Po złoto #2 – Królowa kobiecego tenisa pierwszej dekady XXI wieku

Zdjęcie główne: flickr.com, mirsasha, CC BY-NC-ND 4.0 Deed

Ostatnimi czasy tenis kobiecy bez dwóch zdań znajduje się na ustach większości Polek i Polaków. I nic w tym dziwnego. W końcu w naszym kraju „rodzynków” około raz na dekadę (lub dwie) trafia się doprawdy wybitny sportowiec, ale w tak elitarnej i przede wszystkim indywidualnej dyscyplinie do tej pory było to zjawisko niespotykane. Z jednej strony bardzo cieszy mnie, że sukces Igi Świątek inspiruje coraz więcej osób w każdym wieku do chwytania za rakietę, natomiast z drugiej zaobserwować możemy zjawisko wszechobecnego” eksperctwa” w naszym kraju. Zresztą obowiązuje ono nie od dzisiaj i tyczy się wielu sfer – kiedy Robert Kubica reprezentował barwy BMW Saubera, każdy Polak stał się ekspertem od Formuły 1, a gdy Otylia Jędrzejczak czy polscy szczypiorniści święcili swoje sukcesy, od razu mówiliśmy o polskiej szkole pływania czy piłki ręcznej. Nie mówiąc już o reprezentacji piłkarskiej, na której znać musi się każdy Polak, tak jak i na polityce… Wracając jednak do clou sprawy, bo drugi tekst z cyklu olimpijskiego dotyczył będzie również tenisa, coraz częściej natykam się na opinie tzw. „ekspertów”, którzy głos zabierają jedynie wtedy, kiedy nasza duma narodowa przegra jakiś mecz (swoją drogą jak można przegrać mecz, a co dopiero od 8 do 10 w całym roku!!!). Ostatnio skompromitowała się nawet w III rundzie Australian Open. Wówczas tenisowi „mejweni” nawołują do drastycznych zmian wszystkiego – od wyrzucenia ze sztabu psychologa, przez zmianę chwytu forehandowego (przecież Iga forehand ma beznadziejny, wiemy to nie od dzisiaj, ale gdyby zmieniła uchwyt to może za rok doczekamy się czegoś przyzwoitego!), po naprawę kontaktów z matką (przecież wszyscy też znamy rodzinę Świątków od środka). Nasi wybitni znawcy dyscypliny co rusz mówią też, że dziewczyna jest tenisistką wybitnie jednowymiarową i ograniczoną, jak ułomny do 24 roku życia Rafael Nadal, który wówczas skompletował jedynie karierowego złotego szlema – przecież ma osobliwą technikę, nie umie grać krótkich crossów, za rzadko kończy akcje przy siatce efektownym wolejem, nie mówiąc już, że co drugi punkt nie zagrywa zabójczych drop shotów. Pal licho, że drugi rok z rzędu kończy sezon jako numer „1” światowego rankingu i wygrała tylko 3 tytuły wielkoszlemowe oraz 14 łącznie. Trzeba przecież grać tak jak mówi ekspert X lub ekspert Y. A raz nawołuje on do gry ultraofensywnej, bo przecież granie z topspinem to baloniki, ale po chwili zmienia zdanie, aby mówić, że samą bezmyślną siłą w światowym tenisie zdziałać nie można nic i trzeba głównie trafiać w kort! I trochę się o tej debacie narodowej rozpisałem, ale dzisiejszy tekst absolutnie wykracza poza granice naszej ojczyzny, choć wcale nie tak daleko, bowiem nieco ponad 1000 kilometrów. Tam znajduje się bowiem jeden z krajów Beneluksu, który od lat 70’ hurtowo dostarcza światowej klasy futbolistów, jego kluby piłkarskie święciły niegdyś wielkie triumfy w Europie, a Eddy Merckx uważany jest za istnego GOATA wśród kolarzy. W tymże kraju znajduje się także nieoficjalna stolica Europy, a i można zasmakować tam najlepszych na świecie frytek (niestety niewegetariańskich, bowiem oryginalnie przygotowywanych na tłuszczu wołowym), zachwycać się czekoladą czy też lokalnym piwem, nie mówiąc już o Luikse Wafels czy Moules-Frites. Wiecie już o jakim państwie mowa? Oczywiście o Belgii, która od zawsze znajdowała się w obszarze moich zainteresowań! W końcu to raczej nie najbardziej komercyjny kierunek turystyczny, a ci którzy mnie znają, wiedzą, że lubię pod górkę… Od roku uczę się także języka niderlandzkiego, który rzecz jasna jest jednym z jej oficjalnych języków (obok francuskiego i niemieckiego), więc dzisiejszy temat tym bardziej bliski jest mojemu sercu! Z tej strony pragnę bardzo podziękować Julce Bruynooge, mojej nauczycielce, ale też koleżance (bo nasza relacja zdecydowanie wykracza poza stereotypową na linii nauczyciel-uczeń), która zaraziła mnie pasją do tego języka jak i walczyła ze mną z tłumaczeniem książki Patrick Haumonta Justine Henin Koningin van Roland Garros, rzecz jasna napisanej w języku niderlandzkim. Stokrotne dzięki Julka!

Wracając do Belgii, tenże malutki, bowiem zaledwie 34 pod względem powierzchni kraj Starego Kontynentu, raczej nigdy nie produkował tenisistów czy tenisistek światowej sławy. Bardziej niespełnione talenty, jak choćby bracia Rochus czy Xavier Malisse, ocierający się nawet o finał Wimbledonu (półfinał 2002). Pobliska Holandia czy Luksemburg nie były jej zresztą dłużne. Poza jednorazowym wyskokiem Richarda Krajicka i jego sensacyjnej wiktorii na kortach wimbledońskich w 1996 roku. Aż do pierwszej dekady XXI wieku… Wtedy nagle na świat wypłynęły dwie wybitne postacie i aż trudno uwierzyć, obie (a w szczególności jedna z nich) zdominowały całe dziesięciolecie w tak konkurencyjnej dyscyplinie. Mowa rzecz jasna o duecie Justine Henin – Kim Clijsters, które rozsławiły Belgię na cały świat, zdobywając łącznie 74 tytuły singlowe (40 dla pierwszej, 34 dla drugiej z nich) w latach 2000-2009! Co ciekawe ojciec Kim, zmarły już niestety Lei Clijsters, to członek legendarnej ekipy KV Mechelenu, która w latach 1988-1989 została sensacyjnym zdobywcą dwóch europejskich trofeów! Obie panie szturmem podbiły tenisowe szczyty, ale to szczególnie pierwsza z nich, mimo motylej kariery zostanie zapamiętana jako jedna z najbardziej wirtuozersko, ale zarazem zabójczo skutecznie grająca zawodniczka. Zawodniczka, która moim zdaniem bez cienia wątpliwości była najlepszą tenisistką pierwszej dekady XXI wieku, oraz zaliczyła być może najwybitniejszy indywidualny sezon (2007) od początku nowego tysiąclecia. O tych sukcesach, ale przede wszystkim o jej wyboistej podróży po złoty medal olimpijski w Atenach w 2004 roku opowiem wam na kartach dzisiejszej opowieści. Opowieści o idealnej fuzji talentu i ciężkiej pracy, borykaniu się z rodzinnymi tragediami, krótkiej, ale jakże cudownej i bezapelacyjnej dominacji, a także odnalezieniu się w zupełnie nowej rzeczywistości, znajdując się jeszcze w bardzo młodym wieku. Zapraszam!

Złote dziecko z Walonii

Nie bez kozery we wstępie wspomniałem o Luikse wafels. Oczywiście słynne gofry należą do jednych z najbardziej kultowych kulinarnych symboli Belgii, a pochodzą one z Liégu, największego ośrodka francuskiego obszaru językowego tego kraju. Jego holenderska nazwa to Luik (swoją drogą zawsze zastanawiałem się po co aż tak komplikować sobie życie i zmieniać na swój język ojczysty nawet nazwę miast…), a luikse to oczywiście przymiotnik utworzony od nazwy tego miasta! Polscy fani futbolu mogą kojarzyć to miasto choćby z drużyną piłkarską lokalnego Standardu, a przede wszystkim reprezentującym jej barwy Axelem Witselem, autorem brutalnego faulu, którego efekt na własnej skórze odczuł Marcin Wasilewski, reprezentujący wówczas barwy Anderlechtu Bruksela. Jednak to właśnie stamtąd pochodzi być może najwybitniejszy belgijski sportowiec bez podziału na płeć! Bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że życie od najmłodszych lat mocno doświadczyło Justine Henin. Gdy miała zaledwie 12 lat musiała mierzyć się z utratą swojej ukochanej mamy, która zmarła wówczas na raka piersi, zresztą tak samo jak jej babcia. A to właśnie pani Françoise, nauczycielka języka francuskiego, zaszczepiła w córce początki miłości do tenisa, zabierając ją na French Open, rzecz jasna wówczas w roli widza. W rodzinie miała miejsce jeszcze jedna ogromna tragedia – w 1973 roku zginęła malutka Florence, siostra Justine, wówczas zaledwie 2,5 letnia dziewczynka. Zmarła wskutek obrażeń po potrąceniu przez pijanego kierowcę pod domem jej dziadków… Jak można łatwo obliczyć, była wybitna zawodniczka nawet nie miała okazji poznać swojej siostry, której tragiczny zgon nastąpił 9 lat przed narodzinami Juju.

