TOP 20: Najlepsze filmy europejskie

Zdjęcie główne: flickr.com, Shadowgate,  CC BY-NC-ND 4.0 Deed

Rok 2024 z pewnością rokiem symbolicznym jest. I choć komentatorzy Viaplayu i Polsatu wciąż z werwą i ekstazą reagują na gole Manchesteru City w Premier League czy Lidze Mistrzów, w tych drugich rozgrywkach EUROPEJSKICH realnie groził nam finał katarsko-arabski, Iker Casillas promuje rozrzutność w Dubaju, a Rafael Nadal został niedawno ambasadorem tenisa w Arabii Saudyjskiej, wciąż mamy parę ostatnich bastionów nadziei! Wielkimi krokami zbliża się choćby Euro w Niemczech, Konkurs Piosenki Eurowizji (który dla mnie od zawsze pozostaje absolutną celebracją piękna i różnorodności Starego Kontynentu), możemy ekscytować się futbolem wciąż na bardzo wysokim poziomie, ale nieco mniej przesiąkniętym toksyczną męskością, pieniędzmi i komercją (Copa del Rey dla Athletiku Bilbao czy śledzenie rozgrywek Belgische Eerste Klasse), czy oglądać kobiecy sport. Mamy też możliwość delektowania się Europą z perspektywy kanapy. Wystarczy bowiem zanurzyć się w europejskim kinie, które, choć czasem niszowe, minimalistyczne i mniej nam znane, oferuje doprawdy bardzo, bardzo wiele!

Wibracje na zagłębianie się w europejskie dzieła złapałem mniej więcej od początku tego roku. Z kilku powodów. Primo, bez cienia wątpliwości przez moją pasję czy czasem wręcz obsesję języków obcych. Zawsze fascynował mnie fakt, że na naszym kontynencie mówi się w tak wielu językach, co zawsze lepiej pozwala na wczucie się w specyfikę danego kraju! Po drugie, zachęcał mnie do tego fakt, że właśnie odwiedziliśmy choćby Brukselę (razem z  innymi malowniczymi miastami Belgii i Luksemburgiem), czyli bądź co bądź nieoficjalną stolicę Europy! No i po trzecie, bez dwóch zdań mogę nazwać siebie Europofilem – to tu czuję się najlepiej i najbezpieczniej i choć oczywiście do takiego komfortowego stanu rzeczy doprowadziły nas czasami niezbyt chwalebne działania, nic nie mogę na to poradzić, a gdybym codziennie miał obwiniać się za czyny choćby takiego Leopolda II, myślę, że postradałbym zmysły w zawrotnym tempie… Tak więc niemal co weekend zanurzałem się w obrazach rodem z różnych państw, aż w końcu pomyślałem, że porwę się na nieco wymagające kryterium – każdy kraj w moim zestawieniu najlepszych europejskich filmów, może mieć tylko jednego reprezentanta! I tak oto w długo przygotowywanym przeze mnie, subiektywnym rankingu, znalazło się miejsce aż dla 20 europejskich produkcji z różnych zakątków naszego kontynentu! Zaznaczam, że nie są to moje ulubione filmy europejskie ogółem, gdyż w tym przypadku musiałbym umieścić co najmniej kilku przedstawicieli z większych państw, lub krajów, które bardziej wzbudzały moją ciekawość na przestrzeni lat, a wtedy cała zabawa byłaby mniej ekscytująca! A tak oto zapraszam na wycieczkę od Oostendy, przez Schwägalp po Madryt!

