La tripletta – historia potrójnej korony Interu

Zdjęcie główne: flickr.com, Shahab Shakib Passand, CC BY 2.0

Na wstępie dzisiejszego teksu zastanawiam się, czy jestem jedynym maniakiem na tej planecie, który wszelkiego rodzaju doświadczenia życiowe segreguje według sezonów piłkarskich… Podczas gdy pewnie większość z Was żyje od 1 stycznia do 31 grudnia, u mnie rok trwa od końca sierpnia do ostatnich dni maja, kiedy to dochodzi do ostatecznych rozstrzygnięć w europejskim futbolu. Ten 11-miesięczny okres nie kojarzy mi się jednak wyłącznie z piłką. Na dźwięk słów „sezon piłkarski 2009-2010” wyobraźnia prowadzi mnie ku moim gimnazjalnym początkom, polskim siatkarzom w fenomenalnym stylu zdobywającym tytuł mistrzów Europy czy w końcu pierwszym miesiącom mieszkania w nowym domu. Wszystko to, rzecz jasna, przy dźwiękach utworów okupujących czołowe miejsca ówczesnych list przebojów – Down Jaya Seana i Lila Wayne’a, Break Your Heart Taio Cruza czy niezapomnianych hitach Rihanny z albumu Rated R. Dziś jednak nie chciałbym skupiać się na artystach, a raczej na grupie rzemieślników, która swój warsztat i kolektywizm doprowadziła do perfekcji.

Mediolan to miasto przywodzące na myśl słynne pokazy mody i kojarzące się z pięknem. Z kolei styl gry we Włoszech w połączeniu z wizją futbolu José Mourinho to coś wyraźnie kontrastującego ze wspomnianą cechą. 22 maja 2010 roku w finale UEFA Champions League rozgrywanym na Estadio Santiago Bernabéu w Madrycie prowadzony przez portugalskiego szkoleniowca Inter Mediolan dokonał rzeczy bez precedensu we włoskim futbolu klubowym – skompletował potrójną koronę (mistrzostwo Włoch, Puchar Włoch i Ligę Mistrzów), na Półwyspie Apenińskim znaną także jako „la tripletta”!

Przyznam bez ogródek – wtedy, jako 14-letni, jeszcze dosyć naiwny kibic, nie cierpiałem tej drużyny. Trzymając kciuki za Barcelonę Pepa Guardioli stałem na straży kompletnie odmiennej filozofii piłkarskiej, jaką prezentowano wówczas w stolicy Katalonii. Co rusz w nawiązaniu do stylu gry Interu powtarzałem banały o zabijaniu gry, stawianiu autobusu we własnym polu karnym czy antyfutbolu. Twierdziłem także, że takiemu zespołowi zwyczajnie gra się o wiele łatwiej, bo przecież co to za sztuka wyprowadzić 2-3 skuteczne kontrataki? To przecież gra pozycyjna w ataku wymagała znacznie więcej kreatywności, artyzmu i łamania schematów! Po dekadzie patrzę na „Nerazzurrich” już z zupełnie innej perspektywy. Co więcej, powiem, że to drużyna, do której wracam wspomnieniami chyba najchętniej ze wszystkich, jakie pamiętam z okresu dzieciństwa. Nie wiem, czy to sprawa ich wyjątkowych trykotów, idealnej fuzji piłkarzy kreatywnych, zabójczo efektywnych i inteligentnych taktycznie, czy może w końcu heroicznego bronienia się całym zespołem niemal na wysokości własnego pola karnego? Prawdopodobnie wszystkiego po trochu. Wyświechtana klisza mówiąca o tym, że sukces rodzi się w bólach, akurat w przypadku załogi Mourinho znalazła potwierdzenie w rzeczywistości, bowiem jej droga ku trypletowi wcale nie była usłana różami. Czas zatem wsiąść już w wehikuł czasu i przenieść się dekadę wstecz!

Lato zmian

Premierowy sezon Portugalczyka (2008-2009) na Giuseppe Meazza okazał się jedynie umiarkowanie udany. Wprawdzie jego podopieczni w cuglach wygrali Serie A (10 punktów przewagi nad Juventusem), jednak niepowodzeniem zakończył się udział Internazionale w pozostałych rozgrywkach. Bolesny cios stanowiło zwłaszcza fiasko w Lidze Mistrzów, gdzie mediolańczycy w grupie męczyli się z rywalami pokroju cypryjskiego Anorthosisu Famagusty czy greckiego Panathinaikosu, a następnie już w 1/8 finału okazali się o klasę gorsi od Manchesteru United. Nawet tytuł na krajowym podwórku nie przysporzył Mourinho wielkiej chwały, bowiem także w poprzednich trzech latach Inter w Italii był bezkonkurencyjny. Tifosi traktowali scudetto bardziej jako obowiązek niż wynik ponad stan i potencjał kadrowy.