Już od najmłodszych lat przejawiała jednak naturalne predyspozycje do gry w tenisa, który od początku traktowała jako swój priorytetowy sport. Za najlepszy przykład niech posłużą słowa Dominique Monami, 9 rakiety świata oraz brązowej medalistki olimpijskiej z Sydney (2000) w grze podwójnej: To miało miejsce w Ardenach w 1992 roku, kiedy po raz pierwszy jej nazwisko tak zapadło mi w pamięć. Razem z Ann Devries (inna belgijska zawodowa tenisistka, najwyżej notowana na 77 miejscu światowych list) udzielałyśmy lekcji tenisa młodym zawodniczkom. Pamiętam, że ogromne wrażenie wywarł na mniej jej zabójczy jednoręczny backhand. Wówczas zapytałam jej, jak się nazywa. Justine – odpowiedziała. Oczywiście – Justine Henin. Powiedziano mi, że jak na 10-letnią dziewczynkę gra w tenisa naprawdę dobrze, ale powiem wprost, że nie widziałam nikogo, kto w tak młodym wieku osiągnąłby taki poziom. Wówczas podziwiając jej pierwsze kroki, nie przypuszczałabym, że zapisze ona najpiękniejszą kartę w historii belgijskiego tenisa. I kiedy mówię historia, mam na myśli, historię pisaną przez duże „H”!

Justine Henin. (Photo by Art SEITZ/Gamma-Rapho via Getty Images)

Co do młodego wieku, lata 90 i przełom stulecia stanowiły doprawdy ciekawy czas w kobiecym tenisie. Dochodziło wówczas do triumfów niezwykle młodych zawodniczek, które, co tu dużo mówiąc, formalnie były jeszcze dziećmi! Martina Hingis w wieku 16 lat wygrała Australian Open, a wszystkie swoje szlemy (5) skompletowała jeszcze przed 20 urodzinami,  Monica Seles również jako nastolatka triumfowała we French Open, podobnie jak Iva Majoli z Chorwacji. Nie wspominając choćby Jennifer Capriati, debiutującą w cyklu jako 13-latka, w wieku 14 lat i 235 dni wchodzącą do TOP 10 rankingu WTA, a wieku 16 lat triumfującą w igrzyskach w Barcelonie. Można zatem powiedzieć, że Justine Henin i tak długo dojrzewała do swoich pierwszych sukcesów. Jej wielka rywalka, ale też rodaczka, Kim Clijsters od zawsze wspominała, że to właśnie Juju przejawiała większy talent aniżeli ona, miała niezwykłe czucie piłki i coś co w języku angielskim nazywają po prostu hands, naturalny feeling w małej grze przy siatce. Próbkę tych wszystkich atutów mogliśmy zobaczyć już w pierwszym zawodowym turnieju z jej udziałem, kiedy to Belgijka wygrała zawody WTA w Antwerpii, stając się jedną z zaledwie 5 zawodniczek w historii, która zwyciężyła w turnieju głównego cyklu w swoim debiucie! Gdy oglądałem materiały z 1999 roku, widać gołym okiem, że wówczas Belgia była raczej zupełnie anonimowa na tenisowej mapie świata, a nikt z nielicznie zgromadzonych na trybunach widzów, zapewne nie spodziewał się wówczas, że jest świadkiem narodzin gwiazdy. Tym bardziej, że to niespodziewanie młodsza o rok Clijsters, uznawana raczej za mniejszy talent, zaczęła osiągać lepsze wyniki…

Rywalizacja belgijsko-belgijska – początki

Tak jak już wspomnieliśmy, obie panie dzielił zaledwie rok różnicy. Co ciekawe, jako że Kim nie władała językiem francuskim, a Justine niderlandzkim, komunikowały się one ze sobą po angielsku lub też gestami. Ich premierowy wielki mecz miał miejsce w półfinale Rolanda Garrosa 2001. To oznaczało, że jedna z Belgijek zadebiutuje w finale turnieju wielkoszlemowego (wcześniej nie dokonał tego również żaden mężczyzna z tego kraju, zresztą do dziś). Będę chciała ją pokonać tak samo, jak ona będzie chciała pokonać mnie. Ten mecz obie traktujemy jako święto i w żadnym wypadku jego rezultat nie zmieni niczego w naszej przyjaźni. Znamy się zbyt dobrze, żeby się zaskoczyć. To słowa Justine wypowiedziane w dzień półfinału, natomiast trzeba przyznać, że Clijsters musiała być zaskoczona poziomem gry jaki prezentowała jej rodaczka w 1 secie. Niższa aż o 7 centymetrów Henin całkowicie zdominowała pierwszą fazę spotkania. Świetnie szachowała rywalkę kątowymi zagraniami, potrafiła nękać oponentkę wyższym top spinem, tylko po to, aby w następnym uderzeniu wejść na krótszą piłkę i zabierać rywalce kolejne sekundy. Na korcie ziemnym gra często toczy się przede wszystkim o zyskiwanie terenu, odepchnięcie rywala dalej od linii końcowej i lepsze wykorzystywanie geometrii kortu. I każdy z tych elementów działał wówczas na korzyść Juju, która gładko wygrała pierwszą partię 6:2. W drugiej również znajdowała się o krok przed rywalką i przy stanie 4:2 miała aż 3 okazje na podwyższenie rezultatu na 5:2, co prawdopodobnie zamknęło by sprawę. Kim pokazała jednak godną podziwu niezłomność, odrobiła stratę i wróciła z zaświatów. Kiedy wygrała drugiego seta 7:5, stało się jasne, że to ona przystąpi do decidera w lepszej sytuacji mentalnej. Na entuzjazmie domknęła mecz 6:3 i to ona została pierwszą Belgijką w finale GS. Wynik z perspektywy czasu wydaje się dosyć niespodziewany, bowiem to Henin prezentowała styl znacznie bardziej pasujący pod mączkę, co udowodniła w kolejnych latach. Pierwsze uczucie Walonki po niewykorzystanej szansie wiązało się oczywiście z ogromnym rozczarowaniem i poczuciem pewnej niesprawiedliwości. Mimo przegranej, to doświadczenie traktować należało, jak to mawiają w języku niderlandzkim, jako sleutelmoment, kluczowy, przełomowy moment w karierze. Często jest bowiem tak, że nawet jeśli przegramy jakiś mecz z topowym zawodnikiem, ale zaprezentujemy wysoki poziom, mamy świadomość, że przynależymy już pełnoprawnie do czołówki i dopadniemy rywala w kolejnych konfrontacjach (sam tego doświadczyłem, rzecz jasna na poziomie amatorskim). I rzeczywiście tak stało się w przypadku Justine, która już w kolejnym turnieju wielkoszlemowym (Wimbledon) osiągnęła finał. Niestety i tym razem musiała przełknąć gorzką pigułkę – tam w 3 setach lepsza okazała się Venus Williams, absolutna królowa trawy pierwszej dekady XXI wieku. Pod koniec tego sezonu duet Henin-Clijsters połączył jednak siły i odniósł ogromny sukces w barwach reprezentacyjnych. Belgijki w wielkim stylu wygrały bowiem Fed Cup 2001, w Madrycie triumfując nad Rosjankami, dzięki singlowym triumfom obu pań!

11 Nov 2001: The Belgian team with the trophy after winning the Federation Cup World Final between Belgium and Russia at the Parque Ferial Juan Carlos I in Madrid, Spain. DIGITAL IMAGE Mandatory Credit: Gary M. Prior/ALLSPORT

Rok 2002 stanowił jednak kolejne milowe kroki w singlowej karierze Clijsters i Henin. Pierwsze słowo należało do starszej z Belgijek, która zapisała na swoim koncie swój debiutancki Big Title, triumfując na berlińskiej mączce. Nie chodziło nawet o sam triumf, ale o to kogo pokonała na drodze do niego – najpierw rozprawiła się z Jennifer Capriati, która zdominowała Wielki Szlem w 2001 roku, a w finale odniosła premierową wiktorię nad wielką Sereną Williams, która uprzednio gładko pokonała ją dwukrotnie. A pokonanie młodszej z sióstr Williams stanowiło doprawdy nie lada wyzwanie. Zresztą sama Justine wspomina, że aktualne pokolenie tenisistek ma sporego farta, bowiem nie musi czuć paraliżującego strachu przed meczem z Sereną, a lwia część zawodniczek przegrywała z nią już w szatni. Tu przede wszystkim Henin nieustannie wprawiała dominatorkę w ruch, aby nie dać jej zbyt dużo czasu na zamykanie pozycji, bowiem gdy Serena zyskiwała jakąkolwiek mini przewagę sytuacyjną, wygranie punktu graniczyło z cudem. Mimo wszystko to jednak znowu Kim dokonała większej rzeczy w tamtym sezonie. W kończących kampanie mistrzostwach WTA wprost rozniosła Henin (6:2,6:1), a w drodze po triumf w WTA Finals pokonała następnie obie siostry Williams! Dlatego można było się spodziewać, że to właśnie ona przystąpi do sezonu 2003 jako główna faworytka. Prawda okazała się jednak nieco inna…

