TOP10: Najlepsze sceny filmów grozy

Zdjęcie główne: flickr.com, Paweł Pająk, CC BY-NC 2.0

Jako że cel mojego tekstu polega na przekonaniu Was do obejrzenia całych produkcji, z góry zaznaczę, że nie zawiera on linków do opisywanych scen. Rekomenduję także, żebyście nie psuli sobie zabawy oglądaniem ich przed ewentualnymi seansami.

Twórcy filmów grozy wykorzystują przeróżne chwyty w celu przerażenia odbiorców – od klasycznych jump scare’ów poprzez odpowiednią pracę kamery, nastrojową muzykę, niepokojące dźwięki, aż po mimikę aktorów i same dialogi. Och tak, w lwiej części przypadków słowa potrafią naprawdę solidnie przestraszyć… To właśnie różnorodność i mnogość dróg prowadzących do naszego lęku stanowi, w moim przekonaniu, o sile i unikatowości tego gatunku. Niestety stwierdzam, że jedynie nieliczni reżyserzy potrafią stąpać po owych drogach z gracją. Na szczęście zdarzają się jednak perełki, które znajdą się dziś w moim całkowicie subiektywnym rankingu 10 najbardziej niepokojących scen w filmach grozy! Przyznam szczerze, że niezłego klina zabił mi dobór odpowiedniego przymiotnika, jakim bym je określił, lecz chyba to właśnie niepokój najtrafniej odzwierciedla uczucie, które towarzyszy mi przy okazji kolejnych odsłon. W zestawieniu wystąpią sceny w większości nastrojowe, lecz w niektórych nie zabraknie także punktów kulminacyjnych, wywołujących przyspieszone bicie serca! Unikałem spoilerów, zatem nic, tylko czytać!

10. Coś (1982) – reż. John Carpenter

flickr.com, junaidrao, CC BY-NC-ND 2.0

Naszą eksplorację odsłon niepokoju rozpoczynamy od istnego klasyku. Coś stanowi swoistą wizytówkę w emploi Johna Carpentera, skądinąd uchodzącego za jednego z ojców gatunku. Fabuła nie grzeszy przesadnie oryginalnością – grupa badaczy zaatakowanych i zainfekowanych przez nieznaną formę życia to przepis znany nam bez spoglądania do horrorowej książki kucharskiej. Wszelką stereotypowość i przewidywalność scenariusza rekompensuje jednakże wyborne wykonanie! Godne podziwu są zwłaszcza efekty specjalne, uwypuklone w trakcie inwazji i mutacji przybysza z kosmosu, bardzo intensywnie podkręcone, czasami wręcz groteskowo obrzydliwe (możliwe zniesmaczenie w przypadku mniej odpornych widzów…). Taka stylistyka przypomina mi nieco estetykę wyjętą spod ręki Sama Raimiego, obecną zwłaszcza w jego pomnikowym Evil Dead. Znacznie smaczniej robi się natomiast w warstwie muzycznej, za którą odpowiada legendarny Ennio Morricone! Słynna jest otwierająca film sekwencja basowa, ale i reszta ścieżki dźwiękowej składa się na wartość dodaną dla ekranizacji. Mimo że dzieło obfituje w gwałtowne momenty, postanowiłem wybrać scenę bardziej klimatyczną. George Bennings to pierwszy z członków załogi stacjonującej na odległej Antarktydzie, który pada ofiarą tytułowego „Czegoś”. Zanim zdąży się w nie przeistoczyć, zostanie doszczętnie spalony, jednak wpierw zdołamy usłyszeć obcą istotę, opanowującą stopniowo jego ciało. Ten ryk to bezapelacyjnie najbardziej niepokojący dźwięk, jaki kiedykolwiek usłyszałem w trakcie filmowych seansów… Okraszony jeszcze diabelskim wyrazem twarzy i wyłupiastymi oczami postaci portretowanej przez Petera Maloneya daje autentycznie piorunujący efekt… Pokłony przed reżyserem także za nadzwyczajnie ukazany nastrój izolacji, odcięcia od świata i stopniowo pochłaniającego naukowców zaszczucia!