Latem wiarę w powodzenie „Nerazzurrich” na europejskiej arenie straciła największa gwiazda zespołu, Zlatan Ibrahimović, dostrzegając więcej szans na sięgnięcie po upragniony puchar Ligi Mistrzów w Barcelonie. W przeciwnym kierunku powędrował zaś Samuel Eto’o, który w maju 2009 roku w barwach Barçy skompletował wszystkie możliwe trofea, jednak nie żył w najlepszej komitywie z Guardiolą. Transfer Kameruńczyka był chyba najbardziej prestiżowym, jakiego dokonał tego lata Inter, mimo że na San Siro zawitało też kilka innych renomowanych nazwisk. Niechciany w Realu Madryt Wesley Sneijder, mający za sobą nieudaną kampanię 2008-2009, stanowił dla portugalskiego menedżera priorytet, bowiem ten bardzo chciał mieć w swoich szeregach pomocnika, który zapewni mu odpowiednią dawkę nieszablonowości w drugiej linii. Mediolańczycy sięgnęli także po duet z Genui – Thiago Mottę oraz Diego Milito, ponadto wzmacniając defensywę starzejącym się już nieco brazylijskim stoperem Lúcio. Zakupy mediolańczyków wyglądały na solidne, jednak niemal wszyscy sprowadzeni gracze wkraczali już w zaawansowany piłkarsko wiek. Chyba nikt nie spodziewał się, że każde wzmocnienie okaże się istnym strzałem w dziesiątkę, a właściwie w tryplet!

Złe miłego początki

Przemeblowane wojsko Mourinho do pierwszej batalii w nowej kampanii przystąpiło w ramach Superpucharu Włoch. Wprawdzie już w swoim oficjalnym debiucie do siatki trafił Eto’o, jednak jego trafienie okazało się zaledwie honorowym w starciu z rzymskim Lazio. Rozczarowaniem zakończyła się także inauguracja sezonu ligowego, kiedy to „La Beneamata” straciła punkty z beniaminkiem Bari i to na własnym terenie. Prawdziwy pokaz mocy Inter dał jednak już tydzień później, kiedy to w derbach rozgromił sam Milan aż 4:0. Genialne wejście do drużyny zaliczył Sneijder, a prawdziwą perełkę stanowiła akcja bramkowa na 1:0. Jeśli ktoś twierdzi, że tamta drużyna skupiała się tylko na utrudnianiu rywalom gry, radzę zobaczyć, w jaki sposób „Nerazzurri” wymanewrowali defensywę przeciwników w pozycyjnym ataku angażującym aż 5 graczy. Podanie i natychmiastowe wejście z drugiej linii w pole karne Thiago Motty przypomina to, co na Stamford Bridge latami robił z genialnym skutkiem Frank Lampard!

Po wygranych derbach Mediolanu sytuacja ligowa aktualnych mistrzów nieco się ustabilizowała. Nie można jednak powiedzieć, że los oszczędził ich w rozgrywkach Champions League. Już w fazie grupowej Interowi przyszło się bowiem mierzyć z obrońcą trofeum i zespołem, który w 2009 roku zdołał sięgnąć po wszystkie możliwe 6 trofeów (Barcelona do dziś pozostaje jedynym klubem, który tego dokonał). Grupę śmierci uzupełniali dwaj bardzo niewygodni rywale – Dynamo Kijów, jeszcze z Andrijem Szewczenką w składzie, oraz nieobliczalny Rubin Kazań. Dwa bardzo odległe wyjazdy na Ukrainę i do Rosji kazały podać w wątpliwość nawet ewentualny awans Interu do fazy pucharowej, szczególnie biorąc pod uwagę, jakie katusze mediolańczycy przeżywali w o wiele słabszej grupie przed rokiem.

Już w pierwszej kolejce nowej edycji Champions League los zgotował Zlatanowi Ibrahimoviciowi powrót na stare śmieci, a Samuelowi Eto’o szybkie spotkanie z kolegami, z którymi jeszcze przed trzema miesiącami dzielił szatnię. Bezbramkowy remis należało rozpatrywać raczej jako sukces gospodarzy, którzy na tamtą konfrontację przyjęli taktykę skrajnie defensywną. Do kolejnych spotkań Inter podchodził jako faworyt, przez co musiał częściej wcielać się w rolę atakującego. Wyjazd do Kazania i domowe starcie z Dynamem nieco obnażyły jednak u „Nerazzurrich” brak wystarczającej elastyczności taktycznej. W obu meczach Interiści zmuszeni byli do odrabiania strat i wymęczyli zaledwie dwa remisy. Taki stan rzeczy stawiał pod ścianą ekipę Mourinho przed rewanżem w Kijowie. W razie braku zwycięstwa piłkarze Interu mogliby właściwie zapomnieć o awansie (w końcu w następnej kolejce czekał ich arcytrudny wyjazd do Barcelony). Przebieg spotkania na Stadionie Olimpijskim w stolicy Ukrainy zupełnie nie układał się po myśli przyjezdnych. Bramka weterana Szewczenki niemal wyrzucała Inter za burtę rozgrywek. Włosi wyglądali na zupełnie bezradnych w ataku pozycyjnym, a na zegarze widniała już 86 minuta! Wówczas zdarzył się cud. Wesley Sneijder zagrał nienaturalnie mocną piłkę w szesnastkę rywali, a tam kapitalnym przyjęciem i precyzyjnym wykończeniem popisał się prawdziwy lis pola karnego, Diego Milito. Ta bramka nie dawała jednak Interowi zbyt wiele. Kiedy wydawało się, że goście zaliczą czwarty remis w czwartym kolejnym meczu, na strzał z dystansu zdecydował się rezerwowy Sulley Muntari. Jego uderzenie niepewnie odbił golkiper gospodarzy, po czym w chaotycznej sytuacji najlepiej odnalazł się Sneijder, który wprost wtłoczył piłkę do bramki. Wygrana pozwoliła złapać Interowi drugi oddech, ale nie zapewniała jeszcze awansu.