Rywalizacja belgijsko-belgijska – nowy poziom dominacji

Na początku 2003 roku Clijsters oraz Henin znajdowały się już bardzo blisko rankingowych szczytów – okupowały odpowiednio 4 i 5 pozycję. Wciąż brakowało jednak perły w koronie w postaci tytułu wielkoszlemowego. W Australii Belgijki solidarnie uległy w półfinale siostrom Williams, choć lepsze wrażenie pozostawiła Kim. Od tego czasu rok ten został przez nie całkowicie zdominowany! Co tu dużo mówić, w turniejach WTA 1000 przy zwyciężczyniach flaga belgijska pojawiła się aż 6-krotnie na 9 przypadków! 4 triumfy dołożyła Justine (Charleston, Berlin, Toronto oraz Zürich), a Kim okazała się bezkonkurencyjna w Indian Wells oraz w Rzymie. Jednak to co najważniejsze rozegrało się przede wszystkim w GS. Henin rozegrała niesamowity bój z Sereną Williams w paryskim półfinale. Bój, który stał oczywiście na bardzo wysokim poziomie, ale przeszedł do historii głównie przez ogromną kontrowersję w 3 secie. Serena po odrobieniu strat i będąc na fali, prowadziła już 4:2 i 30-0 w decydującym secie, mając swój serwis. Wówczas Henin uniosła rękę w trakcie jej akcji serwisowej, sugerując, że nie jest jeszcze gotowa do gry. To absolutnie wytrąciło amerykańską mistrzynię z rytmu i poskutkowało przegraniem 4 punktów z rzędu, a w efekcie całego spotkania. Atmosfera między paniami zrobiła się bardzo napięta, zwłaszcza w mediach, a Serena oskarżyła rywalkę o oszukiwanie.

Wróćmy jednak na kort i belgijskiej dominacji w kampanii 2003. W finale na paryskiej mączce doszło do wielkiego rewanżu z Kim Clijsters i tym razem Juju nie dała szans swojej przyjaciółce, demolując ją 6:0, 6:4 i tym samym zostając pierwszą Belgijką z tytułem Wielkiego Szlema! Skład finału okazał się dokładnie taki sam na Flushing Meadows w Nowym Jorku i tym razem również Justine pokonała rywalkę w dwóch setach (7:5,6:1). Bój o puchar US Open stał na wyższym poziomie, bowiem tym razem Kim dostosowała się poziomem do rangi zawodów, przynajmniej w 1 secie. Myślę jednak, że tu kluczową rolę odegrał fakt, że to Henin jako pierwsza oswoiła się ze statusem wielkoszlemowej mistrzyni i dzięki temu miała nad oponentką znaczną przewagę psychologiczną. Zachowała doprawdy doskonały balans pomiędzy ofensywą a defensywą. Wtedy serwis absolutnie nie należał do jej atutów, ale jak wiemy nie w tym aspekcie rozstrzygają się nawet elitarne kobiece mecze – tu zadecydowała przede wszystkim lepsza jakość returnu, głębokość po uderzeniach piłki z forehandu, a także kreowanie sobie przewagi sytuacyjnej za pomocą mocno rotowanego jednoręcznego backhandu, który powoli stawał się już jej asem w rękawie. Clijsters zabrakło także więcej determinacji i po prostu pragnienia zwycięstwa. Może się wydawać, że to głupie, ale z doświadczenia wiem, że są takie chwile, kiedy po prostu mniej pragnie się zwycięstwa aniżeli twój rywal, kiedy dopadają cię wątpliwości i po prostu nie masz już ochoty na przebywanie na korcie. W taki stan Kim wpadła w całej drugiej partii. Miała potężne problemy z timingem na forehandzie, uderzała piłkę zza siebie i zamiast nieco zwolnić, aby dać sobie okazję do naprawienia go, gdy uderzała już przed sobą, robiła to nader agresywnie, szarpiąc rytmem, a piłka mnóstwo razy grzęzła w siatce. To były jednak naprawdę dobre zawody, pełne smaczków taktycznych – obie panie zmieniały rotację, potrafiły także wchodzić w bardzo topsinową grę i szukać się wzajemnie bardzo wysokimi zagraniami, po których kozioł piłki był znacznie wyższy. Przy korzystnym wyniku Henin rozbujała się już jednak na tyle, że jej rywalką doprawdy stanowiła tylko tło. Częstsze i odważniejsze zmiany kierunku na prostą otwierały jej znaczną przewagę sytuacyjną, czego dobitny przykład zobaczyliśmy przy piłce meczowej – piękny topspinowy backhand po prostej, a następnie pójście na siatkę w drugie tempo i efektowne wykończenie ataku drivem z forehandu! Triumf w US Open sprawił, że duet Henin-Serena Williams podzielił między siebie wielkoszlemowe łupy w 2003 roku. Roku, który należał jednak całkowicie do dwóch pań z do tej pory anonimowego na tenisowej mapie kraju. Obie wygrały łącznie 17 turniejów w sezonie (9 Clijsters, 8 Henin), a Clijsters obroniła choćby zeszłoroczny triumf w WTA Championships. Bilans meczów wygranych do przegranych po obu stronach również należał do tych absolutnie kosmicznych (75-11 w przypadku Justine, 90-12 po stronie Kim). Co najważniejsze obie rozsiadły się także na tronie rankingu WTA, ale to ostatecznie Henin zakończyła rozgrywki jako światowa „1”! Jako ciekawostkę warto także przytoczyć liczbę rankingowych punktów zdobytych na przestrzeni stycznia i listopada – Limburgijka uzbierała ich 11600 (drugi wynik w XXI wieku), a Walonka 11500 (trzeci rezultat w aktualnym stuleciu). To zapowiadało doprawdy piekielnie ciekawy Australian Open 2004, który mógł się stać polem bitwy nie tylko o Wielki Szlem, ale i utrzymanie pozycji królowej światowego tenisa. Z powodu kontuzji kolana ze startu zrezygnowała Serena Williams, najgroźniejsza kandydatka do przerwania belgijskiej sielanki.

MELBOURNE, AUSTRALIA – JANUARY 31: Justine Henin-Hardenne of Belgium holds up the Australian Open Trophy with Kim Clijsters of Belgium holding the Runners Up Trophy after the Womens Singles Final during day thirteen of the Australian Open Grand Slam at Melbourne Park January 31, 2004 in Melbourne, Australia. (Photo by Clive Brunskill/Getty Images)

Zgadniecie zatem kto awansował do wielkiego finału? A jakże, duet belgijsko-belgijski! Po raz 3 w ostatnich 4 turniejach wielkoszlemowych to Henin i Clijsters stanęły w szranki w decydującej bitwie. Obie po razie odesłały nawet swoje ofiary do domu na rowerze – brutalny los spotkał Australijkę polskiego pochodzenia Olivię Lukasiewicz, a także Włoszkę Marię Elenę Camerin. Po ciężkiej batalii z legendarną mistrzynią olimpijską Lindsay Davenport w ćwierćfinale (7:5,6:3) na Henin w półfinale teoretycznie czekało łatwiejsze zadanie. Tam skrzyżowała rakiety z absolutną rewelacją turnieju, Kolumbijką Fabiolą Zuluagą. Rodaczka Shakiry nie miała jednak zbyt wiele do powiedzenia i ugrała zaledwie 4 gemy. Finał Australian Open 2004 okazał się zdecydowanie najbardziej zaciętą bitwą między dominatorkami. Clijsters chciała zatem podążać za dewizą holenderskiego ekwiwalentu naszego „do trzech razy sztuka” – driemaal is scheepsrecht (zainteresowanym polecam sprawdzić etymologię tego idiomu, która wiąże się ściśle ze statkami czy zwyczajami na nich panującymi!) i w 3 podejściu w końcu pokonać swoją nemezis. I rzeczywiście długimi fragmentami można było odnieść wrażenie, że posiada wystarczająco argumentów, aby tego dokonać. Cechowała się zarówno cierpliwością jak i kontrolowaną agresją, lepiej funkcjonował jej backhand, a i serwis stał na wyższym poziomie aniżeli podanie Henin. Cóż jednak z tego, skoro znowu w kluczowych momentach nie wytrzymywała mentalnie. Jednak po przegranej pierwszej odsłonie, w drugiej przekroczyła swoje limity i doprowadziła do remisu. Diametralnie inaczej prezentował się także jej cały body language. Decydująca faza miała doprawdy dramatyczny przebieg. Kim znowu całkowicie przespała jej początek, grając albo nazbyt defensywnie, albo podejmując pochopne decyzje w ataku. W efekcie Henin prowadziła już 4:0 i zdawała się bezpiecznie zmierzać do celu. Wtedy jednak młodsza z Belgijek odrobiła oba breaki i doprowadziła do stanu 3:4. Z autopsji wiem, że straty doskonale odrabia się do momentu w którym z kilku (przykładowo 4) gemów nagle przewaga rywala topnieje zaledwie do 1 gema. Najgorszy scenariusz zakłada jednak postawienie jeszcze jednego kroku i to przy swoim serwisie… Na własnej skórze odczuła to także Clijsters. W następnym gemie mimo szans na doprowadzenie do remisu popełniła aż 2 double faulty, w co nie mógł uwierzyć choćby Lleyton „Rusty” Hewitt, ówczesny partner tenisistki, siedzący tego dnia na trybunach. Przy decydującym break poincie miała miejsce fatalna pomyłka francuskiej sędzi Sandry de Jenken. W erze Hawk Eye’a coś takiego nie miałoby miejsca, a tutaj pech chciał, że prawdopodobnie ten błąd, rozstrzygnął ostatecznie o wyniku meczu. Clijsters zdominowała wymianę mimo deficytu w gemie oraz wiszącej groźby przełamania i wykończyła akcję efektownym drivem z forehandu. Piłka zahaczyła o linię, ale de Jenken orzekła, że piłka wylądowała na aucie, co wyraźnie sugerowała także sama Henin. Szczerze powiedziawszy nie obwiniałbym przesadnie starszej z Belgijek akurat o to zachowanie – każdy kto grał w tenisa, wie, że w sytuacji zapalnej często reaguje się pod wpływem emocji. Niestety ten incydent sprawił, że ostatni gem pozbawiony został jakiegokolwiek napięcia. Henin na chłodno zakończyła mecz i po raz 3 złamała swojej rodaczce serce. W ciągu pół roku została mistrzynią 3 różnych turniejów wielkoszlemowych i stało się już jasne, że wkraczamy w złotą erę belgijskiego tenisa. Główny cel na 2004 rok stanowiły zbliżające się wielkimi krokami Igrzyska Olimpijskie w Atenach, w których Justine zamierzała oczywiście uczestniczyć…