9. Mechanik (2004) – reż. Brad Anderson

flickr.com, bla_bla_fuzz, CC BY-NC-ND 2.0

Obrazu Brada Andersona niewątpliwie nie zaliczyłbym do perfekcyjnych. Mankamentów można dopatrzyć się z wielu perspektyw. Po pierwsze: nieco nachalna symbolika, która jak na talerzu, zdecydowanie zbyt dosłownie i szybko podaje widzowi na tacy możliwe rozwiązanie całego clou. Po drugie: nieco przejaskrawiony i według mnie nie do końca dobrze współgrający z obrazem główny motyw muzyczny, którego obecność i powtarzalność przez cały film staje się mocno irytująca. Kończąc wątek krytyczny, dodałbym jeszcze zbytnią płytkość i przerysowanie niektórych postaci, co tyczy się zwłaszcza osoby Ivana, będącego w zasadzie alegorią sumienia głównego bohatera. Płynnie przechodząc do pozytywów, nie można za to pominąć popisowej, sugestywnej roli Christiana Bale’a, który niczym Joaquin Phoenix w królującym ostatnimi czasy na ekranach Jokerze, kradnie niemal każdy kadr i w pojedynkę bierze na swoje barki cały scenariusz (choć nadal jestem zdania, że w American Psycho Brytyjczyk w jeszcze pełniejszej krasie prezentuje cały swój kunszt). Mam zresztą nieodparte wrażenie, że kultowa kreacja Bale’a i jego drastyczna metamorfoza fizyczna (w niektórych ujęciach blady jak ściana i wychudzony aktor doprawdy przyprawia o dreszcze!) dodały Mechanikowi sporo legendarnej otoczki, która mogła sprawić, że ogół widzów przymknął oko na niektóre niedociągnięcia. Niedociągnięć nie dopatrzyłem się za to w scenie przejażdżki po domu strachów, w filmie zwanym „Route 666”, która do dnia dzisiejszego mocno wbiła mi się w pamięć (kto wie, może nieco traumatyczne doświadczenia z tego typu rozrywkami z dzieciństwa odegrały w tym niebagatelną rolę?). Surrealistyczna, koszmarna aura z miejsca przywodzi na myśl mistrzowski w tej materii warsztat Davida Lyncha. Wzbogacona bardzo przekonującym wyrazem twarzy Bale’a, przechodzącym od stanu pozornego wyluzowania do lęku powinna stanowić lekcję poglądową pod kątem kreatywności dla współcześnie tworzących reżyserów. Jeżeli chcecie przekonać się, jakie przystanki czekają wewnątrz „Route 666”, bez zbędnego wahania wsiadajcie! Miłej przejażdżki!

8. Coś za mną chodzi (2014) – reż. David Mitchell

W XXI wieku nie widziałem chyba obrazu wnoszącego tak pokaźny powiew świeżości i nieszablonowości do kina grozy jak It Follows. Wielka szkoda, że odpowiadający za tę produkcję David Mitchell nie utrzymał poziomu na przestrzeni całego filmu, gdyż jego pierwsze 50 minut to prawdziwy majstersztyk! To, co mocno przykuło moją uwagę, to wręcz tętniący zewsząd klimat lat 80.: suburbia rodem z kultowego wśród slasherów Koszmaru z ulicy wiązów i grupa nastolatków spędzająca niemal każdą chwilę samopas, często przy akompaniamencie syntetycznych dźwięków z miejsca przynoszących skojarzenia z netflixowskim Stranger Things (nomen omen wcielająca się w główną rolę Maika Monroe to w rzeczywistości dziewczyna Joe Kerry’ego, serialowego Steve’a). Minimalizując nieco liczbę spoilerów (czasem ciężko mi się powstrzymać…), powiem tylko, że It Follows, mimo że na pierwszy rzut oka może wydawać się horrorem o nadprzyrodzonych zjawiskach, tak naprawdę zawiera także podaną w dosyć przejrzysty i klarowny sposób metaforyczną warstwę, mająca, rzecz jasna, swoje podłoże w kwestii seksu, o który zahacza niemal każdy dialog, a także fizycznej bliskości pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Kolejną niewątpliwą zaletę stanowi oblicze zjawy, która za każdym razem przybiera inną postać, co tylko eskaluje w nas uczucie strachu. Chyba nic bowiem nie przeraża tak bardzo jak coś nieznanego i niezdefiniowanego. W jakiej formie pojawiło się owo monstrum podczas niepokojąco bezszelestnej nocy w domu nastoletniej Jay? Sprawdźcie sami!