1. Belgia – Zeevonk (2023)

Europejski kinowy trip rozpoczynamy właśnie od pierwszego z wymienionych w ostatnim zdaniu miast, leżącego w północno-zachodniej Belgii, nad Morzem Północnym! Z czego możemy kojarzyć Ostendę? Fani futbolu z pewnością znają KV Oostende, klub który jeszcze przed 6 laty występował w eliminacjach europejskich pucharów, w szranki stając nawet z finalistą ówczesnej edycji (Marsylią), a aktualnie rozpaczliwie bronił się przed spadkiem do lokalnej III klasy rozgrywkowej. Miłośnicy kulinariów pewnie zasmakowali już także słynnej Soli z Ostendy, a sądzę, że podają tam również nienajgorsze krokiety krewetkowe, czyli jakby to ujął Robert Makłowicz „jedne z największych belgijskich namiętności”. Od tego roku ja Ostendę utożsamiam już z najlepszym belgijskim filmem, jaki do tej pory dane mi było obejrzeć! A akurat tamto kino uważam za naprawdę oryginalne i bardzo solidne. Polscy widzowie mogą znać tytuły takie jak choćby Man Bites Dog (1992), rok temu znakomite artystyczne doświadczenie stanowił dla mnie subtelny, ale bardzo emocjonalny dramat Lucasa Dhonta Close, a na polskich platformach streamingowych dostępne są choćby Brussels by Night (1983), serial Knokke Off (delikatny ekwiwalent hiszpańskiej „Szkoły dla Elity”) czy Zillion opowiadający historie Franka Verstraetena (ten film z kolei porównałbym choćby do polskiego Najmro, ze względu na humor, tempo i kolorystykę zdjęć!). Jednak uważam, że największy ładunek emocjonalny i po prostu autentyczność bez dwóch zdań biła właśnie od najświeższego przedstawiciela z Beneluksu. Zeevonk funkcjonujący w języku angielskim pod tytułem Sea Sparkle miałem okazję zobaczyć w styczniu tego roku w Kinie Mikro w Krakowie (serdecznie polecam miłośnikom mniej komercyjnych kin!). Co ciekawe na seans przyjechałem o 5 minut spóźniony i w panice zapytałem czy jeszcze mogę dostać się  na salę, bowiem kameralność i cisza panująca w placówce nie sprzyja tak zwanemu „wejściu smoka”. A dodajmy, że wracałem prosto z lekcji tenisa, obładowany potężną torbą Babolata… Tymczasem okazało się, że jestem jedynym śmiałkiem, który tego popołudnia zasiądzie przed ekranem! Czułem się naprawdę ekskluzywnie i bardzo komfortowo, ale też mogłem dużo lepiej skupić się na treści, chłonąc w pełni kinowy klimat! A Zeevonk nie dość, że nie rozczarował mnie, to jeszcze przerósł moje oczekiwania. Fabuła skupia się głównie na młodej Lenie, od początku swojego życia związanej z morzem, zresztą tak jak jej ukochany tata, od lat wypływający na wody Morza Północnego. Wprowadzenie doskonale zarysowuje bliską i specyficzną więź jaka wytwarza się tylko między najbliższymi osobami – gesty, uśmiechy, pewnego rodzaju kod językowy zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. Pewnego dnia ojciec razem z załogą statku nie wraca jednak do domu, a jedynym słusznym wytłumaczeniem spraw wydaje się być po prostu nieszczęśliwy wypadek na morzu. Lena forsuje jednak inną teorię i wraz z przyjacielem wszczyna śledztwo na własną rękę… Na pierwszy plan wysuwa się tu oczywiście dramat rodzinny i temat akceptacji sytuacji po niezwykle bolesnej stracie kogoś najbliższego. Ale myślę, że spłycenie filmu Domiena Huyhge’a tylko do tego motywu byłoby sporym uproszczeniem. Mamy tu przemycony wprost ze Stranger Thing’s klimat nastoletnich przyjaźni, czy pasjonującego śledztwa, które mimo, że z góry skazane na niepowodzenie i przesiąknięte dziecięcą wyobraźnią, ogląda się doprawdy z zapartym tchem! Przede wszystkim reżyser sprawił, że film ogląda się oczami Leny, i naprawdę bardzo łatwo wczuć się w perspektywę kilkunastoletniej dziewczyny. Jeżeli lubicie europejskie kino, to Zeevonk będzie idealnym rozwiązaniem zarówno w środku tygodnia, jak i na sobotni wieczór!

2.  Francja – À l’intérieur (2007)

Francja to chyba jedyny kraj wielkiej piątki europejskiej, który nigdy specjalnie mnie nie pociągał i w którym nie czułbym się przesadnie komfortowo. Wystarczyła mi nocna wizyta na dworcu w Marsylii, w drodze do Hiszpanii… Kino nad Sekwaną serwują jednak doprawdy wyborne i nie lada szkopuł stanowiło dla mnie podjęcie decyzji co do reprezentanta „Trójkolorowych”. A jako że w kinie grozy odnajduję się najlepiej, na placu boju zostały dwa francuskie horrory – Martyrs (2008) oraz À l’intérieur (2007), znany także w Polsce jako Najście. I zdecydowanie nie był to wybór między dżumą a cholerą! O pierwszej pozycji napomknąłem już sporo w tekście o najlepszej muzyce kina grozy, ale to jednak Najście dostało złoty bilet, choć do rozstrzygnięcia potrzebowalibyśmy chyba i dogrywki, i rzutów karnych i może nawet super tie-breaka. W roli głównej Alysson Paradis, i uprzedzając wasze wątpliwości, tak, zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa, to siostra Vanessy Paradis oraz ciocia Lily-Rose Depp! Jak na francuską falę grozy mamy tu oczywiście sporo elementów gore, ale Najście to również dzieło bardzo klimatyczne i nastrojowe, a taki mix zdarza się w tym gatunku wcale nie tak często!