Paradoksalnie w gorszej sytuacji w grupie przed piątą kolejką znajdował się obrońca trofeum z Barcelony, który po serii wpadek z Rubinem Kazań desperacko potrzebował zwycięstwa z „Nerazzurrimi”. Inter na Camp Nou zaprezentował się jednak kompromitująco, a porażkę jedynie 0:2 zawdzięczał tylko genialnej postawie Júlio Césara i niefrasobliwości gospodarzy przy niektórych okazjach bramkowych. Przegrana ta musiała boleć trenera Mourinho tym bardziej, że pierwszego gola Inter stracił po stałym fragmencie gry – aspekcie, w którym teoretycznie powinien zdecydowanie górować nad „Blaugraną”.

Na zakończenie fazy grupowej awans rozstrzygnąć miał się w bezpośrednim meczu na Giuseppe Meazza pomiędzy gospodarzami a Rubinem Kazań. Inter do awansu potrzebował remisu niższego niż 2:2 lub po prostu zwycięstwa; każde inne rozwiązanie eliminowało go z rozgrywek na wiosnę. Na szczęście tifosi mogli odetchnąć z ulgą, bowiem faworyci wzorowo unieśli ciężar spotkania i po najlepszym swoim występie pokonali groźnego rywala 2:0. Inter przetrwał pierwszy sztorm i mógł szykować się już do grudniowego losowania i lutowej gry w fazie pucharowej. Tyle że bariera 1/8 finału dla klubu z Lombardii okazywała się nie do przejścia w ostatnich trzech edycjach. W dwóch przypadkach musiał on uznać wyższość zespołów angielskich (Liverpoolu i Manchesteru United), a jak się okazało, i tym razem los skrzyżował mu drogę do upragnionego pucharu Ligi Mistrzów z ekipą z Wysp. Tym razem na lidera Serie A czekał lider angielskiej Premier League, rozpędzona Chelsea pod wodzą Carlo Ancelottiego…

Drużyna turniejowa rozkręca się z meczu na mecz

„The Blues” prowadzeni przez włoskiego szkoleniowca grali wówczas porywającą piłkę. Życiową formę osiągnął Didier Drogba (na koniec sezonu król strzelców Premier League z 29 trafieniami), genialnie zarówno w drugiej linii, jak i pod względem osiągnięć strzeleckich prezentował się Frank Lampard, w świetnej dyspozycji był też chociażby Ashley Cole. Taki stan rzeczy kazał przyznawać więcej szans na awans Chelsea, tym bardziej, że pierwsze spotkanie rozgrywano w Mediolanie. Tam Mourinho i spółka wypracowali wprawdzie minimalną zaliczkę (zwycięstwo 2:1 po bramkach Argentyńczyków: Diego Milito i Estebana Cambiasso), jednak atut własnego boiska w rewanżu wciąż działał znacznie na korzyść Anglików. W szczególności dlatego, że Chelsea z reguły nie dawała rywalom szans na swojej ziemi, w Premier League aplikując im średnio 3 bramki na mecz. O dziwo 16 marca „The Blues” wyglądali jednak wyjątkowo bezzębnie na tle perfekcyjnie broniącego całą drużyną i niepozostawiającego gospodarzom ani skrawka wolnej przestrzeni lidera Serie A. Idealny występ w defensywie okraszony zabójczym kontratakiem wykończonym przez Samuela Eto’o zaowocował zwycięstwem 1:0 i dosyć niespodziewanym odpadnięciem Chelsea z rozgrywek już na etapie 1/8 finału. Jak się okazało, późniejsi mistrzowie Premier League przegrali na własnym boisku jedynie dwukrotnie we wszystkich rozgrywkach a obok Interu z tarczą z Londynu wyjechał tylko Manchester City!

W ćwierćfinale idących po 5. kolejne scudetto piłkarzy nareszcie czekała teoretycznie mniej wyboista przeszkoda. Już sam awans do tej fazy złożonego w większości z Rosjan moskiewskiego CSKA stanowił nie lada zaskoczenie. Największymi gwiazdami w zespole Leonida Słuckiego byli: doświadczony golkiper Igor Akinfeev, zaawansowany technicznie Japończyk Keisuke Honda i serbski pomocnik Miloš Krasić, który w późniejszych latach mógł dopisać do swojego piłkarskiego CV występy w samym Juventusie Turyn. Inter wykorzystał przywilej gospodarza w pierwszej odsłonie dwumeczu, jednak zwycięstwo 1:0 po golu niezawodnego Milito nie należało do najbardziej przekonujących, a mając w pamięci problemy, jakie mediolańczycy napotkali niedawno w delegacji w Kazaniu, nie można było w ciemno stawiać na ich awans do półfinału po starciu w Moskwie. A jednak szybki gol zdobyty już w 6 minucie po rzucie wolnym przez kolejnego niezwykle równego przez całe rozgrywki Sneijdera zapewnił Interowi w miarę komfortową wiktorię w takim samym stosunku jak przed tygodniem w Lombardii.