7. Zniknięcie (1988) – reż. George Sluizer

Zachwyt nad Spoorloosem wyraziłem już przy okazji tekstu dotyczącego moich ulubionych ścieżek muzycznych w filmach grozy, dlatego tym razem nie będę rozpisywał się zbyt obszernie na temat całego dzieła (w moim przekonaniu thrillera nad thrillerami). Mimo pozornie sennego tempa, europejskiego minimalizmu występujących na planie aktorów i zdemaskowania niemal od pierwszych minut tożsamości złoczyńcy, koprodukcja francusko-holenderska hipnotyzuje, a przede wszystkim operuje symboliką o wiele sprawniej i mniej łopatologicznie aniżeli wspomniany wyżej Mechanik, zarówno na płaszczyźnie wizualnej, jak i dialogowej. Choć za najpowszechniej znaną i pamiętna fazę Zniknięcia uchodzi raczej jego straszliwy finał, mnie w największym stopniu urzekła zjawiskowa scena rozpoczynająca się w 3. minucie. Na pierwszy rzut oka nie dzieje się tu nic, co mogłoby przerazić widza. Ot, spokojnie przemierzająca francuskie drogi para zakochanych. Atmosfera gęstnieje dopiero w momencie pojawienia się muzyki kreującej wrażenie bezmierności przestrzeni (kwestia przestrzeni zostanie zresztą w tym miejscu poruszona). Moment jej wprowadzenia nie jest przypadkowy, bowiem rozjaśniające tunelowy mrok światła nadjeżdżającego samochodu przypominają jednej z protagonistek, Saskii, jej przerażający koszmar o dwóch złotych jajach, spotykających się, nomen omen, w przestrzeni prowadzącej do ich wspólnego, tragicznego losu. To bardzo krótkie ujęcie, jednak wzorowo ukazujące istotę obrazu w pigułce. Jeżeli macie ochotę na ambitne kino, sięgajcie czym prędzej po arcydzieło George’a Sluizera, z tym zastrzeżeniem, że musicie bez reszty wyłączyć swój umysł, odrzucić wszelkie dystraktory i skupić się jedynie na treści filmu. Gwarantuję, że nie powinno stanowić to trudnego zadania!

6. Dziedzictwo. Hereditary (2018) – reż. Ari Aster

flickr.com, junaidrao, CC BY-NC-ND 2.0

Panie i Panowie, przed państwem złote dziecko i czołowy przedstawiciel nowej fali twórców horroru – Ari Aster! To w dużej mierze dzięki niemu w ostatnim czasie wśród widzów panuje opinia o renesansie gatunku i po części podpisuję się pod ową tezą, choć chciałbym, aby po jednym wartym uwagi dziele nadeszły także kolejne. Druga produkcja zaledwie 33-letniego żółtodzioba w filmowym światku, Midsommar, nie przypadła mi do gustu aż tak jak jego debiutanckie Hereditary. Mimo to, jako art horror sprawdziła się wyśmienicie i utwierdziła mnie w przekonaniu, że to właśnie nowojorczyka powinno traktować się jako prekursora współczesnej grozy. Jednakże odtworzenie intensywności, gęstej jak listopadowa mgła atmosfery, gwałtowności i nieprzewidywalności wydarzeń, a także gatunkowej fuzji z Dziedzictwa stanowić będzie dla reżysera nie lada wyzwanie! W moim rankingu horrorów ostatniej dekady to bowiem bardzo solidny kandydat do zajęcia miejsca na podium. Wczytując się w wypowiedzi samego twórcy, możemy zauważyć, że silnie podkreśla on, jak bliska jest mu koreańska wizja żonglowania wieloma gatunkami i koncepcjami wewnątrz jednego dzieła. Ta wizja aż nadto widoczna jest w jego debiucie, w którym znajdziemy części zarówno gęstego dramatu rodzinnego, horroru religijnego czy nawet fragmenty nieco bardziej absurdalne i groteskowe, w żadnym stopniu nieprzesłaniające jednak dominującego wrażenia wiszącego w powietrzu makabryzmu. Pod względem aktorskim niekwestionowanie króluje Toni Colette, której ekspresja na ekranie jest nie do podrobienia! Twierdzę skądinąd, że kobieca załoga wyraźnie zdominowała męską część obsady. Dziedzictwo wbija w fotel różnorodnie, za pomocą do samego końca trzymanej w ukryciu familijnej tajemnicy, bezkompromisowości i drastycznego biegu niektórych sekwencji czy też nastroju generowanego przez muzyczne tło. Kwintesencja dwóch godzin prawdziwiej jazdy bez trzymanki z Colette i spółką zawiera się właściwie w jedynym momencie nadnaturalnym, kiedy to filmowa Annie dostrzega coś, tuż po zgaszeniu światła… Przyznam bez ogródek, że podczas pierwszego seansu, piekielnie się wystraszyłem, gdyż mój wzrok na chwilę opuścił ekran, po czym wrócił na niego w (nie)odpowiednim momencie… Ogromny szacunek należy się także za doskonale intensyfikującą atmosferę religijnego horroru muzykę, budzącą skojarzenia z dźwiękiem samych trąb jerychońskich.

