze Dalglisha na własnej ziemi nie dali się pokonać nikomu, odnosząc 15 zwycięstw i notując zaledwie 5 remisów. Obie drużyny diametralnie różniły się pod względem prezentowanego futbolu i właśnie ten fakt dodawał finałowej rywalizacji szczególnej pikanterii.

Wyczyny AFC Wimbledonu przerosły oczekiwania nie tylko w rodzimym pucharze, ale i w lidze. Zawodnicy z Plough Lane ukończyli ligowe zmagania na wysokiej 7. lokacie i mimo powszechnie przylepionej im łatki najbardziej topornego zespołu w stawce, zdobyli aż 58 bramek ustępując pod tym względem jedynie TOP 3 First Division. Nie mogło być także bardziej angielskiego zespołu od Wimbledonu w kwestii narodowościowej – w 28-osobowej kadrze aż 25 graczy pochodziło właśnie z Anglii! Wyjątek stanowili tylko niejednokrotnie wspominany dziś Vinnie Jones, irlandzki obrońca Terry Phelan oraz występujący z dziesiątką na plecach środkowy pomocnik rodem z Irlandii Północnej, Lawrie Sanchez. Na czołowej pozycji wśród strzelców klubu znajdował się John Fashanu z 21 golami na koncie we wszystkich rozgrywkach.

14 maja 1988 roku 98 203 widzów zasiadło na legendarnym Wembley – fani „The Reds” w nadziei, że ich pupile dopełnią formalności i założą drugą tego sezonu koronę, natomiast kibice Wimbledonu mieli nadzieję, że magia obiektu, a także specyfika tego meczu dają szansę na niespodziankę. Kapitanowie obu zespołów, Alan Hansen po stronie Liverpoolu i bramkarz Dave Beasant w trykocie Wimbledonu, przedstawili samej księżnej Dianie pozostałych 10 członków swoich drużyn, a po kilku minutach oczekiwania rozbrzmiał pierwszy gwizdek arbitra Briana Hilla!

Zgodnie z oczekiwaniami od początku meczu do huraganowych ataków rzucili się faworyci. W kreacji szalał zwłaszcza Peter Beardsley, którego błyskotliwe dryblingi i rozrywające całą formację defensywną podania siały popłoch w poczynaniach graczy Wimbledonu. Wydawało się, że jego trójkowa akcja z Rayem Houghtonem i wykańczającym akcję z pierwszej piłki Johnem Aldridgem musi zakończyć się golem jednak pierwszego z wielu tego dnia cudów w bramce dokonał Beasant, w chyba sobie tylko znany sposób broniąc uderzenie króla strzelców First Division z odległości około 5 metrów. Niedługo później golkiper musiał już wyjmować piłkę z siatki po cudownej podcince à la Wayne Rooney czy Leo Messi, w wykonaniu Beardsleya. Ten gol został jednak anulowany przez sędziego, który ewidentnie nie miał wówczas dobrego dnia. Hill dopatrzył się faulu ofensywnego pomocnika na środkowym defensorze Andym Thornie, ale po przeanalizowaniu ujęć slow motion możemy jednoznacznie stwierdzić, że stoper czując uciekającego mu rywala nagle odkrył w sobie przypływ talentu aktorskiego, teatralnie upadając na ziemię i licząc na pomyłkę arbitra. Aż dziw bierze, że członek teamu stojącego na straży futbolowej męskości i nieustępliwości zdecydował się na zachowanie z repertuaru Sergio Busquetsa czy Jordiego Alby…

„Crazy Gang” potrafił jednak odgryzać się faworyzowanym oponentom, zagrażając ich bramce szczególnie poprzez dośrodkowania z bocznych sektorów boiska. W jaki sposób ekipa pokroju Wimbledonu mogła zaskoczyć defensywę Liverpoolu i zaaplikować jej bramkę? Odpowiedź nasuwa się sama. A jakże, po stałym fragmencie gry! W 37 minucie do stojącej piłki ustawionej na lewej flance podszedł lewoskrzydłowy Dennis Wise (przyszły kapitan i legenda Chelsea), zabójczo precyzyjnie wrzucił piłkę wprost na głowę Lawriego Sancheza, który wykorzystał moment gapiostwa Garry’ego Abletta i sprytnym uderzeniem umieścił futbolówkę w prawym rogu bramki Grobelaara.