W półfinale wymarzonym przeciwnikiem do wylosowania niemal dla każdego z tercetu Inter, Bayern Monachium, Barcelona wydawał się Olympique Lyon (nawet naszpikowane gwiazdami PSG do dnia dzisiejszego nie zdołało osiągnąć tak zaawansowanej bariery tego turnieju, jeśli chodzi o ekipy z Francji!). Dla mistrzów Włoch losowanie nie okazało się tym razem tak łaskawe i drugi raz w tej edycji na ich drodze stanął gigant z Barcelony, wykręcający niewiarygodne wyniki punktowe w rodzimej La Lidze. Na kosmiczny poziom wznosił się wówczas 23-letni Leo Messi, którego słynna „kareta” (4 bramki w jednym spotkaniu) przeciwko Arsenalowi uznawana jest do dziś za jeden z najwspanialszych wyczynów w historii Ligi Mistrzów. Mourinho wyciągnął jednak lekcję z grupowych konfrontacji i tym razem ułożył misterny plan na zastopowanie Messiego i spółki w drodze po historyczną obronę tytułu…

Embed from Getty Images

Mourinho’s masterclass

Zanim przejdę do półfinałowego starcia Interu z Barceloną, gorąco zachęcam Was do obejrzenia 12-minutowego filmiku z cyklu The Coaches’ Voice, w którym to „The Special One” dokładnie wyjaśnia, jaką taktykę obrał, aby zneutralizować największe atuty faworyzowanego rywala. Bez zdradzania zbyt wielu szczegółów powiem tylko, że możemy dowiedzieć się między innymi, jak portugalski szkoleniowiec postanowił wyłączyć z gry Messiego (w tym miejscu Mou prezentuje swój typowy humor, udając, że nie pamięta nazwiska argentyńskiego asa), czy w końcu jak ważną rolę odegrał cichy bohater końcówki sezonu, Macedończyk Goran Pandev, odpowiedzialny wówczas za pilnowanie niezwykle groźnego w ofensywie Daniego Alvesa. Plan José na spotkanie u siebie był jasny – oddać posiadanie piłki rywalowi, który znaczną większość podań wymieniał bez zdobywania przewagi w terenie i nie dostarczał jej zbyt często bezpośrednio w pole karne. Esencja strategii opierała się na tym, żeby Inter pozostawał kompaktowy w ciągu całego meczu.

W fazie obronnej nieodzowną rolę pełnił wystawiony wówczas jako defensywny pomocnik Javier Zanetti. Jego zadanie polegało na pilnowaniu wolnej strefy bliżej środka, w którą często ze skrzydła schodził właśnie Messi. Inter w końcówce sezonu do perfekcji doprowadził efektywne wykorzystanie małego procentu czasu, w jakim znajdował się w posiadaniu piłki. To właśnie tę cechę należy najbardziej docenić, bowiem piłkarze Barcelony, którzy piłkę przy nodze mieli prawie przez 3/4 spotkania niezwykle rzadko potrafili, przynajmniej do ostatniego kwadransa spotkania, zagrozić bramce Júlio Césara. Mimo tego, to właśnie Katalończycy znacznie lepiej weszli w mecz i dzięki szybkiej bramce Pedro objęli prowadzenie. Inter pozostawał jednak wierny swojej strategii i nie podejmował żadnych gwałtownych ruchów. W efekcie „Azulgrana” z prowadzenia cieszyła się tylko 11 minut, a do wyrównania doprowadził, a jakże, Wesley Sneijder po asyście, a jakże, Diego Milito. Ten sam Milito dał o sobie znać dwukrotnie w pierwszym kwadransie drugiej połowy stanowiącej prawdziwy popis Interu, który niezwykle konkretną i bezpośrednią grą wprost stłamsił Barcelonę. Najpierw argentyński snajper idealnie wyłożył piłkę wchodzącemu w pole karne Maiconowi, a później sam wykończył kapitalny kontratak, który nastąpił po błyskawicznym odbiorze na 30. metrze przed bramką Barcelony przez Thiago Mottę. Po trzecim golu dla gospodarzy bezradni gracze Guardioli mogli w geście desperacji jedynie unosić ręce w płonnej nadziei na odgwizdanie ewentualnego ofsajdu. Zadanie zostało wykonane niemal w 100%. Interiści pokonując przyjezdnych 3:1, dokonali także rzeczy bez precedensu w tamtym okresie. Barcelona Guardioli przez prawie dwa lata przegrała zaledwie 10 spotkań, każde z nich minimalną różnicą jednej bramki!  Żeby doszukać się wyższej porażki Dumy Katalonii, należy cofnąć się do 7 maja 2008 roku i tęgiego lania, jakie sprawił jej w El Clásico Real Madryt (4:1). Szkopuł tkwił jednak w tym, że ewentualna powtórka grupowego rezultatu w rewanżu wciąż promowałaby Katalończyków. Jako że finał ówczesnej edycji Ligi Mistrzów miał się odbyć na Santiago Bernabéu, kciuki za graczy Interu z pewnością trzymali nie tylko jego kibice…