3. Estonia –  Savvusanna sõsarad (2023)

Czyli po bardziej „przystępnemu” Siostrzeństwo Świętej Sauny. To drugi film w zestawieniu, który również widziałem w Kinie Mikro, lecz tym razem w pełnej widzów sali. Idąc na seans nie miałem szczerze mówiąc najlepszego nastawienia – Pewnie się wynudzę, pewnie to kolejny europejski niszowy film, przegadany, ale tak naprawdę o niczym, przeintelektualizowany – tak podpowiadał mi mój wewnętrzny sabotażysta… Tymczasem z kina wyszedłem absolutnie zachwycony, a o tym co zobaczyliśmy na ekranie, z Agatą rozmawialiśmy przez prawie cały wieczór! Jest w tym filmie coś naprawdę niesamowitego – praktycznie nie widzimy twarzy bohaterek, a fabuła filmu składa się niemal jedynie z ich konwersacji wewnątrz mitycznej sauny, przeplatanych zmysłowymi scenami na tle jezior i ludowych estońskich pieśni. Mimo że ma się wrażenie, że akcja osadzona jest w dawniejszych czasach (ja powiedziałbym, że to początek XX wieku), to problemy o jakich dyskutują kobiety, są już jak najbardziej uniwersalne i aktualne. To po prostu naprawdę piękna i dojrzała opowieść o kobiecości, kobiecych lękach i o tym, że niestety nawet dziś przedstawicielki płci pięknej, ciągle muszą oglądać się z niepokojem za swoje plecy, w obawie przed czyhającymi na nie pułapkami, co jest chyba jedną z najbardziej przerażających rzeczą dzisiejszego świata…  

4. Dania – Gæsterne (2022)

Dzieło duńskich braci Tafdrup trafiło u mnie na sam szczyt rankingu najlepszych kinowych premier roku 2022, a to chyba już samo w sobie służy za wystarczającą rekomendację! To jeden z tych filmów, który naprawdę zostaje w pamięci na bardzo długo i może niektórych nawet nieco zniesmaczyć. Rozumiem zarzuty mówiące, że można odnieść poniekąd wrażenie, jakoby reżyser udzielał widzom lekcji głosem oprawców i w pewien sposób gloryfikował tym samym zło, natomiast myślę, że skrajne obniżanie noty tylko przez taki pogląd  (dodajmy do tego bardzo subiektywny), jest oczywiście sporym nadużyciem. Jak dla mnie Tafdrup bardziej ostrzega nas przed tym, co może się stać, jeżeli jesteśmy obojętni na niepokojące znaki, dajemy sobą pomiatać i nie sygnalizujemy głośno swoich potrzeb. I ta metafora dotyczyć może doprawdy wielu sfer naszego życia codziennego – szkoły, miejsca pracy, relacji z przełożonymi czy rodziną. Każdy z aktorów zarówno duńskich jak i holenderskich spisał się tu doprawdy na medal, bowiem ich postacie to tak naprawdę bardzie archetypy pewnych postaw, czasami oczywiście nieco przerysowane, natomiast jestem przekonany, że Tafdrup taki zabieg zastosował celowo. Tych którzy mają obawy przed zobaczeniem Gości, ze względu na strach przed jumpscarami czy nadmierną brutalnością, pragnę uspokoić – moment na zamknięcie oczu jest tu w zasadzie tylko jeden, a film ma raczej zażenować widza, wybić go z rytmu i sprawić, żeby ten poczuł się bardzo niekomfortowo przez to co widzi na ekranie, oraz przez decyzje bohaterów, którzy niczym w tragedii greckiej zmierzają ku niechybnemu fatum. Film nomen omen zagościł na HBO Max, więc jeżeli akurat macie wolny wieczór, odrzućcie wszelkie dystraktory i zabierajcie się za nadrabianie zaległości!

5. Finlandia – Tytöt tytöt tytöt (2022)

Czyli również po bardziej „przystępnemu” Dziewczyny. Na ten obraz trafiłem z kolei zupełnie przypadkiem, po prostu przeglądając propozycje, jakie podpowiadało mi HBO (ci którzy mnie znają, wiedzą, że takie przeglądanie czasem trwa u mnie nawet godzinę…). I naprawdę nie pożałowałem! Zobaczyłem bowiem jedną z najbardziej prawdziwych w swojej wymowie i niezwykle życiową komedię, która z niczym nie owijała w bawełnę, a czasem śmiech przeplatał tu się oczywiście ze łzami! Kobietą wprawdzie nie jestem (a czasem bardzo żałuję!), ale przez dojrzewanie przechodziłem i doprawdy bardzo źle wspominam tamte czasy, kiedy wszystko brane było straszliwie na serio, wybory których dokonywałem w 80% przypadków były przestrzelone, a niektóre moje zachowania zakrawały naprawdę o idiotyzm… A Dziewczyny w dojmujący i subtelny sposób uchwyciły bardzo poważne problemy, z którymi każdy z nas borykał się na którymś etapie – radzenie sobie z presją i oczekiwaniami otoczenia, wieszanie sobie samemu poprzeczek na horrendalnych wysokościach, popadanie w skrajne stany emocjonalne, czy traktowanie pierwszych miłości jako czegoś absolutnie pewnego i trwałego. Największym sukcesem tego typu dzieł, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, jest sprawienie, żebym czuł się tak, jakbym nie oglądał filmu, a prawdziwy świat, w którym sam kiedyś uczestniczyłem. I to niestety nie udaje się choćby polskim twórcom, czasem przez zbyt literackie, nienaturalne i sztywne dialogi, złą intonację i po prostu nienajlepszą grę aktorów. Dziewczyny stanowią kompletne tego przeciwieństwo i bardzo sprawnie unikają potencjalnych pułapek, jakie czyhają przy opowiadaniu takich historii! I przede wszystkim jest to pozycja naprawdę na każdy nastrój, a przede wszystkim dla tych, którzy cenią sobie dobre feel-good movies!