Igrzyska Olimpijskie Ateny 2004 – belgijska droga po złoto okraszona comebackiem dekady

Jak doskonale wiemy igrzyska olimpijskie w singlu tenisistów czy tenisistek to impreza naprawdę bardzo nieprzewidywalna i trudna do wygrania. Porównałbym ją do UEFA Euro – brak powtarzających się mistrzów, oczywistych hegemonów oraz częste sensacyjne triumfy. U panów tych sensacji zdarzyło się nawet więcej niż u pań, ale u tych również dochodziło do niespodziewanych rozstrzygnięć – brąz Alicii Molik w Atenach, mimo że Australijka w Wielkim Szlemie zaledwie raz osiągnęła ćwierćfinał (w reszcie przypadków dochodziła maksymalnie do III rundy), oraz choćby szokująca wiktoria Monici Puig z Portoryko. Zresztą nawet w Tokio nikt nie stawiał raczej na złoty medal Belindy Bencic. Najcenniejszy krążek na szyję założyła też Elena Dementieva, która wielkiego szlema nigdy nie wygrała, a najwyżej doszła do 3 pozycji w rankingu WTA. To jasno pokazuje, że brzemię faworytki nigdy nie było łatwe do uniesienia. Świadomość, że impreza odbywa się co 4 lata, a także że być może to twoja ostatnia szansa na taki niepowtarzalny, jedyny triumf w trykocie reprezentacji, może naprawdę przytłoczyć. A właśnie z takim ciężarem musiała sobie radzić Justine Henin w Atenach. Dominujący 2003 rok, a także fantastycznie układający się do tej pory 2004 sprawił, że to w niej upatrywano główną faworytkę. W końcu do sierpnia przegrała zaledwie 3 mecze, a w zasadzie jedyną poważną wpadkę stanowiło odpadnięcie w II rundzie Rolanda Garrosa. Co więcej ze startu w Atenach zrezygnowała Clijsters, głównie przez sprawy sponsorskie, bowiem to Adidas ubierał reprezentantki Belgii na Olimpiadzie, a Kim podpisała długoletni kontrakt z marką Fila. W swoim komunikacie przekazała jednak, że będzie ściskała kciuki za Justine, aby ta przywiozła złoto do ich ojczyzny. Na Juju spoczywała w zasadzie odpowiedzialność za cały tenisowy naród, bowiem została jedyną Belgijką w całej drabince, ale za to rozstawioną z numerem „1”. Tyle że na sprawę można popatrzyć także z innej perspektywy. W artykule w holenderskojęzycznych mediach natknąłem się bowiem na wypowiedź samej Justine, która w 2020 roku wróciła wspomnieniami do swojej podróży do Aten. „Jechałam do Aten nie mając absolutnie żadnych oczekiwań. Ktoś powiedziałby – jak światowy numer „1” mógłby wypowiedzieć takie słowa? Warto jednak poznać pozakulisowe okoliczności: Powracałam dopiero do gry po długich miesiącach walki z wirusem (Henin ostatni mecz przed sierpniowymi igrzyskami rozegrała 24 maja, kiedy niespodziewanie uległa w II rundzie Rolanda Garrosa Tathianie Garbin). Jechałam tam głównie po to, aby doświadczyć magii Igrzysk Olimpijskich. To w końcu najbardziej wyjątkowe wydarzenie. Pojechałam tam jednak bardzo zrelaksowana. A naprawdę nieczęsto zdarzało się, że uczestniczyłam w jakimś turnieju bez żadnych oczekiwań. Po prostu krok po kroku doszłam do półfinału, słynnego meczu przeciwko Myskinie. Justine podkreślała także, że wyjątkowo motywował ją fakt, że Olimpiada w 2004 roku miała miejsce w Atenach, absolutnej kolebce igrzysk. Zresztą był to doprawdy niesamowity rok dla Greków, bowiem męska reprezentacja pod wodzą Otto Rehhagela dosłownie kilka tygodni temu świętowała zdobycie Mistrzostwa Europy (zainteresowanych odsyłam do mojego tekstu o legendarnej drużynie Hellady).

Droga do strefy medalowej z jednej strony w teorii należała do łatwych – Justine nie przegrała bowiem ani jednego seta, natomiast w ćwierćfinale czekał ją naprawdę trudny bój z Mary Pierce, a Francuzka to przecież dwukrotna mistrzyni wielkoszlemowa, a także ostatnia reprezentantka Trójkolorowych, która wygrała French Open (2000). Mecz był tym bardziej trudny, że 29-latka przystąpiła do niego podbudowana niespodziewanym wyrzuceniem za burtę obrończyni tytułu, samej Venus Williams. To była batalia niczym z najlepszych meczów ATP – o rozstrzygnięciu w każdym z setów decydował bowiem zaledwie jeden break, ale to Henin utrzymała nerwy na wodzy i pokonała rywalkę 6:4,6:4. W strefie medalowej zameldowały się zatem trzy najwyżej rozstawione zawodniczki – Henin, Amélie Mauresmo (Francja), Anastasia Myskina (Rosja) oraz największa sensacja damskiego turnieju, Alicia Molik, która za burtę wyrzuciła m.in. wicemistrzynię olimpijską z Sydney, Elenę Dementiewę, oraz mającą najlepszy rok w karierze Japonkę Ai Sugiyamę. Henin w szranki stanąć miała z Rosjanką, która właśnie wygrała Rolanda Garrosa, zastępując na paryskim tronie Walonkę. Mecze obu pań niemal zawsze były bardzo zacięte, z wyjątkiem ostatniej konfrontacji, którą w 2004 roku Henin wygrała 6:1,6:1 w drodze po tytuł Indian Wells. Rosjanka znała już jednak smak zwycięstwa nad bardziej utytułowaną rywalką, a pokonała ją wcale nie tak dawno od olimpijskiej konfrontacji, bowiem we wrześniu 2003 w Lipsku. Pierwszy set stał pod znakiem bardzo dużej liczby błędów z obu stron, szarpania rytmu, a także mnóstwa nieczystych uderzeń. Widać było gołym okiem o jak dużą stawkę toczy się gra. Myskina przy 5 zagraniach kończących popełniła aż 20 niewymuszonych błędów, ale Henin prezentowała się w tej statystyce równie ubogo – 9 winnerów przy 27 UE! Wojnę nerwów wygrała jednak Juju (7:5). Wydawało się, że nic nie powstrzyma jej marszu po finał. W 9 gemie drugiego seta przełamała bowiem rywalkę i serwowała po awans. Ateńskie trybuny opanowane przez belgijskich kibiców z flagami w dłoniach zaczęły już chóralne śpiewy na cześć narodowej bohaterki. Jak się okazało zbyt wcześnie…

Tego gema Justine zagrała bowiem wyjątkowo kiepsko. Najpierw popełniła podwójny błąd serwisowy – zresztą podanie doprawdy stanowiło tego dnia jej bolączkę – 10 double faultów oraz aż 8-krotnie stracony serwis… Przy break poincie zagrała bardzo niechlujnego slajsa, będąc ustawiona frontalnie do piłki i oto stało się. Myskina wróciła do meczu, a momentum zdecydowanie przeszło teraz na jej stronę. Teraz to rosyjscy fani ożywili się na trybunach. Negatywna passa trwała w najlepsze, a jej rywalka doprowadziła do remisu w setach. Na domiar złego gra Justine posypała się jak domek z kart także na początku decydującej partii – Myskina wyszła na 5:1 i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że belgijski sen o złocie zakończy się brutalnie. W tym miejscu warto przytoczyć słowa samej Juju, która zmagała się z natłokiem myśli, znajdując się w sytuacji praktycznie bez wyjścia. Nie miałam ochoty zagrać o brąz. Oczywiście gra o medal to również zaszczyt, wielu sportowców marzy o tym. Ale naprawdę nie miałabym ochoty, żeby wyjść na mecz o brąz. Pomyślałam jednak wtedy: w najgorszym wypadku za 10 minut po prostu pójdę pod prysznic. I przegram mecz.