Embed from Getty Images

Rewanż na Camp Nou przyniósł ogrom emocji, jednak w większości nie tych czysto piłkarskich. Zaczęło się od 28 minuty, kiedy to jeden z najbardziej uznanych wówczas arbitrów, Belg Frank De Bleeckere, dał się nabrać na teatrzyk Sergio Busquetsa i w konsekwencji wyrzucił z boiska Thiago Mottę. Plan Mourinho nagle zaczął się sypać. Twierdzę, że tamtego wieczoru chyba każda inna drużyna, grając przeciwko teoretycznie najlepszemu zespołowi klubowemu globu, wyjechałaby z Katalonii z bagażem dwóch lub więcej bramek. Ale nie Inter Mediolan! Statystyki przygniatająco przemawiały za „Dumą Katalonii”. Dość powiedzieć, że goście przez całe spotkanie oddali jeden (w dodatku niecelny) strzał, a procentowe posiadanie piłki przedstawiało się w stosunku 86-14 (chyba nie trzeba dodawać, na czyją korzyść)! Mimo pozornie przytłaczającej przewagi Barça tylko sporadycznie stwarzała sobie stuprocentowe sytuacje. W końcu w 84 minucie Gerard Piqué wykończeniem w stylu wytrawnego lisa pola karnego wlał nadzieję w serca gospodarzy, którzy rzucili już wszystkie siły w dramatycznej pogoni za finałem. Myślę, że stosunkowo niewielu z Was pamięta ogromną kontrowersję, jaka wydarzyła się już w doliczonym czasie gry. Trybuny wprost eksplodowały z radości, gdy grający sezon życia Bojan Krkić precyzyjnym strzałem pod poprzeczkę skierował piłkę do siatki. Tym razem sędzia znów się jednak nie popisał, odgwizdując zagranie ręką Yayi Touré tuż przed tym, jak piłka trafiła pod nogi młodego napastnika. Gol został niesłusznie (co udowodniły powtórki) anulowany, a piłkarzy Interu na czele z ich szkoleniowcem ogarnęła ekstaza. Los zakpił w ten sposób z Barcelony po tym, jak rok wcześniej na tym samym etapie rozgrywek Katalończycy rzutem na taśmę pokonali Chelsea, a w ostatnich sekundach sędzia po raz kolejny tamtego wieczoru popełnił duży błąd i nie odgwizdał dla londyńczyków ewidentnego rzutu karnego. Portugalski trener, rzecz jasna, na taki obrót spraw nie narzekał i w prowokujący sposób celebrował zwycięstwo na murawie (wtedy z pewnością nie spodziewał się, że kolejne 9 finałów Ligi Mistrzów obejrzy w telewizji), co bardzo nie spodobało się choćby bramkarzowi gospodarzy, Victorowi Valdésowi. Jak się okazało, golkiper nie był odosobniony w swoich odczuciach, bowiem świętujących pierwszy od 38 lat awans do wielkiego finału graczy Interu z boiska skutecznie przepędziły włączone ostentacyjnie zraszacze. A ponoć dewiza Barçy brzmi „més que un club”…

Cofając się myślą do dwumeczu, który stał się istnym klasykiem rozgrywek, nie mogę także nie wspomnieć o wydarzeniu, jakie zdaniem niektórych culés Blaugrany zupełnie zmieniło losy nie tylko półfinału, ale i całej historii futbolu. Środowisko piłkarskie w Katalonii twierdziło bowiem, że walczącą o historyczny drugi triumf w Lidze Mistrzów z rzędu Barcelonę w większym stopniu niż sam Inter zatrzymała… erupcja islandzkiego wulkanu o nieco mniej wdzięcznej nazwie od klubu z Mediolanu – Eyjafjallajökull. Seria jego wybuchów sparaliżowała wówczas ruch lotniczy na niemal całym Starym Kontynencie, przez co piłkarze Barcelony zmuszeni byli odbyć kilkunastogodzinną podróż autokarem do stolicy Lombardii, jeszcze z nocnym przystankiem w Cannes. Historia godna Złotej Palmy, nieprawdaż? Nie podejrzewam fanów FCB o znajomość polskiej muzyki, jednak na usta aż cisną mi się nieco sparafrazowane słowa piosenki Kazika Staszewskiego Plamy na słońcu – „Gdyby nie wulkan, gdyby nie ten sędzia, gdyby się nie pomylił, byłaby rzecz wielka”…

Trzy finały

Finał Champions League miał się odbyć dopiero miesiąc po wydarzeniach z Barcelony, ale w międzyczasie Inter czekały jeszcze dwie inne decydujące gry. „Nerazzurri” rzucając mnóstwo sił na Ligę Mistrzów zaniedbali nieco swoje obowiązki na krajowym podwórku i roztrwonili prowadzenie, jakie wypracowali sobie w pierwszej fazie sezonu. Na 7 kolejek przed finiszem, dzięki zwycięstwu 2:1 w bezpośrednim pojedynku na Stadio Olimpico, z pozycji lidera 17-krotnych mistrzów kraju zepchnęła AS Roma, która na wiosnę kroczyła od zwycięstwa do zwycięstwa. W Serie A nie było już zatem miejsca na błędy. Stołeczny klub ostatecznie potknął się tuż przed metą i przed decydującą kolejką to Inter okupował pierwsze miejsce w tabeli, ale z zaledwie dwupunktową przewagą. W ostatniej serii gier mediolańczyków czekał wyjazd do zdegradowanej już Sieny. W teorii nie ma nic prostszego niż zdobyć w takim starciu 3 punkty. W praktyce grający już o pietruszkę rywal często przeobraża się jednak w tego najbardziej uciążliwego. Mistrzowie Włoch przez długi czas niemiłosiernie męczyli się z oponentem, który sprawił im także spore problemy w meczu rundy jesiennej (minimalna wygrana 4:3). Do przerwy w wirtualnej tabeli to właśnie Roma, która bez przeszkód ograła na wyjeździe Chievo Weronę 2:0, zakładała mistrzowską koronę. W 57 minucie meczu obrońcom tytułu na ratunek przyszli jednak Argentyńczycy. Kapitalnym rajdem popisał się Javier Zanetti, ten, po którym raczej nie spodziewalibyśmy się indywidualnej akcji. Idealnie w tempo wyłożył piłkę Diego Milito, a ten po raz wtóry wykazał się stoickim spokojem i strzałem w długi róg pewnie wykończył akcję w sytuacji sam na sam. Niezwykle wyboistą drogą Inter w końcu dotarł do mety, skromnie pokonując Sienę 1:0. Piąte scudetto z rzędu stało się faktem!