6. Szwecja – De ofriviliga (2008)

Kino szwedzkie obfituje oczywiście w wiele znakomitych dzieł, choć ja zdecydowanie nie uważam się za osobę, która akurat w tym temacie miałaby zbyt wiele ciekawego do powiedzenia… Ten naród ma w sobie jednak coś specjalnego, bo hurtowo wypuszcza na świat zarówno znakomitych reżyserów, sportowców jak i muzyków. Pewnie wielu z was w tym przypadku podało by jakiekolwiek dzieło słynnego Ingmara Bergmana, ale po pierwsze na koncie mam jedynie jego dwa obrazy (Siódma Pięczęć  oraz Godzina Wilka) i oba w ostatnim czasie jakoś niezbyt korzystnie na mnie oddziaływały… Postawiłem więc na debiut Rubena Östlunda, znanego w Polsce choćby z takich hitów jak W Trójkącie, Turysta czy The Square. Mój gust nieco rozmijał się z ogólnymi ocenami widzów czy krytyków, bowiem to jego ostatniego dzieło, być może akurat najbardziej komercyjne, całkowicie przypadło mi do gustu. De ofriviliga formą nieco odbiega od późniejszych prac dwukrotnego laureata nagrody Złotej Palmy, bowiem to zbiór kilku historii, które nie są ze sobą wcale powiązane. Bawiłem się naprawdę świetnie, doskonale pamiętając realia pierwszej dekady XXI wieku, a Östlund już w na początku swojej kariery pokazywał jak ogromny talent i wyczucie posiada w kwestii diagnozowania zjawisk i problemów społecznych! Mimowolnie dostępne jest także na HBO, więc zachęcam do poznania być może najmniej znanej perły w dorobku szwedzkiego artysty!

7. Islandia – Hvítur, Hvítur Dagur (2019)

Pozostajemy w Skandynawii (Islandię media skandynawskie zaliczają niekiedy właśnie do tego regionu), lecz zmieniamy gatunek i nastrój. Biały, Biały Dzień miałem okazję obejrzeć dokładnie 22 lipca 2020 roku, w piękny, sentymentalny, choć pandemiczny wieczór. Datę kojarzę tak dobrze, przez to, że tego wieczora odbywał się szalony mecz Liverpoolu z Chelsea (5:3), kiedy to The Reds świętowali zdobycie tytuły mistrza Anglii po 30 latach posuchy. Zapamiętałem jednak także bardzo wyraźnie odtwórcę głównej roli, Ingvara Sigurðssona, którego postać nosiła bardzo wdzięczne imię Ingimundur. Mężczyzna po śmierci żony w wypadku, odkrywa tajemnice skrywane jeszcze za jej życia, a także mierzy się z przepracowaniem traumy oraz swoją własną męskością. Bardzo dojrzałe emocjonalnie, terapeutyczne kino, które nie pędzi zawrotnym tempem na łeb na szyje, ale bardzo precyzyjnie i stopniowo buduje napięcie.

8. Holandia – Spoorloos (1988)

O Spoorloosie czyli prawdopodobnie moim ulubionym filmie wszechczasów bez podziału na gatunki, pisałem na blogu nie raz nie dwa, więc teraz nie mam zamiaru się rozpisywać! Jedyne co powinniście zapamiętać – absolutnie nie sięgajcie po amerykański remake z 1993 roku! A w oryginalnej holenderskiej wersji czeka was między innymi – nielinearna konstrukcja, absolutnie rewolucyjny zabieg, polegający na poznaniu tożsamości złoczyńcy niemal od początku filmu (a mimo to ogląda się go z wypiekami na twarzy!), rozważania na temat psychopatów, którzy doskonale potrafią wtapiać się w tłum i ukrywać swoje mroczne popędy, doprawdy niezwykle sprawne operowania symbolami czy analiza tego, co może dziać się w psychice ludzi, muszących borykać się z myślą o zaginięciu kogoś bliskiego. Polecam także książkę Tima Krabbégo, która liczy sobie niewiele ponad 80-stron, choć w tym przypadku to filmowa wersja wygrywa z literacką!