Z doświadczenia wiem, że wysokie przegrywanie w secie ma jedną niewątpliwą zaletę. Wtedy po prostu z zawodnika uchodzi całe napięcie, jakie towarzyszyło mu do tamtego momentu. Wiesz, że statystycznie twoje szanse na odwrócenie jego losów są bliskie zeru. Zresztą co tu dużo mówić, mój najważniejszy mecz w karierze o mistrzostwo ligi wygrałem odrabiając deficyt 0:5 w drugim secie (serdecznie pozdrawiam w tym miejscu mojego adwersarza z dnia 1.06.2020, Adama Rysza i całe tenisowe Jasło, które ostatnio awansowało nawet do TOP 16 ligowych drużyn naszego kraju, odnosząc bardzo znaczący sukces!). A kiedy wygrasz 2-3 gemy z rzędu, rywal nagle zaczyna robić się spięty, kalkulować i popełniać proste błędy. Henin piłkę na 5:1 przegrała w naprawdę dołujący sposób – Myskina popisała się cudownym passing shotem, a Belgijka mogła jedynie bezradnie obserwować piłkę wkręcającą się nieuchronnie w kort. W takiej sytuacji naprawdę można się załamać i poddać. A nawierzchnia w Atenach nie należała do aż tak bardzo szybkich, więc Justine nie mogła od tak stawiać wszystkiego na jedną kartę i grać ultraofensywnie. Znacznie podniosła jednak jakość swojej gry, bardzo starannie przygotowywała każdy punkt i krok po kroku frustrowała rywalkę. Myskina zbyt dużo piłek kierowała na jej forehand, który zaczął funkcjonować znakomicie. Nagle zrobiło się 7:6 dla numeru 1, ale mecz trzeba było zamknąć przy swoim podaniu, co pod taką presją wcale nie musi należeć do rzeczy najłatwiejszych. Wymiana jaką panie rozegrały przy piłce meczowej przejdzie do historii jako jedna z lepszych, biorąc pod uwagę jej wagę, a także jakość gry. Panie wymieniały się topspinami z linii końcowej, aż w końcu Henin jak gdyby nigdy nic odpaliła rakietę po linii i cudownym backhandem zakończyła zawody! Cud w Atenach, lub jak raczej określają niderlandzkie media onwaarschinlijke remonte (nieprawdopodobna remontada) stał się faktem i mimo że spotkanie obfitowało w wiele rwanych fragmentów, jego dramaturgia wynagrodziła nawet dłuższe przestoje. Obie tenisistki znalazły się na ogromnym minusie winnerów względem niewymuszonych błędów (-35 i -42), ale stawka spotkania plus fakt, że Henin wracała do touru po wirusie i wciąż nie prezentowała pełni siły, naprawdę powinien stanowić okoliczność łagodzącą. W finale czekała z kolei inna zawodniczka z jednoręcznym backhandem, a także podobnie jak Justine operująca językiem francuskim…

Mowa oczywiście o Amélie Mauresmo, która do finału również doszła tracąc zaledwie jednego seta. Wprawdzie dwa najlepsze lata swojej kariery (2005-2006) miała ona jeszcze przed sobą, ale umiała grać z Justine – na przestrzeni 5 meczów WTA pokonała ją aż 3 krotnie i pełnoprawnie przynależała już do światowej elity. Mimo że rywalka należała do topowych, tym razem Henin miała zupełnie inne nastawienie, aniżeli jeszcze przed rozpoczęciem igrzysk. Przed finałem naprawdę byłam niezwykle pewna: wiedziałam, że powinnam go wygrać. Byłam też niezwykle spokojna przed starciem przeciwko Mauresmo. Po tym co spotkało mnie w półfinale, wiedziałam, że nie ma już dla mnie przeszkód nie do pokonania. Chyba jedyny raz przed finałem miałam tak silne dobre przeczucie. To co wydarzyło się poprzedniego dnia, było tak intensywne, że nie mogłam sobie wyobrazić, że teraz nie sięgnę już po złoto.

I rzeczywiście na kort w Atenach Justine wyszła całkowicie odmieniona, jak gdyby ktoś zamienił niepewną, chwiejącą się na serwisie i baseline’a osobę, na całkowicie przekonaną o swoich atutach i mającą odpowiedź na każdy ruch rywalki gladiatorkę. Wręcz niebywałe z jaką sprężystością i lekkością poruszała się po korcie, mając w nogach tak ciężki ból z Myskiną. To tylko pokazało, jak bardzo zależało jej na złocie pod flagą swojego kraju – w dumnie prezentującym się trykocie Adidasa z flagą belgijską Henin nie zawahała się tego dnia ani razu. Do tamtego momentu kariery był to jej absolutnie najlepszy mecz na nawierzchni twardej. Na serwisie gra toczyła się pod jej dyktando, natomiast na returnie Juju potrafiła fantastycznie przechodzić z obrony do ataku, a także agresywnie wchodzić na drugi serwis Amélie. Jakże kapitalnie prezentował się tego dnia jej backhand – 7 winnerów to oczywiście czysta statystyka, ale trzeba spojrzeć na ten aspekt nieco głębiej. Justine zaprezentowała bowiem całe spektrum możliwości jakie drzemało w jej one-handerze – kąśliwy slajs, agresywny return, krosowe topsiny i przede wszystkim kapitalne granie bardzo trudnych wysokich piłek, które każdy zawodnik operujący jednoręcznym backhandem (w tym autor tekstu) uznaje za najtrudniejsze rzemiosło. Belgijka dominowała na korcie, co przełożyło się na wynik 6:3,5:3. Teraz wystarczyło tylko i aż domknąć mecz przy własnym podaniu. A myślę, że nie należało to wcale do zadań łatwych – Henin nie musiała bronić się przed break pointem ani razu i wiedziała, że teraz też ręka nie może jej zadrzeć. Wcale nie był to łatwy gem – Mauresmo prowadziła w nim 30-15, ale Justine do solidnej” jedynki” dołożyła kończący forehand, a następnie wypracowała sobie piłkę na wagę złotego medalu. I tam również nie pozostawiła Francuzce złudzeń – piękne otwarcie sobie kortu backhandem po prostej, a następnie piłka zawisła wysoko w powietrzu, ale bardzo blisko siatki. Sytuacja z pozoru banalna do wykończenia, ale niejeden amator wie, że zlekceważenie jej może skończyć się nie tylko przegraniem punktu, ale i podcięciem sobie skrzydeł na kolejne akcje…Justine pieczołowicie ustawiła się jednak na nogach, zasmeczowała, piłka odbiła się krótko za siatkę, ale dostała bardzo wysokiego kozła, a bezradna Mauresmo znajdowała się w drugim narożniku!

Igrzyska w Atenach były dla mnie magicznym doświadczeniem, niemal jak z bajki. Brało w nich udział naprawdę wiele osób, ponieważ inni belgijscy sportowcy olimpijscy dawali mi mnóstwo energii. Naprawdę czułam wsparcie całej belgijskiej rodziny. Powtarzam jeszcze raz: na kort wychodziłam sama, ale ich obecność robiła różnicę. To naprawdę była praca całej grupy.

Ateńska podróż Justine Henin na szczyt Olimpu zakończyła się sukcesem! Mimo że cytomegalowirus tak bardzo osłabiał jej układ odpornościowy przez długi czas i do stolicy Grecji przyjechała przecież bez rytmu meczowego. Panie wpadły sobie w objęcia (czy tylko ja mam wrażenie, że takie ciepłe pożegnanie to w dzisiejszych rozgrywkach zbyt rzadki obrazek?), a Justine nie mogła przestać się uśmiechać! Posłała także całusy w stronę swojego boksu, a na trybunach ten heroiczny wyczyn podziwiał jej słynny rodak, sam przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, zmarły niestety przed 3 laty Jacques Rogge. Co ciekawe w meczu o brąz podłamana Myskina uległa sensacyjnej Alice Molik z Australii, co jest o tyle ważne, że całe olimpijskie podium w singlu kobiet składało się z zawodniczek operujących jednoręcznym backhandem! Myślę, że ze wszystkich niezliczonych triumfów Belgijki ten ateński miał naprawdę najsłodszy smak. Wygrać złoto olimpijskie w tak trudnych okolicznościach, po tak epickim comebacku, reprezentując swój kraj i zrobić to jeszcze w kolebce igrzysk olimpijskich – bez wątpienia 21 sierpnia 2004 roku na stałe zagościła w panteonie największych tego sportu, ale to chyba także najbardziej elitarny triumf belgijskiego sportowca w historii olimpiady.. Justine miała jednak dopiero 22 lata i nie miała zamiaru powiedzieć pas…