11 dni przed ostatecznym rozstrzygnięciem w Serie A obie drużyny bezpośrednio uwikłane w walkę o mistrzostwo zmierzyły się także w finale Coppa Italia. Zadanie dla klubu z Lombardii było tym bardziej skomplikowane, że mecz odbywał się na stadionie rywala. Tym samym, na którym Roma parę tygodni wcześniej okazała się lepsza w lidze. Spotkanie niemal przez cały czas stało na niezwykle wyrównanym poziomie, ale to goście posiadali w swoich szeregach człowieka, który w meczach wysokiego napięcia zawsze robił różnicę. Który to już raz prostota okazała się kluczem do sukcesu? Odbiór, a zarazem podanie inicjujące kontratak od Thiago Motty, Diego Milito wbiegający z futbolówką w pole karne i idealny finisz, w długi róg bramki rywala. Jedna doskonała akcja wystarczyła do zapewnienia sobie zwycięstwa.

Inter przystępował zatem do ostatniego, najważniejszego finału w sezonie jako świeżo upieczony zdobywca krajowego dubletu! Tyle że w identycznej sytuacji znajdował się Bayern Monachium, po triumfie w Bundeslidze i rozgromieniu w finale DFB Pokal Werderu 4:0. Jasne stało się zatem, że 22 maja któryś z klubów zapisze złotą kartę w historii nie tylko swojej, ale i całego europejskiego futbolu, sięgając po potrójną koronę, powtarzając osiągnięcie Barcelony sprzed roku czy choćby Manchester United z roku 1999.

Embed from Getty Images

To wspomnienie na zawsze pozostanie w moim sercu. Wchodząc na przedmeczową rozgrzewkę, ujrzałem trybunę pełną naszych kibiców. W tym momencie wszyscy powiedzieliśmy sobie, że nie możemy tego przegrać.

Tymi słowami być może największy mecz w swojej karierze wspomina Javier Zanetti, kapitan, którego wszechstronność taktyczna musiała zostać wykorzystana przez Mourinho wobec absencji Thiago Motty. Argentyńczyk w finale wystąpił na pozycji defensywnego pomocnika, a jego etatowe miejsce na lewej flance obrony zajął Rumun Cristian Chivu. Kłopoty kadrowe nie ominęły także Bawarczyków, w których szeregach zabrakło jednej z największych gwiazd, Francka Ribery’ego. Bayern w składzie posiadał jednak innego niezwykle błyskotliwego skrzydłowego, który imponował dyspozycją w ostatnich miesiącach. Arjen Robben, bo o nim mowa, raz po raz rozrywał żelazną czwórkę defensywy Interu złożoną tego dnia z Maicona, Waltera Samuela, Lúcio i Chivu. Na jego indywidualne popisy mediolańczycy odpowiadali groźnymi stałymi fragmentami, wykonywanymi przez drugiego z Holendrów na placu gry, rzecz jasna, Sneijdera. Do 35 minuty trwał okres wzajemnego badania sił, po czym to właśnie Inter ukłuł rywala po raz pierwszy. Po co wymieniać setki podań, skoro do zdobycia bramki w finale Ligi Mistrzów wystarczą zaledwie cztery? Długie wznowienie gry przez Júlio Césara, zgranie piłki głową przez Diego Milito, genialne prostopadłe podanie Wesleya Sneijdera i… kiedy Milito znalazł się z futbolówką w obrębie pola karnego, z góry można było zakładać, co się za chwilę wydarzy. Obrona Bayernu dała się wymanewrować w wyjątkowo dziecinny sposób. Do dziś zresztą zachodzę w głowę, jakim cudem zespół, którego środek defensywy składał się z Daniela Van Buytena i Martína Demichelisa mógł zajść w LM tak daleko…

Embed from Getty Images

W drugiej połowie Bayern nie przestawał jednak dążyć do wyrównania. Już w pierwszej akcji po przerwie wyborną okazję zmarnował Thomas Müller. Júlio César był tego wieczora po prostu nie do pokonania. Dobitnie przekonał się o tym także Robben. Holender po swoim klasycznym złamaniu akcji do środka oddał prawie idealny strzał na długi róg. Piłka zmierzała w samo okienko, ale Brazylijczyk znakomicie antycypował zamiary 26-letniego skrzydłowego i popisał się kapitalną paradą, kto wie, czy nie najefektowniejszą w całej edycji Ligi Mistrzów! Jak doskonale wiemy, w futbolu niewykorzystane sytuacje lubią się mścić, co znalazło potwierdzenie także w madryckim finale. Zaangażowany niemal całym zespołem w atak Bayern, zdezorganizowany po stracie piłki, doprowadził do sytuacji 2 na 3 w kontrataku Interu, ale tego dnia Diego Milito nawet w pojedynkę uporałby się z całą obroną Bawarczyków. „El Príncipe” obnażył brak zwrotności Van Buytena, wyszedł oko w oko z szarżującym Buttem i co stało się dalej, możecie już przewidzieć sami. Piłka wylądowała idealnie w długim rogu bramki mistrzów Niemiec i stało się jasne, że Bayern nie podniesie się już po takim ciosie. Do końca spotkania nie wydarzyło się już nic godnego odnotowania, a zwycięstwo Interu do dziś nazywam najbardziej profesorskim, jakie dane mi było zobaczyć!