5. Lake Mungo (2008) – reż. Joel Anderson

flickr.com, jdxyw, CC BY-SA 2.0

Dokumentalizowany horror rodem z Antypodów uznaję za moje największe odkrycie in plus ostatnich lat. Niekonwencjonalność tego obrazu tyczy się już jego formy, którą określić można jako mockument, fikcję naśladującą rzeczywistość, z tym że nie znajdziemy tu nawet najbardziej marginalnego śladu satyry. Równie okazale Lake Mungo prezentuje się także na polu tego, co znajdziemy wewnątrz wspomnianej formy – treść, plot twisty i idealnie wyważony balans pomiędzy wątkiem dramatycznym a paranormalnym składają się na doprawdy smakowitą całość. Być może jestem nieco przeczulony na tym punkcie, ale w moim odczuciu w dziele Andersona możemy odnaleźć mnóstwo analogii i nawiązań do lynchowskiego Twin Peaks. Najbardziej rzucającym się w oczy jest oczywiście dobór nazwiska rodziny protagonistów – Palmer (przeczucie podpowiada mi, że nieprzypadkowy…). Na tym jednak nie koniec. Motyw łączącego dwie osoby, jota w jotę takiego samego snu, przeczucie wiszącego w powietrzu, nieuchronnego fatum, dualizm ludzkiej natury, a także drugie, sekretne życie, o którym nie wiedzieli nawet najbliżsi – to tylko niektóre z nich. Aż dziw bierze, że film zrealizowany w formie reportażu potrafił utrzymać mnie siedzącego jak na szpilkach od pierwszej do ostatniej minuty seansu! Bo to właśnie wypowiadane słowa, kolejne monologi zdruzgotanej stratą 16-letniej Alice rodziny stanowią o mocy produkcji. Doprawdy łatwo odnieść wrażenie, że to, co widzimy, wcale nie jest fikcją, a wydarzeniami, które rzeczywiście rozegrały się w latach 2005-2006 nad jeziorem Mungo. Historia jest bardzo złożona, zarówno w warstwie klasycznego ghost story, jak i rozgrywającego się przed nami, stopniowo ujawniającego kolejne szokujące fakty dramatu rodzinnego. Lake Mungo nie ogranicza się jedynie do straszenia widza, ale także w dojmujący sposób potrafi go zasmucić i skłonić do refleksji. Apogeum pierwszego z odczuć, w moim przypadku, sięgnęło zenitu podczas obejrzenia nagrania, jakie rodzice znajdują w tajemniczej skrytce zmarłej córki. Scena ukazująca zbliżającą się do kamery bladą i niezidentyfikowaną sylwetkę przeraża nie tylko wizualnie, ale w połączeniu z cytatem Alice („I feel like something bad is gonna happen to me. I feel like something bad has happened. It hasn’t reached me yet, but it’s on its way”) i fabułą filmu, zyskuje także dodatkowe znaczenie metaforyczne.