 Okres przejściowy

2004 rok miał dla Justine Henin oczywiście wspaniały smak, choć mimo wszystko w beczce miodu znalazła się i łyżka dziegciu. Przez walkę z wirusem straciła kilka ważnych turniejów, w tym w szczególności Wimbledon, a po spektakularnej wiktorii w Atenach fiaskiem zakończyła się jej próba obrony tytułu w US Open. Na Flushing Meadows jej marsz zatrzymała w IV rundzie Nadia Petrova, a do głosu zaczęła dochodzić wschodząca gwiazda światowego tenisa, 17-letnia Maria Sharapova, która stała się istnym objawieniem drugiej części sezonu, wygrywając zarówno Wimbledon jak i WTA Championships. Justine straciła także pozycję liderki rankingu, którą dzierżyła nieprzerwanie przez 45 tygodni. Mimo wszystko wciąż uważam, że była najlepszą tenisistką globu w sezonie 2004 – w końcu wygrała aż 5 turniejów (w tym AO, Indian Wells i złoto olimpijskie), a udział wzięła w zaledwie 9. 2005 rok stał zresztą pod tym samym znakiem co poprzedni. Z jednej strony odzyskanie tytułu w Paryżu po rozgromieniu w finale reprezentantki gospodarzy Mary Pierce, z drugiej udział w zaledwie 9 turniejach i borykanie się z problemami zdrowotnymi. Zresztą sezon dla Justine zaczął się dopiero w marcu, więc od US Open 2004 do Charleston 2005 po raz kolejny czekał ją 6-miesięczny rozbrat z rywalizowaniem. Mimo to wróciła jak gdyby nigdy nic i zanotowała serię 24 zwycięstw z rzędu, zanim sensacyjnie uległa Greczynce Eleni Daniilidou na kortach wimbledońskich. Mimo wszystko Henin znalazła się tego roku w cieniu swojej rodaczki, bowiem Kim Clijsters zanotowała najlepszy sezon w swojej karierze – 9 turniejowych triumfów, w tym 3 tzw. „tysiączki” i wreszcie upragniona wiktoria w Wielkim Szlemie, a konkretnie US Open 2005! To oznaczało, że obie przedstawicielki belgijskiego złotego pokolenia sięgnęły już po pełną pulę w jednym z 4 najbardziej prestiżowych turniejów.

2006 – powrót na szczyt i wielkoszlemowe niespełnienie

Po dwóch kampaniach okraszonych kontuzjami, Justine Henin w końcu zaliczyła 11 miesięcy bez poważnych komplikacji ze zdrowiem. Poza jednym łamiącym sercem wydarzeniem, które, jak pech chciał, miało miejsce w finale Australian Open. Belgijka ewidentnie nie była sobą w rewanżu za finał olimpijski przeciwko Amélie Mauresmo i przegrywała 1:6,0:2, a następnie poddała mecz, nie mogąc powstrzymać łez. Prasa oczywiście dobrała się jej do skóry, bowiem jeszcze w trakcie turnieju Henin twierdziła, że znajduje się w absolutnym peaku swoich możliwości fizycznych i gra tenis życia. Miała jednak prawo być wyczerpana i przeciążona – w końcu przed starciem w finale rozegrała dwie wyczerpujące 3-setówki z Davenport i Sharapovą. Henin w turniejach wielkoszlemowych dokonała tego sezonu rzeczy bez precedensu – osiągnęła finał wszystkich 4 imprez i do dziś jest jedyną, która może poszczycić się tym osiągnięciem w XXI wieku. Tyle że niestety tylko 1 z nich zakończył się po jej myśli. Na French Open Juju grała po profesorsku i bez straty seta sięgnęła po pełną pulę. Wydawało się, że na Wimbledonie zrobi dokładnie to samo, bowiem prezentowała się fantastycznie i również w finale zameldowała się bez straty seta. Pierwszą partię z Mauresmo wygrała w cuglach 6:2, ale niestety nie spełniła marzeń o skompletowaniu Karierowego Wielkiego Szlema. Z kolei ambicje dotyczące zdobycia drugiej korony na Flushing Meadows trzeba było odłożyć na 2007 rok, bowiem nie do zatrzymania okazała się Maria Sharapova, która jeszcze jako nastolatka miała na koncie 2 GS. Mimo tego równa postawa przez cały rok, aż 60 zwycięstw przy zaledwie 8 porażkach i znakomita końcówka sezonu zakończona premierowym triumfem w WTA Finals sprawiły, że to Juju po raz drugi w karierze zakończyła rozgrywki jako światowy numer 1! Była to chyba najbardziej pasjonująca bitwa w XXI wieku, bowiem do końca w grze o tron znajdowały się aż 3 zawodniczki (oprócz niej Mauresmo i Sharapova). Szczerze mówiąc po takim roku, myślę że lwia część ekspertów wróżyła, że kolejny musi należeć całkowicie do Marii Sharapovej. Jej dominacje można było naprawdę łatwo przewidzieć- młody wiek, znakomite warunki fizyczne, argumenty ofensywne i serwisowe, radzenie sobie z rolą nowej gwiazdy marketingowej całego WTA – wszystko to sprawiało, że Masza stała się naturalnym kandydatem do roli nowej królowej tenisa. 2007 rok przyniósł jednak nieco inny układ sił…

2007 – Najlepszy indywidualny sezon WTA w XXI wieku

Wspomnieliśmy już sporo o kłopotach zdrowotnych Belgijki. Na domiar złego doszły do nich jeszcze problemy w życiu prywatnym, bowiem rozpadło się jej małżeństwo. Od tej pory Henin-Hardenne występowała już w tourze jedynie pod nazwiskiem panieńskim. Przez to, że jej głowę zajmowały sprawy pozasportowe, Walonka straciła Australian Open 2007 oraz pozycję liderki. W pierwszym turnieju roku (Open Gaz De France) Juju wyglądała na mocno zardzewiałą, a wykorzystała to Lucie Šafářová, która pokonała ją w dwóch setach (jak się później miało okazać, była jedyną śmiałkinią, która dokonała takiej sztuki przez cały 2007 rok…). Po fiasku w Paryżu nastąpiły jednak wiktorie w Dubaju i Dausze, które pozwoliły na szybki powrót na czoło rankingu. Wydawało się, że do tych dwóch nieco mniej prestiżowych koron Justine dołoży także „tysiączka” w Miami – zafundowała bowiem Serenie Williams bajgla, a w drugim secie miała dwie piłki mistrzowskie, jednak to Amerykanka jakimś cudem znalazła drogę do odwrócenia losów spotkania. Co ciekawe liderka zawitała potem na warszawską mączkę, razem z całą plejadą gwiazd jak choćby Clijsters, Kuznetsova, Janković, Petrovą, Chakvetadze czy Dementiewą. Poza kłopotami w półfinale Henin zmasakrowała wszystkie rywalki, włącznie z Aloną Bondarenko w finale. Triumf w stołecznym mieście podbudował jej morale przed French Open 2007, który stanowił jej kolejny tour de force. Drugi raz z rzędu Juju wygrała turniej bez straty seta, pokonała choćby Serenę Williams (6:4,6:3), oraz dwie rosnące w siłę Serbki – Jelenę Janković, oraz rewelacyjną Anę Ivanović, która robiła furorę w ostatnich miesiącach. 4 paryska korona, oraz 3 triumf z rzędu w stolicy Francji stały się faktem. Do ubiegłego roku była to ostatnia udana obrona tytułu na Rolandzie Garrosie w singlu kobiet, aż nie zrobiła tego pewna sympatyczna dziewczyna z Raszyna, której nazwiska chyba nie trzeba nikomu przedstawiać (podpowiem jedynie, że jej inicjały brzmią I.Ś).

Przejście z mączki na trawę również przebiegło dla królowej kortów ceglanych bezboleśnie, a jej efekt stanowił 5 wygrany turniej w roku, tym razem w Eastbourne, po prestiżowej wiktorii nad Mauresmo. Wydawało się, że znajduje się ona w tak nieskazitelnej dyspozycji, że w końcu postawi też kropkę nad „i” na Wimbledonie. W półfinale gromiła Marion Bartoli – 6:1, 4:3 i przewaga przełamania powinny stanowić wystarczający kapitał dla tak doświadczonej zawodniczki, ale to Francuzka powróciła jednak do żywych i zaskoczyła dominatorkę. Po latach Henin przyznała że ten mecz rzekomo przegrała celowo, sparaliżowana strachem przed jej finałową rywalką, Venus Williams. Taka wymówka wydaje mi się jednak po pierwsze bardzo mało prawdopodobna, a po drugie niezbyt elegancka względem rywalki, która w 2013 tenże Wimbledon wygrała… To w zasadzie mój jedyny tak poważny zgrzyt względem osoby Justine.