Embed from Getty Images

Bayern mimo aż 6 strzałów celnych ani razu nie znalazł drogi do siatki. Nic w tym dziwnego, w końcu bramki strzegł golkiper, który w fazie pucharowej dał się pokonać zaledwie trzykrotnie. W Serie A Júlio César czyste konto zachował aż 17 razy (najwięcej w lidze), a z kolei w Coppa Italia defensywa Interu także nie miała sobie równych i skapitulowała jedynie raz! Ogromna w tym zasługa całego zespołu, a w szczególności duetu stoperów Lúcio – Samuel, dwóch nieustępliwych wyjadaczy, na których widok trzęsły się nogi niejednego napastnika! Imponował mi zwłaszcza Argentyńczyk, doskonale antycypujący grę, twardy, zdeterminowany, a także skuteczny przy stałych fragmentach gry (4 gole w sezonie). W grze Samuela dostrzegalna była również niezwykła pasja. Kto nie wierzy, niech zobaczy jego reakcję po bramce w doliczonym czasie gry na 4:3 ze Sieną. Niby zwyczajny mecz ligowy, komfortowa sytuacja w tabeli, a radość niczym po zdobyciu gola w finale mundialu!

Nikogo nie powinien dziwić wybór 32-letniego stopera na najlepszego obrońcę 2010 roku w Serie A. Samuel miał właściwie tylko jedną wadę – pecha do kontuzji. Ciężkie urazy nękały go niemal przez całą karierę, choć w sezonie potrójnej korony „Il Muro” pozostawał zdrowy przez większość czasu, zaliczając 42 występy we wszystkich rozgrywkach. Samuel może także poszczycić się zdobyciem nietypowego dubletu. Jako jeden z zaledwie dziesięciu zawodników w historii futbolu triumfował w Lidze Mistrzów oraz jej południowoamerykańskim odpowiedniku, Copa Libertadores (te rozgrywki wygrał w roku 2000 w barwach Boca Juniors). Jego rodacy także odegrali niebagatelną rolę w historycznym sukcesie Interu. Liczby Diego Milito mówią same za siebie – 30 goli, w tym 22 w Serie A, tytuł najlepszego gracza Ligi Mistrzów i wicekróla strzelców ligi włoskiej. Zresztą co tu dużo mówić – 3 finały Interu, 3 zwycięstwa do zera, 4 bramki zdobyte, 4 przez Milito, którego szczytem możliwości klubowych wcześniej były jedynie występy w przeciętnej Genoi. Co się tyczy Estebana Cambiasso i Javiera Zanettiego, wręcz niepojętym wydał mi się fakt braku powołania ich do szerokiej kadry „Albicelestes” na mundial w Republice Południowej Afryki. Przypomnijmy jednak, kto okupował wówczas stanowisko selekcjonera Argentyny – niejaki Diego Maradona. Nic dodać, nic ująć…

Embed from Getty Images

Idealny czas na transfer wybrał sobie, bez cienia wątpliwości, Samuel Eto’o. Do dziś nie ma drugiego piłkarza, który rok po roku zdobyłby potrójną koronę i to w dodatku z dwoma różnymi zespołami z dwóch różnych krajów! Istny „Mr. Double-Treble”! Grając za plecami Milito, Kameruńczyk wprawdzie skupiał się nieco na innych celach aniżeli bezpośrednie wykańczanie akcji, jednak dzięki jego pracowitości, ściąganiu na siebie uwagi obrońców i inteligentnym ustawianiu się w linii ataku w pełni rozbłysnęła gwiazda jego argentyńskiego partnera. Warto nadmienić także o fenomenalnym sezonie Maicona (aż 7 bramek na wszystkich frontach). W końcu nie byle kto podczas mundialu posadziłby na ławce uważanego wtedy za najlepszego prawego obrońcę globu Daniego Alvesa. To jeszcze nie koniec indywidualnych wyróżnień. Był bowiem w kadrze Interu piłkarz, który dokonał w owym czasie jeszcze więcej niż wszyscy jego koledzy z zespołu…

Rok Wesleya Sneijdera

Embed from Getty Images

Złota Piłka to nagroda, która nie raz, nie dwa wywołuje nie lada kontrowersje. Chyba największa z nich miała miejsce właśnie na koniec 2010 roku. Ówczesny laureat, Leo Messi, wprawdzie został królem strzelców La Ligi, zdobył Europejskiego Złotego Buta i ulokował się także na szczycie klasyfikacji strzelców Ligi Mistrzów, ale w tamtym czasie na Starym Kontynencie występował gracz, którego wysiłek przełożył się na więcej trofeów… W tym miejscu sprecyzuję, że w moim przekonaniu najbardziej wymiernym kryterium przyznawania Złotej Piłki powinien być wysiłek indywidualny piłkarza, ale w odniesieniu do korzyści dla całej drużyny. Wesley Sneijder wiosną i latem 2010 roku osiągnął apogeum swojej piłkarskiej formy. Najlepszy asystent Ligi Mistrzów (kluczowe asysty choćby w półfinale czy finale), zdobywca trypletu z Interem, a w kolejnych miesiącach – wicemistrz świata z reprezentacją i najlepszy strzelec mundialu (ex aequo z Müllerem, Villą i Forlánem – oficjalnie tytuł przyznano Niemcowi ze względu na liczbę asyst). Mimo że Holendrzy przegrali finał z Hiszpanią, niziutki pomocnik mógł być dumny ze swoich występów w turnieju.