9. Austria – Angst (1983)

Pozostajemy w temacie ciemnej strony ludzkiego umysłu, choć tutaj w formie znacznie mniej subtelnej, a bardziej surowej i brutalnej. W roli bezimiennego psychopaty słynny Erwin Leder, znany choćby z Listy Schindlera i łudząco przypominający mi Michela Preud’homme’a, słynnego belgijskiego golkipera! Szczerze mówiąc, nie wiem czy widziałem w kinie bardziej przerażający, przygnębiający i mroczny obraz psychopatycznego umysłu niż właśnie Angst. Po odsiedzeniu 10 lat za morderstwo bezimienny osobnik tuż po wyjściu zza kratek myśli bowiem tylko o tym, jak najszybciej dokonać kolejnego brutalnego mordu i natychmiastowo zaczyna swoje polowanie. Mimo że to oczywiście produkcja austriacka, to tak naprawdę nasz rodak Zbigniew Rybczyński odegrał w niej pierwsze skrzypce jako scenarzysta i główny operator! Dzięki jego pracy i kapitalnym zdjęciom naprawdę można zagłębić się w przerażający umysł mordercy czy poczuć smak niezbyt apetycznie prezentującego się wursta w jego ustach… Poza tym, kino z reguły przedstawia nam psychopatów jako osoby o ponadprzeciętnej inteligencji i zupełnie normalne w życiu codziennym. W Angst nie spotkamy jednak takiej narracji – mamy tu do czynienia z czystym złem, drapieżnikiem który wyrusza na łowy i myśli tylko o zaspokojeniu swojego seksualnego napięcia. Poza tym Leder jest także narratorem samej opowieści, przez co tak naprawdę oglądamy kolejne sceny, siedząc w jego głowie. Dodajmy do tego niezwykle mroczny soundtrack, raz bardziej dynamiczny, raz znacznie bardziej posępny, i wyjdzie nam naprawdę absolutny klasyk kina grozy. Porównywalnie ponury klimat czułem chyba tylko w przypadku Tras el cristal, nieco zapomnianej hiszpańskiej perełki, którą również serdecznie Wam polecam!

10. Norwegia – Verdens verste menneske (2021)

W tym przypadku nie ma potrzeby rozpisywać się za długo, bo Najgorszy człowiek na świecie w Polsce odbił się dosyć szerokim echem i znalazł się rzecz jasna w repertuarze komercyjnych kin. Kolejny z tych filmów, który niezwykle trafnie opowiada o życiu i dylematach, które stoją u progu 30 urodzin, kiedy każdy wymaga od nas, żebyśmy byli już całkowicie ustatkowani zarówno na płaszczyźnie zawodowej jak i emocjonalnej.

11. Polska – Dług (1999)

Mimo że jako Polak często dosyć krytycznie (być może aż nazbyt) podchodzę do naszego rodzimego kina, to nie da się ukryć, że w naszej krwią i blizną zdobytej ojczyźnie powstało naprawdę kilka perełek. Nie mogę ciągle oprzeć się wrażeniu, że polska szkoła aktorska tak naprawdę uczy aktorów grać, a nie być naturalnym na ekranie… Dodajmy do tego problemy z intonacją, bardzo sztywne i nienaturalne dialogi oraz sytuacje i naprawdę zobaczymy jak wiele niskiej jakości contentu produkujemy… Dług Krzysztofa Krauzego to jednak zupełnie inna para kaloszy i jedna z niewielu pozytywnych rzeczy jaką zapamiętałem z lekcji języka polskiego… I doprawdy szkoda, że genialnego Andrzeja Chyry nie zapamiętałem tylko z ekranu, bowiem znacznie lepszym człowiekiem jest on podczas gdy po prostu recytuje z głowy rozpisany mu tekst, a nie odpowiada na pytanie aktywistek czy uczestniczy w wywiadach, gdzie musi już wyjść poza rolę komornika lub złoczyńcy… Wracając jednak do pozytywów, to naprawdę must watch dla wszystkich pokoleń – oprócz świetnej saksofonowej muzyki, precyzyjnie odwzorowuje on niezbyt jasną kapitalistyczną rzeczywistość lat 90 w Polsce, chaos czy absolutne zaniedbania służb państwowych. Dodajmy, że Dług opowiada prawdziwą historię dwóch młodych warszawskich biznesmenów, Artura Brylińskiego i Sławomira Sikory. Każdy z nas może także w swoich własnym zakresie zastanowić się, kto jest w tym przypadku katem, a kto ofiarą..