Brytyjskie niepowodzenie stanowiło jednak preludium do czegoś absolutnie wyjątkowego – 25-latka nie przegrała bowiem do końca sezonu ani jednego spotkania! Obok Olimpiady w Atenach moim zdecydowanie ulubionym triumfem w jej CV pozostaje US Open 2007 – uważam, że chyba żadna tenisistka nie osiągnęła w XXI wieku takiego poziomu jak właśnie Justine w Nowym Jorku. A przecież hard court był dopiero drugą ulubioną jej nawierzchnią. Zresztą co tu dużo mówić podajmy jej wyniki w drodze po 2 tytuł na Flushing Meadows – 6:0,6:3 z Julią Görges, 6:4,6:0 z Tsvetaną Pironkovą, 6:0 6:2 z Ekateriną Makarovą, taki sam wynik przeciwko Dinarze Safinej, 7:6(7-3),6:1 z Sereną Williams, 7:6(7-2),6:4 ze starszą siostrą Williams oraz 6:1,6:3 w finale ze Svetlaną Kuznestova. Kłopoty sprawiła jej tak naprawdę tylko Venus, a to w jaki sposób rozrzucała Serenę po korcie na oczach amerykańskiej widowni, było jednym z najbardziej spektakularnych pokazów tenisa w XXI wieku. Finał również stanowił absolutny popis Justine, która nie dała się przełamać ani razu, dyktowała tempo gry i dusiła bezradną Rosjankę. Na zwieńczenie kosmicznego sezonu Henin z kompletem zwycięstw wygrała także WTA Finals, gdzie między innymi brutalnie zrewanżowała się Bartoli za niepowodzenie w Wimbledonie, odsyłając Francuzkę do domu na rowerku… Po takim roku zaczęto już sobie zadawać pytania, czy Henin ma nawet szansę stać się najlepszą zawodniczką w historii damskiego tenisa i była oczywiście naturalną kandydatką do kolejnych triumfów w kampanii 2008. Los okazał się jednak nieco przewrotny…

Szok w świecie tenisa i dwie emerytury

MADRID, SPAIN – NOVEMBER 11: Justine Henin of Belgium celebrates after defeating Maria Sharapova of Russia in the final during day six of the Sony Ericsson WTA Tour Championships at the Madrid Arena November 11, 2007 in Madrid, Spain. (Photo by Julian Finney/Getty Images)

Podsumujmy jeszcze raz osiągnięcia Justine Henin w jej annus mirabilis 2007 – 10 wygranych turniejów (zarówno w hali, na trawie, mączce oraz nawierzchni twardej), wielkoszlemowe triumfy we French Open i US Open, prestiżowe korony w Toronto i Zurychu i wreszcie wiktoria w WTA Finals w Madrycie. 3-krotnie w turniejach wielkoszlemowych jej wyższość musiała także uznać królowa Serena Williams – oprócz spodziewanej porażki we French Open, Juju odesłała ją z kwitkiem zarówno na bardziej przyjaznej Amerykance wimbledońskiej trawie jak i odebrała jej wszelkie atuty na Arthur Ashe Stadium w Nowym Jorku ku rozpaczy miejscowych fanów, którzy, jak wiemy, bardzo żyją tenisem (czasami wręcz za bardzo…) . No i oczywiście zanotowała bilans meczów, który po prostu zwalał z kolan – 63 zwycięstwa przy 4 porażkach! Iga Świątek miała również kosmiczny 2022 rok, jednak mimo wszystko chyba nie osiągnęła jeszcze tak wysokiego pułapu jak Henin przed 17 laty. Ale wszystko jeszcze przed nią! W zasadzie w aktualnym tysiącleciu z jej wymarzoną kampanią, konkurować mógłby jedynie 2013 rok w wykonaniu Sereny, który statystycznie prezentował się nawet ciut lepiej – 11 turniejowych triumfów, 2 GS oraz bilans meczów 78-4. Ja stawiam jednak na Juju, ze względu na to, że liczba potężnych rywalek była wówczas zatrważająca, a do czynienia mieliśmy doprawdy ze złotą generacją tenisistek! Wracając do naszej głównej bohaterki, wydawało się, że teraz ma tenisowy świat u swoich stóp. Świetnie zaczęła sezon 2008, triumfując w Sydney. Na Australian Open przyszło jednak spore rozczarowanie i zimny prysznic od Marii Sharapovej w ćwierćfinale (4:6,0:6), okraszony sporym incydentem (Ojciec Rosjanki, Yuri Sharapov, miał dekoncentrować i zastraszać Belgijkę w trakcie spotkania, imitując gest podrzynania gardła…). Do French Open grała jednak solidnie, wygrała dwa turnieje i przegrała tylko 4 spotkania. Wciąż utrzymywała także pewne prowadzenie w rankingu. Wtedy 14 maja, tuż przed startem paryskiego turnieju, zwołała jednak konferencję, a to co na niej ogłosiła wprawiło cały tenisowy świat w osłupienie… Absolutna faworytka do wygrania 4 Rolanda Garrosa z rzędu od tak podała do wiadomości, że w wieku zaledwie 26 lat przechodzi na sportową emeryturę, a także prosi władze WTA o usunięcie jej nazwiska z rankingu… Czuła się już spełniona, a przecież z tenisem związana była od dobrych 20 lat. Sama przyznała, że po prostu miała dość ciągłych wyzwań związanych z tym sportem. Zagubiłam się w tej tenisowej bańce mydlanej. Ostatnio grałam tylko dlatego, że nic innego nie potrafiłam robić… Ludzie w moim wieku jeszcze studiują albo właśnie zaczynają pracę, a ja mam wrażenie, jakbym już przeżyła trzy życia. Ta gra nie zna litości, wysysa z ciebie każdą kroplę. Mierząc tenisowymi standardami, jestem już staruszką…

LIMETTE, BELGIUM – MAY 14: World number one of women’s tennis Justine Henin and her trainer Carlos Rodriguez announce her retirement to the press, at her tennis club TC Justine N1, on May 14, 2008 in Limette, Belgium. The 25-year-old insists her decision is final and said „It’s the end of a wonderful adventure but it’s something I have been thinking about for a long time”. She is the winner of seven Grand Slam singles titles and 41 WTA singles titles. (Photo by Mark Renders/Getty Images)

Na „emeryturze” nie wiodło jej się wcale najgorzej. Szukała coraz to nowszych rozrywek – oczywiście zajmowała się założoną przez siebie akademią Justine N1, wzięła udział w belgijskim reality show „Dwanaście prac Justine Henin” czy nawet zagrała cameo we francuskim serialu! Mimo wszystko długo nie wytrzymała, bowiem drugą szansę w tenisie postanowiła sobie dać wraz z początkiem nowej dekady. Początek comebacku zapowiadał się naprawdę świetnie – finał w Brisbane przegrany tym razem w dramatycznych okolicznościach z Kim Clijsters (6-8 w tie breaku 3 seta), ale po drodze w pokonanym polu pozostawione zostały Nadia Petrova (eks numer 3) oraz Ana Ivanović, eks-liderka oraz triumfatorka French Open 2008. Jeszcze piękniejsza bajkę Henin napisać mogła w Australian Open, gdzie jako dzika karta zameldowała się w swoim 12 finale wielkoszlemowym w karierze! Tam minimalnie lepsza okazała się tym razem wielka Serena Williams, ale mimo wszystko chyba nawet najwięksi optymiści nie spodziewali się, że po niemal dwuletnim rozbracie z rakietą Belgijka tak szybko osiągnie znakomitą formę. Reszta roku, mimo że nie obfitowała już w tak spektakularne rezultaty, również pokazała, że Juju nie zapomniała jak gra się w tenisa – wygrała prestiżowy turniej w Stuttgarcie oraz zmagania na nawierzchni trawiastej w holenderskim Hertogenbosch. Przebłysk dawnego geniuszu zdarzył jej się też na French Open, gdzie za burtę wyrzuciła Marię Sharapovą, poprawiając bilans H2H z rosyjską gwiazdą na 7-3. Solidny powrót do touru zaowocował nawet otrzymaniem nagrody Comeback Player of the Year. W planach Walonki wciąż znajdowała się nawet Olimpiada w 2012 roku, ale niestety znowu nie pozwolił jej na to stan zdrowia. Kontuzja (tym razem łokcia), która zaczęła doskwierać Justine już na Wimbledonie 2010 sprawiła, że w styczniu 2011 po raz kolejny ogłosiła swoje odejście z tenisa, które tym razem okazało się już definitywne. Ból przeciągał się nieznośnie, a lekarze dali jej wprost do wiadomości, że z tak długotrwałym urazem 28-latka nie może kontynuować swojej kariery na najwyższym światowym poziomie. Co ciekawe jej ostatni mecz przypadł na rywalizację ze Svetlaną Kuznetsovą – tę samą Kuznetsovą, którą rozgromiła w finale US Open 2007, czyli swoim ostatnim zwycięstwie wielkoszlemowym. Tak oto końca dobiegła jej piękna, choć „jedynie” 10-letnia przygoda na zawodowych kortach.