4. Lśnienie (1980) – rez. Stanley Kubrick

flickr.com, Andrew Kitzmiller, CC BY 2.0

Tej sceny nie trzeba chyba przedstawiać nikomu. To doprawdy niesamowite, że tercet dzieciaków, z których żaden nie przekroczył w momencie kręcenia Lśnienia 12 lat, potrafił stworzyć tak unikatowy urok. Danny Lloyd w roli swojego imiennika Danny’ego Torrence’a wykreował jedną z lepszych ról dziecięcych w historii kinematografii (chłopak rzekomo nie wiedział, że gra w horrorze!), jednak nie możemy umniejszać także roli upiornych bliźniaczek, czyli Lisy i Louise Burns. Tak naprawdę ciężko jednoznacznie określić, co w najwyższym stopniu urzeka mnie w tej sekwencji. Przerażający dźwięk w momencie ujrzenia sióstr Grady przez młodego Danny’ego, gra twarzą najmłodszego z familii Torrenców, fenomenalne, drążące cały korytarz ujęcie (które pojawia się w filmie jeszcze kilkakrotnie), czy może demoniczny głos dziewczynek, który brzmi, jak gdyby wydobywał się z zaświatów? Te dwie minuty są tak perfekcyjne jak cały film, w którym wszystko współgra od A do Z. Choć literacka wersja Lśnienia autorstwa Stephena Kinga nie znalazła uznania w moich oczach, podobnie jak i większość jego publikacji, głównie ze względu na zbyt rozwlekły i gawędziarski styl autora, uważam, że poruszył on w swojej książce bardzo ciekawą kwestię, z którą jestem w stanie się zgodzić. Sądzę bowiem, że na świecie rzeczywiście istnieją osoby, które poprzez swoją nieprzeciętnie rozwiniętą wrażliwość są zdolne odbierać fluidy i ślady niewidoczne dla ludzi nieposiadających takiej umiejętności, zwłaszcza w miejscu o tak makabrycznej przeszłości jak filmowy hotel Overlook. O owych fluidach i śladach wspomina notabene hotelowy kucharz Dick Halloran, używając do zobrazowania swojego wywodu bardzo trafnej metafory przypalonej grzanki.

3. Miasteczko Twin Peaks (1990-1991) – reż. David Lynch

flickr.com, junaidrao, CC BY-NC-ND 2.0

Moje podium zostanie całkowicie podporządkowane jednemu twórcy. Twin Peaks uchodzi za kamień milowy i dzieło pomnikowe w dorobku Davida Lyncha. W duecie z Markiem Frostem panowie nakręcili kultową serię, która ogromny rozgłos zyskała także w Polsce. Stawiam, że większość z Was słyszała o zabójstwie Laury Palmer czy agencie Dale’u Cooperze zachwycającym się „cholernie dobrą kawą”. Dzieło mistrza oniryzmu zawiera w sobie ogromne pokłady piękna, tego fizycznego (zjawiskowe Mädchen Amick czy Sherylin Fenn), czysto technicznego i muzycznego (za ostatnie z nich odpowiadał oczywiście związany z reżyserem przez niemal całą jego karierę włoski geniusz Angelo Badalamenti). Twin Peaks bazuje jednak na kontrastach, widocznych chociażby w motywie doppelgängerów (sobowtórów), świata realnego i sennego, czy też występującej w opozycji do nadmienionego piękna, warstwy znacznie bardziej zdeformowanej (postacie karła czy olbrzyma). Za jednoosobowe uosobienie zła w serialu odpowiada za to budzący we mnie koszmarne wręcz odczucia demoniczny Bob (to jedyna rola w dorobku niezwykle charakterystycznego Franka Silvy, ale za to jak pamiętna!). Wiemy, że istny tour de force w wirtuozerii Lyncha stanowią sceny snów, a w szczególności koszmarów. W jednym z nich pojawia się właśnie nasz długowłosy przyjaciel, tym razem nawiedzający Ronette Pulaski, bohaterkę, która paradoksalnie wcale nie kradnie pierwszoplanowych scen. Nie zagłębiając się przesadnie w szczegóły, podkreślę jedynie, że Lynch to moim zdaniem impresjonista nad impresjonistami, dlatego tak kapitalnie potrafi odnaleźć się w kręceniu krótkich, koszmarnych kadrów, których istotą nie jest logiczny przekaz, a wywołanie jak najbogatszych doznań wizualnych u odbiorcy. Scena budzi strach nie tylko za pomocą natłoku przyprawiających o gęsią skórkę przeskakujących klatek, ale także dzięki imponującym efektom dźwiękowym. Wrażenie robi zwłaszcza złowieszczy, wręcz zwierzęco agresywny ryk Boba. W rankingu na najbardziej przerażający dźwięk ustępuje chyba tylko George’owi Benningsowi, przekształcającemu się we wspomniane wcześniej „Coś”…