12. Hiszpania – Mantícora (2022)

Jako magister filologii hiszpańskiej nie raz nie dwa zetknąłem się oczywiście z kinem z tego pięknego wizualnie, choć czasami nieco mnie pięknego wewnętrznie i światopoglądowo kraju. No i oczywiście bez dwóch zdań uważam, że jeżeli jakąś głębszą opinie o hiszpańskich filmach chcemy sobie wyrobić, zdecydowanie powinniśmy wykroczyć poza netflixową rzeczywistość. Mantícora madryckiego twórcy Carlosa Vermuta była filmem, na który czekałem z wypiekami na twarzy. To jedno z trzech dzieł, które miałem okazję zobaczyć podczas festiwalu kina hiszpańskiego w Kinie Pod Baranami w Krakowie (oprócz również bardzo solidnych dramatów obyczajowych – Girasoles silvestres oraz Cinco Lobitos). Otrzymał on zresztą mnóstwo nominacji do nagrody Goyi. Na początku poznajemy głównego protagonistę, Juliána, parającego się dosyć nietypowym zajęciem, polegającym na projektowaniu postaci potworów do gier komputerowych, które naprawdę emanują ogromną dawką przemocy. Od początku widać, że chłopak ewidentnie nie należy do osób przesadnie towarzyskich – jest raczej dosyć tajemniczy, ponury i introwertyczny, natomiast bez cienia wątpliwości bardzo dobry w swoim fachu. Pewnego dnia w mieszkaniu jego sąsiadów wybucha pożar, a Julián wykazuje się iście heroicznym aktem, ratując z opresji młodego chłopca, który akurat przebywał tego dnia w domu bez matki. Kobieta jest mu oczywiście dozgonnie wdzięczna, a w międzyczasie mężczyzna na przyjęciu u swojej szefowej poznaje Dianę, dziewczynę mniej więcej w tym samym wieku, z którą natychmiast nawiązuje nić porozumienia. Chemia między nimi jest dosyć specyficzna i nie zobaczymy tu typowych dla kina rozwiązań – nie wylądują oni jeszcze tej samej nocy w łóżku, a można wręcz powiedzieć, że oboje będą mieli nawet problem z fizycznym zbliżaniem się do siebie. Wszystko to sprawia, że czasami mamy ochotę kibicować tej parze – są nieśmiali, w pewien sposób nawet uroczy, ale gdzieś pod skórą czuje się też, że oboje skrywają bardzo mroczny sekret… Poza muzyką wydobywająca się z głośników podczas scen imprez, Vermut całkowicie zrezygnował z soundtracku, zastępując go bardzo niepokojącym , ledwo słyszalnym szumem, który z miejsca przywołał we mnie wspomnienia twórczości Davida Lyncha. Postać Juliána ma w sobie także coś z Raymonda Lemorne’a ze Spoorloosu – z jednej strony, jest on człowiekiem, który chce czynić dobro, udowodnić sobie, że jest zdolny do heroicznych czynów, ale z drugiej jego ukryta natura jest na tyle silna, że zawsze wypłynie na powierzchnię w najmniej spodziewanym momencie… Mantícora to naprawdę kawał dobrego i bardzo niepokojącego kina, które po raz kolejny pokazuje, że najbardziej przerażający są tak naprawdę ludzie, a nie kreatury z gier czy innych źródeł kultury. Szkoda tylko, że Carlos Vermut tak dobrze jak za kamerą, nie radzi sobie jeszcze w życiu prywatnym, bowiem w ostatnim czasie został oskarżony o przemoc seksualną… Dlatego, umieszczając jego dzieło w tym zestawieniu, naprawdę mam bardzo poważny zgrzyt…

13. Niemcy – Goodbye Lenin! (2003)

Tę pozycję zna zapewne większość z was. W roli głównej 25-letni Daniel Brühl, próbujący utrzymać swoją matkę w przekonaniu, że po upadku Muru Berlińskiego, komunizm wciąż żyje i ma się dobrze. Podczas tego epokowego wydarzenia kobieta (dodajmy działaczka komunistyczna) dostaje bowiem  ataku serca po czym na pewien czas zapada w śpiączkę. To jeden z tych obrazów, który ma w sobie pewną namacalną magię i ciepło, a przede wszystkim nieco baśniową otoczkę, dzięki której czujemy się jakbyśmy znaleźli się w czyjeś głowie i razem z nim śnili. Bardzo podobny klimat panuje chociażby we francuskim Le fabuleux destin d’Amélie Poulain. Czy to aby dlatego, że muzykę do obu filmów skomponował Yann Tiersen?