Embed from Getty Images

Jak można się domyślić, taki scenariusz spowodował rozjuszenie w szeregach Liverpoolu, który zupełnie zdominował jedenastkę Goulda. W akcji ofensywnej wziął udział nawet stoper Alan Hansen, który niedługo po trafieniu Sancheza miał wyborną okazję do wyrównania, jednak przegrał pojedynek oko w oko z Beasantem. Zapracowane popołudnie dla bramkarza „Szalonego Gangu”? Te sytuacje stanowiły jedynie rozgrzewkę przed tym, co działo się pod jego bramką z upływem kolejnych minut…

W drugiej części gry w szesnastce skazanych na pożarcie po raz kolejny miała miejsce co najmniej kontrowersyjna sytuacja. Po wślizgu prawego defensora Clive’a Goodyeara jak rażony piorunem padł Aldridge, jednak powtórki jasno udowodniły, że Anglik perfekcyjnie asekurujący wówczas źle ustawionego względem piłki i rywala Thorna trafił czyściutko w piłkę. Hill po raz kolejny podjął jednak niewłaściwą decyzję, wskazując na wapno. Do rzutu karnego podszedł nie kto inny jak sam poszkodowany, ale tym razem sprawiedliwości stało się zadość, bowiem aktualny trener bramkarzy Reading znakomicie wyczuł intencję strzelającego i w efektowny sposób obronił wykonywaną przez niego jedenastkę. Kolejne sytuacje mnożyły się pod bramką Wimbledonu, ale ofensywne wysiłki Liverpoolu spełzły na niczym wobec braku precyzji graczy LFC lub genialnej postawy Beasanta i jedna z największych sensacji w historii piłki nożnej stała się faktem!

Embed from Getty Images

AFC Wimbledon został jednym z najbardziej niespodziewanych mistrzów FA Cup w jego 148-letniej historii, wygrywając komplet 6 meczów na drodze do tego olbrzymiego sukcesu! Sensacja ta na znaczeniu nabiera tym bardziej, że na najwyższym szczeblu rozgrywek „The Wombles” zawitali dopiero dwa lata przed pamiętnym finałem. Za zwieńczenie tej bajkowej historii niech posłuży fakt, że Bobby Gould w przeddzień wielkiej majowej gry na Wembley zabrał swoich podopiecznych do pubu „Grapes and Fox”, gdzie piwo lało się litrami, a jego podopieczni mając w perspektywie kilkunastu godzin swój największy bój w karierze, bawili się w najlepsze! Nic dodać, nic ująć.

Nie umniejszając zasług żadnemu z członków „Crazy Gangu”, dla mnie już na zawsze twarz AFC Wimbledonu będzie twarzą Vinniego Jonesa, który stanowił jednoosobowe odzwierciedlenie mentalności i charakteru całej drużyny. Można go uwielbiać, można nienawidzić, osobiście znajduję się gdzieś pośrodku tych odczuć. Z jednej strony zostanie zapamiętany jako jedna z najbardziej wyrazistych postaci, jednak spoglądając na sprawę nieco surowszym okiem nie możemy przejść obojętnie wobec jego bandyckich wybryków na placu gry. Patrząc na powtarzające się ataki wyprostowaną nogą dochodzę do wniosku, że Vinnie musiał mieć problem z samym sobą – ktoś kto ma wysokie poczucie wartości nie skupia się na tym aby porachować rywalowi kości. Doceniam natomiast dosyć rubaszne poczucie humoru i spory dystans, jakim cechował się walijski pomocnik. Te cechy najbardziej trafnie zostały zawarte w słynnym, wypowiedzianym przez niego zdaniu: „Słabo biegam, podaję i strzelam. Wślizgi też mi nie wychodzą. Mimo to gram”.

Podania być może nie wychodziły także znacznie większej grupie jego kolegów z AFC Wimbledonu. Mimo to jeden stały fragment gry, złota główka Lawriego Sancheza i zbiorowy heroizm w defensywie przyprawiony jeszcze sporą dozą szczęścia stanowiły perfekcyjny przepis do zapisania się w pamięci kibiców na długie lata. To właśnie takie historie są w mojej opinii solą sportu, stanowią jego wisienkę na torcie i sprawiają, że z taką pasją jesteśmy w stanie śledzić rozwój wydarzeń. Czasami sport ma bowiem nieco z dobrego scenariusza filmowego – potrafi wpleść najbardziej nieoczekiwane twisty fabularne i do ostatniej sekundy trzymać widza w napięciu. Kto wie, może właśnie dlatego Vinnie Jones tak doskonale czuł się również przed obiektywem kamery?

Dodaj komentarz