2. Zagubiona autostrada (1997) – reż. David Lynch

flickr.com, evelyn cautivo, CC BY-NC-ND 2.0

Przed nami najbardziej kompletna i najlepiej przemyślana produkcja z lynchowskiego tercetu. Choć z pozoru na Zagubionej autostradzie całkiem łatwo zabłądzić, oglądając ją i analizując nieco bardziej wyrobionym i czujnym okiem, dostrzegłem niezwykle precyzyjną i zręcznie utkaną nić interpretacyjną, która prowadzi widza do ostatecznego rozwiązania całego ambarasu. Choć sam twórca kategorycznie odżegnywał się od namawiania widzów do doszukiwania się w fabule konkretnej i klarownej interpretacji (potwierdzając jakoby główny zamysł swojej sztuki, mającej na celu przede wszystkim działać na odbiorcę pod względem impresjonistycznym), między wierszami dawał jednak znaki, które wiodą do logicznego wyjaśnienia:

W czasie, gdy z Barrym Giffordem pisaliśmy scenariusz do Zagubionej autostrady, elektryzowała mnie sprawa O.J. Simpsona. Nigdy na ten temat z Barrym nie rozmawiałem, ale wydaje mi się, że w pewien sposób film do tego nawiązuje. Co mnie uderzyło w kwestii Simpsona, to fakt że potrafił się śmiać, pójść na golfa, jakby zupełnie nie przejmował się całym zamieszaniem. Zdumiewało mnie, jak osoba, która to wszystko zrobiła, potrafiła nadal funkcjonować. No i wtedy odkryliśmy ten wspaniały termin psychologiczny – fuga dysocjacyjna – opisujący zjawisko, gdy umysł oszukuje sam siebie, aby uciec od czegoś okropnego. Więc, w pewien sposób, Zagubiona autostrada, jest właśnie o tym. A także o tym, że nic nie może być wiecznie skrywane.

Nie drążąc kwestii fabularnych, należy podkreślić, że trwający przez mniej więcej godzinę wątek Freda (bardzo wiarygodny Bill Pullman) i Renee Madisonów (będąca u szczytu kariery Patricia Arquette) stanowi prawdziwe crème de la crème w spuściźnie mistrza Lyncha – przez cały czas towarzyszące widzowi, pulsujące w tle niskie dźwięki, przyciemniane kadry, wibrująca niespokojnie kamera i przede wszystkim mroczny, ale jednocześnie niekonwencjonalnie designerski dom, w jakim mieszka para głównych bohaterów – to wszystko składa się na niemal 60 minut perfekcyjnego kina noir! Mimo że przez większość seansu towarzyszyć będzie nam głównie tercet aktorów (wspomniani Pullman i Arquette w akompaniamencie młodziutkiego wówczas Balthazara Getty’ego), w pamięć najbardziej zapadła mi bez dwóch zdań postać upiornego Mystery Mana, portretowana przez genialnego w tej roli, trupio bladego Roberta Blake’a! Ogromnym przejawem reżyserskiego talentu Lyncha jest bez wątpienia fakt, że potrafi on wykreować złowieszczą atmosferę w miejscach, w których pozornie wydaje się ona niemożliwa. Nie inaczej jest w przypadku dialogu Mystery Mana z Fredem, mającego miejsce podczas trwającego w najlepsze przyjęcia. Wraz z nadejściem tajemniczego, ubranego niczym kostucha mężczyzny muzyka natychmiast przestaje grać (z marszu mamy wrażenie, że w scenie biorą udział jedynie dwaj bohaterowie, dziesiątki innych gości zupełnie znikają z pola widzenia). Zbliżenie kamery na świdrujący wzrok Blake’a (który skądinąd w trakcie tej trzyminutowej sekwencji nie mruga ani razu!), jego złowieszczy ton głosu, surrealistyczna, nielogiczna treść dialogu – to równanie, którego rezultat musi porażać!