14. Wielka Brytania – The Wicker Man (1973)

Brytyjczycy to oczywiście niezwykle utalentowana artystycznie nacja. Zarówno w branży muzycznej jak i kinowej od dekad stanowią absolutną potęgę. Jednak jeśli chodzi o horrory według mnie nie mają na koncie aż tak zawrotnej liczby jakościowych produkcji. Oczywiście absolutnym klasykiem pozostaje dla mnie seria Hellraiser, zresztą pierwszy horror jaki obejrzałem w życiu (w niezbyt stosownym wieku 6 lat), a ostatnimi czasy doceniłbym też bardzo niepokojący Possum, z Seanem Harrisem w roli głównej. Ja stawiam jednak na Wicker Mana, którego poznałem dzięki mojej wspaniałej dziewczynie, bowiem wcześniej nawet o nim nie słyszałem! To w zasadzie brytyjski ekwiwalent Midsommaru Ariego Astera, z tym że moim zdaniem głębszy i bardziej zachęcający do myślenia po seansie! Plus z nieco lepiej rozpisanymi postaciami! Prym wiedzie tu oczywiście słynny Christopher Lee jako Lord Summerisle, rządzący tajemniczą szkocką wyspą, na którą przybywa sierżant Howie (w tej roli Edward Woodward), aby zbadać zniknięcie małej dziewczynki. Jako gorliwego katolika absolutnie szokuje go zachowanie i rytuały mieszkańców wyspy, gdzie pogaństwo jest tak naprawdę najmniejszym z dziwów jakie na niego czekają. W kategorii horror religijny Wicker Mana mógłby pobić chyba jedynie Egzorcysta (bynajmniej nie Egzorcysta Papieża) i bardzo gorąco polecam go także fanom szkockich pięknych krajobrazów!

15. Włochy – Phenomena (1985)

Jennifer Connelly bez dwóch zdań w ostatnich latach zyskała miano królowej clipów new retro wavewowych i dzięki nim odkryłem doprawdy szeroką gamę produkcji z amerykańską aktorką, kiedy ta była jeszcze w wieku nastoletnim, lub ledwo co skończyła 20 lat! Oprócz tego, że oczywiście była i jest piękną kobietą, to wrażenie robi przede wszystkim jej wszechstronny i niezwykle dojrzały jak na tak młody wiek aktorski warsztat! Oprócz jej debiutu w Dawno temu w Ameryce do gustu bardzo przypadły mi chociażby Labirynt (1987) czy Career Opportunites (1991), a drugi z wymienionych filmów odkrył przede mną także mój ulubiony zespół new retro wavowy czyli The Midnight! Być może nie wiecie, ale zaledwie 15-letnia Jennifer zagrała także w europejskiej produkcji, ojca włoskiego horroru i giallo, Dario Argento! Rzymianina jako artystę bardzo oczywiście doceniam, choć nie wszystkie z dzieł, które miałem okazję zaliczyć trafiły w mój gust. Koprodukcja szwajcarsko-włoska to według mnie jednak istne tour de force w jego arsenale! Mamy tu film grozy z elementami fantasy, naprawdę fenomenalną ścieżkę dźwiękową (jedną z lepszych w historii tego gatunku) wspartą nawet kawałkami Iron Maiden i fantastyczne, świadome wprowadzenie kiczu i zarządzanie nim! A do tego przepiękne szwajcarskie krajobrazy przełęczy Schwägalp! Również fabuła wciąga od pierwszych scen, bowiem opowiada historię niezwykłej dziewczynki, potrafiącej rozmawiać z owadami, co ma pomóc w schwytaniu seryjnego mordercy, grasującego na terenie przełęczy i szkoły dla dziewczynek. Jest tu zatem przestrzeń zarówno dla fanów klasycznego thrillera opartego na śledztwie, jak i amatorów horroru z elementami fantastyki czy groteski!

16. Czechy – Něco z Alenky (1988)

Surrealistyczna wersja Alicji w krainie czarów w języku czeskim? Proszę bardzo! Jeżeli akurat macie nastrój odpłynąć całkowicie w niezbadane rewiry dziecięcej wyobraźni, Coś z Alicji skrojone jest właśnie pod was! W świecie gdzie nie rządzi logika, a dziwne przeplata się z dziwniejszym, naprawdę można się zagubić! I jeżeli po seansie w głowie nie będziecie powtarzali co minutę Biely Králik, to znaczy, że nie wystarczająco daliście się porwać temu surrealistycznemu wirowi!

17. Rumunia – Secretul fericirii (2018)

A czy znajdują się tu fani produkcji w stylu Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie? Jeżeli tak, to rumuński Sekret Szczęścia niewątpliwie również wam się spodoba. Ba, uważam, że produkcja z kraju Draculi przewyższa nawet nieco włoską komedię, a co najważniejsze, nie możemy powiedzieć, że stanowi jej odwzorowanie 1:1, tak jak choćby polscy Nieznajomi czy hiszpańskie Perfectos desconocidos Álexa de la Iglesii. Skupiamy się także na mniejszej liczbie bohaterów, bo zaledwie trójce, przez co ta historia ma także potencjał, aby przenieść ją na deski teatru! Jakie sekrety mają między sobą mąż, żona oraz przyjaciel tej pary? Ile z nich ujawnią podczas pewnego letniego wieczoru w Bukareszcie? Przekonajcie się sami…