Miał ogromny wpływ nie tylko na jakość gry w drugiej linii „Oranje”, ale niespodziewanie stał się też najskuteczniejszym egzekutorem w drużynie, zdobywając łącznie 5 goli (w tym pamiętny dublet w ćwierćfinale z Brazylią). Jakby tego było mało, Holender w sierpniu i grudniu dołożył kolejne dwa tytuły z Interem do kolekcji – najpierw Superpuchar Włoch, a na zakończenie niemal perfekcyjnego roku został Klubowym Mistrzem Świata. Czy potrzeba jeszcze więcej argumentów do wręczenia Ballon d’Or? Snejdera jednak wybitnie nie doceniono, bowiem nie znalazł się on nawet w najlepszej trójce plebiscytu.

Koniec ery

Embed from Getty Images

Do powtórzenia sekstetu Barcelony z roku 2009 mediolańczykom zabrakło jedynie triumfu w Superpucharze Europy. Atlético Madryt pokonało triumfatorów Ligi Mistrzów 2:0, jednak 5 trofeów uzbieranych w ciągu roku pieczętowało najbardziej obfity w sukcesy okres w historii klubu. 18 grudnia Inter został Klubowym Mistrzem Świata, rozbijając w finale zespół z Demokratycznej Republiki Konga, TP Mazembe (3:0), pogromców faworyzowanego Internacionalu z Brazylii.

Wcześniej, tuż po finale Ligi Mistrzów, swoje odejście z klubu zadeklarował José Mourinho, który postanowił spróbować swoich sił w Realu Madryt. Powiedzenie, że żaden zespół nie jest samograjem, jak ulał pasowało do Interu. W kolejnym sezonie buty Mourinho okazały się zdecydowanie za duże dla Rafaela Beníteza, który na stanowisku nie wytrzymał nawet do końca kalendarzowego roku. Jego miejsce zajął Leonardo, były szkoleniowiec odwiecznego rywala, Milanu, jednak on również nie przywrócił Interowi dawnego blasku. Piłkarze, którzy w systemie preferowanym przez José wyglądali na geniuszów, pod wodzą obu kolejnych trenerów zmienili się w zupełnie zagubionych indywidualistów. Dość powiedzieć, że jako obrońca trofeum Inter stracił w Champions League aż 21 bramek (średnia ponad dwie na mecz), a w 1/4 finału brutalnie przejechało się po nim Schalke 04 Gelsenkirchen (7:3 w dwumeczu), wówczas zaledwie 14. siła Bundesligi. Drugie miejsce w Serie A także traktować należało jako porażkę, a na osłodę Interowi pozostał jedynie drugi z rzędu triumf w Coppa Italia. Ten puchar z perspektywy czasu należy jednak docenić, bowiem do dziś pozostaje ostatnim trofeum, jakie Inter dołożył do swojej gabloty. Co więcej, od 2011 roku „Nerazzurri” ani raz nie znaleźli się choćby na ligowym podium!

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że w tym roku owa tendencja się zmieni, bowiem po objęciu drużyny przez Antonio Conte na Giuseppe Meazza w końcu nastają lepsze czasy. Włoch jak mało kto potrafi prowadzić swoje zespoły na krajowym podwórku i jak dotąd dotrzymuje kroku nawet samemu Juventusowi. Czy byłemu trenerowi Chelsea uda się nawiązać do złotej ery z lat 2006-2010? Czas pokaże, choć nie można odmówić dzisiejszemu Interowi ogromnych pokładów talentu w kadrze. Conte ma przywilej korzystania z usług wielu uzdolnionych piłkarzy w każdej formacji. Wystarczy wymienić Lautaro Martíneza, Nicolo Barellę czy Milana Škriniara. Do zdetronizowania Starej Damy i nawiązania walki z mocarzami w Europie brakuje, w moim przekonaniu, jedynie doświadczenia, a także kreatywnego, nie bojącego się grać ryzykownie pomocnika, pokroju choćby Wesleya Sneijdera.

22 maja 2010 roku zostaliśmy świadkami nie tylko zdobycia „tripletty”, doświadczyliśmy także idealnego podsumowania złotego okresu w historii Interu Mediolan. Przez lata wydawało się, że ta drużyna dominować będzie jedynie na Półwyspie Apenińskim, jednak piąte z rzędu scudetto w końcu zbiegło się z założeniem korony mistrzów Europy. Przykład Interu uczy, że nigdy nie jest za późno na największe triumfy. W podstawowej jedenastce trudno było bowiem znaleźć graczy znajdujących się przed 30-tką. César, Zanetti, Samuel, Lúcio, Milito – oni wszyscy zdawali sobie sprawę, że taka szansa prawdopodobnie nigdy się nie powtórzy. Nie zmarnowali jej. Prowadzeni przez generała Mourinho wycisnęli maksimum z potencjału i doświadczenia, jakim dysponowali. Nawet jeśli nie należę do zagorzałych fanów klubu z Mediolanu, już zawsze będę szanował jego dziedzictwo i historię, jaką napisali piłkarze w niebiesko-czarnych trykotach w latach mojego dzieciństwa. Tym bardziej, że Inter w sezonie 2010-2011 był ostatnim zespołem, który jako obrońca tytułu mecze na własnym boisku rozgrywał piłką, która wyprodukowana została specjalnie na finał poprzedniej edycji. Ach, jakże chciałbym, żeby ta tradycja wróciła w dzisiejszych czasach… Drobny szczegół, ale jak bardzo cieszył!

W słowie końcowym, gorąco zachęcam Was do obejrzenia wszystkich trafień „Nerazzurrich” z historycznego sezonu! Moim ulubionym jest bramka Maicona zdobyta w Derby d’Italia przeciwko Juventusowi, jednak gwarantuję, że znajdziecie tam znacznie więcej perełek. Forza Inter!

Dodaj komentarz