1. Mulholland Drive (2001) – reż. David Lynch

flickr.com, junaidrao, CC BY-NC-ND 2.0

You know you’re a great director when you can make a scary scene full of tension that takes place in plain daylight and not in some sort of remote village or forest.

I’ve never seen nightmare logic encapsulated in one scene so perfectly.

Te dwa komentarze znalezione przeze mnie pod linkiem do ulokowanej na najwyższym stopniu podium sceny najtrafniej podsumowują jej esencję. Mimo że oczywiście bardzo doceniam Mulholland Drive, to nie zakwalifikowałbym go do moich faworytów, przynajmniej odnosząc się jedynie do dzieł Lyncha. Jeśli jednak miałbym zachęcić kogoś kompletnie nieorientującego się w jego spuściźnie do sięgnięcia w jej głąb, zapewne pokazałbym mu właśnie scenę z baru Winkies, mającą miejsce jeszcze w premierowym kwadransie. Rzecz dzieje się jakby w oderwaniu i niespójności w stosunku do głównych wątków. De nomine, cała otoczka zupełnie nie przywodzi na myśl czegokolwiek związanego z grozą – ot, rozmowa dwóch bliskich sobie mężczyzn (reżyser doskonale oddał prywatny, nieco terapeutyczny charakter tej konwersacji) w typowym, niezbyt ekskluzywnym amerykańskim lokalu. Powiem jednak bez ogródek – tak doskonale budowanego napięcia nie znajdziecie w żadnej innej sekwencji jakiegokolwiek filmu… Ogromne brawa należą się zwłaszcza Patrickowi Fischlerowi (którego możemy zobaczyć m.in. w nowej odsłonie Twin Peaks z 2017 roku). Mam wrażenie, że Lynch dokładnie wiedział, jakiego aktora poszukuje do tego krótkiego, acz niezwykle intensywnego epizodu. Słuchając bardzo intymnej opowieści o powtarzającym się, nocnym koszmarze, zarówno bałem się, jak i wierzyłem w słowa filmowego Dana, który na początku chce, jakby za maską stoickiego spokoju, ukryć paraliżujący go lęk… Dyskomfort widać jednak zwłaszcza w jego nerwowym uśmiechu, doskonałej modulacji głosu, która stopniowo wprowadza nas w kolejne etapy opowieści, oraz równie niespokojnie błądzącym we wszystkie strony wzroku. Kolejnym genialnym posunięciem Lyncha jest sprawienie u widza wrażenia, że na jego oczach odgrywa się dokładna inscenizacja koszmaru Dana, z tym że już w rzeczywistości… Haczykiem powodującym przyspieszone bicie serca jest tu jednak przede wszystkim jej finał. Dan twierdzi bowiem, że w największym stopniu obawia się czegoś, co kryje się na tyłach miejsca – nieznanego mężczyzny, który nawiedził go w nocy już dwukrotnie i którego twarzy nigdy nie chciałby zobaczyć na jawie… (pisząc te słowa aż czuję dreszcze!). Podczas pierwszego seansu Mulholland Drive poczułem się niezwykle przerażony, bowiem już sam fakt wahania się, czy coś czyha we wskazanym miejscu, czy też nie, spowodował u mnie wzmożony niepokój. W tej scenie Lynch sięga moim zdaniem bardzo głęboko do prywatnej sfery wyobraźni człowieka, zadając pytanie, na ile może być ona groźna w realnym świecie, oddziałując na naszą intymną rzeczywistość. Odważycie się przekonać, co czai się za rogiem baru Winkies (jeżeli rzeczywiście coś się czai…)?

Dodaj komentarz