18. Grecja – Eteros ego (2016)

Obecność Grecji w moim zestawieniu jest wprawdzie nieco naciągana, ale to za ładny i za ważny kraj, aby nie umieścić tutaj żadnego przedstawiciela z Hellady! Choć oczywiście za najbardziej znanego twórcę z tego państwa uchodzi Yorgos Lanthimos, a jego Kieł zdecydowanie przypadł do gustu większości widowni, to akurat ja tego zachwytu nie podzieliłem. Postawiłem więc na nieco lżejszą historię, w sam raz dla fanów piątkowego wieczoru z superkinem w TVN-ie! Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że The other me to pewnego rodzaju grecki odpowiednik Siedem Davida Finchera. Profesor kryminologii podąża tropem seryjnego mordercy, który zabija pozornie niezwiązane ze sobą ofiary, a następnie na miejscu zbrodni zostawia cytaty z Pitagorasa. Nie jest to bez wątpienia arcydzieło i chyba raczej najsłabszy i najmniej oryginalny film w rankingu, ale mimo wszystko wciąż solidna produkcja, która jak wspominałem wcześniej, swobodnie mogłaby polecieć w piątek o 20:00 na TVN-ie, poprzedzając jeden z filmów ze Stevenem Seagalem czy Jeanem-Claudem Van Dammem, którego emisja zaczęłaby się parę minut przed 23!

19. Luksemburg – Kommunioun (2022)

Luksemburg odwiedziliśmy w drodze powrotnej z belgijskiej wycieczki, dlatego uznałem, że nie może zabraknąć także filmu z tego kraju, bądź co bądź najbardziej zamożnego w Europie! Świetne recenzje zbierał choćby Superchamp returns z 2018 roku, ale niestety nie udało mi się znaleźć do niego dostępu. Z pomocą przyszło jednak niezawodne HBO Max, oraz Kommunioun, który znajdziecie pod polskim tytułem Wilczy Klan. Naprawdę zaskoczyła mnie jakość tego niezbyt znanego szerszej publiczności dzieła, które nie zebrało na polskim filmwebie pozytywnych not, ale już nieco lepsze dali mu chociażby użytkownicy IMDB. Reżyser bardzo zgrabnie ubrał tutaj dramat rodzinny w szaty horroru. Desperacka walka matki o okiełznanie swojego syna, mierzenie się z dźwiganiem brzemienia rodzinnego dziedzictwa, a wszystko to w ponurej luksemburskiej rezydencji, którą zamieszkuje para dziadków rodem z The Visit M. Nighta Shyamalana, to tylko niektóre z motywów, jakie czekają was w tym interesującym kotle!  

20. Turcja – Kurak Günler (2022)

Nie, nie, wbrew pozorom Kurak Günler to wcale nie ofensywny pomocnik Fenerbahçe Stambuł, z potencjałem transferowym do TOP 5 lig europejskich, tylko doprawdy niezwykle gęsty thriller polityczny znad Bosforu. Polakom tureckie kino kojarzy się pewnie z telenowelami, które od pewnego czasu ubarwiają życie naszym rodakom na antenie TVP, ale tutaj nie doświadczymy żadnych ckliwych i tanich historii. To pierwszy film Emina Alpera, jaki miałem okazję zobaczyć i nie ukrywam, że jestem niezwykle zaintrygowany, aby odkryć kolejne. Mimo, że to pozornie kino czysto polityczne, to klimatem bardziej przypomina mi paranoid thriller, gdzie wokół głównego bohatera coraz silniej zaciska się niewidzialna, ale wisząca gdzieś w powietrzu pętla. Tymże bohaterem jest tutaj nowy prokurator małego tureckiego miasteczka Yakinlar, które boryka się z poważnymi kłopotami instytucjonalnymi. W tle wybrzmiewa także problem dotyczący dostępu do wody. Prokurator Emre, nieskażony tutejszą mentalnością, w imię swojego etosu pracy chce stać na straży ideałów i zarządzić w mieście nowe porządki. Tyle, że szybko orientuje się, że nie wszystko pójdzie mu raczej gładko… Tym bardziej, że jego poprzednik zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach i do dziś nie został odnaleziony. W Yakinlar wysoką temperaturę wskazują nie tylko termometry – duszna jest także atmosfera, która udziela nam się jako widzom. Obleśni lokalni politycy, układy które sięgają dalej niż nam się wydaje i status quo, które obalić będzie naprawdę trudno. Fantastycznie ukazane zależności i małomiasteczkowa mentalność na myśl przywodzi tu mi chociażby polską historię zbrodni połanieckiej, która miała miejsce w 1976 roku. Nawet jeżeli jesteście uprzedzeni co do kina z ojczyzny Baklawy właśnie z powodu tamtejszych telenoweli, radzę przyjąć zupełnie inną perspektywę! Nie ma tutaj nawet sekundy amatorszczyzny, produkcja zrealizowana jest naprawdę rzetelnie, a co najlepsze, możecie również zobaczyć ją na HBO!

Dodaj komentarz