Kariera jak żadna inna

Jeżeli ktoś powiedziałby Justine Henin, że do 25 roku życia wygra 7 turniejów Wielkiego Szlema (1 Australian Open, 4 French Open i 2 US Open), zdobędzie złoto olimpijskie w Atenach, a także dwukrotnie zostanie mistrzynią imprezy wieńczącej sezon WTA, myślę że powiedzenie, że taki scenariusz wzięłaby w ciemno, niewystarczająco oddałoby jej reakcję. Pewnie w ogóle nie spodziewałaby się, że w tak młodym wieku można osiągnąć tak wiele i to grając tak porywający tenis, będąc swego rodzaju game-changerką w XXI wiecznej odsłonie tej dyscypliny. Podkreślmy że Juju mierzyła zaledwie 167 cm , a w aktualnym tysiącleciu jedynie Australijka Ash Barty została niższą, bo mająca 166 cm wzrostu liderką rankingu WTA. Niech jej drobna budowa ciała jednak was nie zmyli, bowiem gołym okiem zauważalne było, jak mocne miała choćby mięśnie brzucha, ale łatwość z jaką potrafiła generować prędkość z obu stron, naprawdę zakrawała o czarną magię! Teoretycznie mogłaby stwierdzić, że Wimbledon pozostanie już zawsze jej cierniem w oku, bowiem to jedyne prestiżowe trofeum jakiego do gabloty nie włożyła, ale z drugiej strony doprawdy jako sportowiec zdecydowanie wolałbym wygrać złoty medal olimpijski dla swojego kraju. I uczynić to jeszcze w Atenach! Liczba zdobytych trofeów zatrzymała się na niezwykle okazałej – 43. Także procent jej zwycięstw w zawodowym cyklu zwalał z kolan, bowiem wyniósł 82,0% (525-115). Czasami doprawdy zaskakuje mnie, że mimo tak ogromnego piętna, jakie wywarła na tę dyscyplinę sportu, wciąż pozostaje postacią anonimową nawet dla osób, które żywo interesują się tenisem. Kiedy pytałem bowiem moich uczniów mniej więcej z tego samego pokolenia co ja lub także nieco starszych, na 30 zapytanych osób, pamiętały ją może 3. Zupełnie inaczej rzecz miałaby się na pewno w przypadku chociażby Marii Sharapovej, którą zna cały świat, mimo że tenisowo osiągnęła mniej aniżeli Justine, a także dostawała od niej srogie lanie w bezpośrednich konfrontacjach, mimo potężnej przewagi warunków fizycznych. Tymczasem Henin jak dla mnie absolutnie pozostaje jednym z największych sportowych i nieco zapomnianych symboli pierwszej dekady XXI wieku. Obok niej dorzuciłbym tu choćby golkipera Antoniosa Nikopolidsa (Mistrza Europy 2004 z reprezentacją Grecji i seryjnego kolekcjonera trofeów lidze greckiej), Kimiego Raikkonena (fińskiego kierowcę Formuły 1, który zdobył chyba najbardziej pamiętny tytuł w XXI-wiecznej historii F1), zmarłego już niestety Miguela Angela Falascę (Mistrza Europy 2007 z reprezentacją Hiszpanii w siatkówce, który miał również bogatą karierę klubową w Belgii, Polsce i swojej ojczyźnie) czy też legendarnego piłkarza ręcznego Ólafura Stefánssona, który z reprezentacją Islandii zdobył srebrny medal olimpijski w Pekinie w 2008, a na poziomie klubowym aż 4 razy triumfował w Champions League w pierwszym dziesięcioleciu nowego tysiąclecia (raz w barwach Magdeburga i aż 3-krotnie z hiszpańskim BM Ciudad Real)! Wracając jednak do bohaterki tekstu, moim zdaniem bez dwóch zdań zasługuje ona na miano, którym określiłem ją w tytule – królowej kobiecego tenisa pierwszej dekady XXI wieku. Na potwierdzenie, rzućmy okiem na kilka liczb:

Tytuły WTA w latach 2000-2009

1. Justine Henin (Belgia) – 40
2. Kim Clijsters (Belgia) – 34
3. Venus Williams (USA) – 32
4. Serena Williams (USA) – 30
5. Lindsay Davenport (USA) – 29
6. Amélie Mauresmo (Francja) – 24
7. Maria Sharapova (Rosja) – 20
8. Martina Hingis (Szwajcaria) – 17
9. Elena Dementieva (Rosja) – 14
10. Svetlana Kuznetsova (Rosja)/Dinara Safina (Rosja) – 12

Liczba tytułów wielkoszlemowych w latach 2000-2009

1. Serena Williams (USA) – 10
2. Justine Henin (Belgia)/Venus Williams (USA) – 7
4. Maria Sharapova (Rosja)/Jennifer Capriati (USA) – 3
6. Kim Clijsters (Belgia)/Svetlana Kuznetsova (Rosja)/Amélie Mauresmo (Francja) – 2
9. Lindsay Davenport (USA)/Ana Ivanović (Serbia)/Anastasia Myskina (Rosja)/Mary Pierce (Francja) -1

 Liczba Big Titles w latach 2000-2009

1. Justine Henin (Belgia)/Serena Williams (USA) – 20
3. Maria Sharapova (Rosja)/Venus Williams (USA) – 11
5. Kim Clijsters (Belgia)/Amélie Mauresmo (Francja)/Martina Hingis (Szwajcaria) – 9

Bilans H2H Justine Henin z zawodniczkami notowanymi na miejscach 1-3 w latach 2000-2009

Justine Henin 6-3 Maria Sharapova
Justine Henin 12-10 Kim Clijsters
Justine Henin 8-5 Amélie Mauresmo
Justine Henin 7-4 Lindsay Davenport
Justine Henin 9-0 Jelena Janković
Justine Henin 4-0 Ana Ivanović
Justine Henin 5-2 Jennifer Capriati
Justine Henin 5-1 Dinara Safina
Justine Henin 16-2 Svetlana Kuznetsova
Justine Henin 7-0 Conchita Martínez
Justine Henin 5-0 Vera Zvonareva
Justine Henin 8-2 Anastasia Myskina
Justine Henin 2-0 Agnieszka Radwańska
Justine Henin 11-2 Nadia Petrova
Justine Henin 9-2 Elena Dementieva
Justine Henin 4-1 Mary Pierce
Justine Henin 2-2 Martina Hingis
Justine Henin 3-4 Monica Seles
Justine Henin 6-7 Serena Williams
Justine Henin 2-7 Venus Williams
Justine Henin 1-2 Amanda Coetzer
Justine Henin 0-1 Arrantxa Sánchez Vicario

Liczba tygodni spędzonych na pozycji liderki rankingu WTA w latach 2000-2009

1. Justine Henin (Belgia) – 117
2. Martina Hingis (Szwajcaria) – 92
3. Serena Williams (USA) – 80
4. Lindsay Davenport (USA) – 76
5. Amélie Mauresmo (Francja) – 34
6. Dinara Safina (Rosja) – 25
7. Kim Clijsters (Belgia) – 19
8. Jelena Janković (Serbia) – 18
9. Maria Sharapova (Rosja) – 17

Myślę że powyższe statystyki bez dwóch zdań oddają dominację belgijskiej gwiazdy w latach dwutysięcznych. Co prawda Serena Williams wygrała o 3 tytuły wielkoszlemowe więcej, ale na pewno nie odznaczała się taką regularnością jak jej wielka rywalka, a w najbardziej prestiżowych tytułach panie zanotowały idealny remis. Justine została również mistrzynią olimpijską, wygrała zdecydowanie najwięcej tytułów w tej dekadzie, a przypomnijmy, że tak naprawdę przez 2 lata w ogóle nie uczestniczyła w tourze! Dodajmy też do tego skrócone przez kontuzje sezony 2004-2005. Henin zanotowała fenomenalny bilans w meczach wysokiego napięcia przeciwko największym rywalkom – 130 zwycięstw przy zaledwie 57 porażkach co daje procent wygranych na poziomie niemal 70%. O jej regularności świadczy przede wszystkim liczba tygodni spędzonych w roli liderki WTA. Oczywiście możemy zadawać sobie mnóstwo pytań – co byłoby gdyby Juju postanowiła kontynuować karierę przez całą drugą dekadę? Czy osiągnęłaby 10, 15, 20 Wielkich Szlemów? Potem nikt nie dobił już choćby do granicy 5 takich tytułów, a o tym jak nieprzewidywalne czasy nastały po jej przejściu na emeryturę świadczy fakt, że Naomi Osaka, która wygrała aż 4 turnieje GS, łącznie ma na koncie 7 tytułów rangi WTA… Patrząc na to, że Serena Williams nie miała godnej rywalki przez lata 2010-2019, należy dojść do wniosku, że Henin spokojnie dołożyłaby do swojej kolekcji kilka wielkich triumfów. Ale czy naprawdę tego potrzebowała? Czy taka kariera nie jest nawet lepsza aniżeli ciągła wykańczająca pogoń za rekordami okupiona kolejnymi kłopotami zdrowotnymi i nerwami? Naprawdę wydaje mi się, że Walonka rozegrała to po prostu perfekcyjnie. A czym dokładnie zajęła się na sportowej emeryturze?

Akademia pani Justine

PARIS, FRANCE – OCTOBER 11: Justine Henin comments for France Televisions the Men’s Final on day 15 of the 2020 French Open on Court Philippe Chatrier at Roland Garros stadium on October 11, 2020 in Paris, France. (Photo by John Berry/Getty Images)

Po wszystkich wielkich osiągnięciach mistrzyni olimpijska z Aten postanowiła zostać przy dyscyplinie sportu, która dała jej tyle radości, jednak już w innej roli. Aktualnie prężnie działa jej akademia, mająca swoją siedzibę w belgijskim Limelette (którą mam zresztą zamiar odwiedzić, podczas luksembursko-belgijskiego tripu zaplanowanego na maj 2024!). Oczywiście możemy ją także często usłyszeć w roli ekspertki Eurosportu podczas turniejów Wielkiego Szlema! W holenderskojęzycznych mediach dokopałem się do jej niezwykle rozważnej i mądrej wypowiedzi (oczywiście w oryginale w języku francuskim): We ontwikkelen geen kampioen, daar moet keihard voor gewerkt worden. Kim en ik hadden okk zo’n bijzondere mentaliteit. We hadden ook geen angst om in het buitenland te zoeken wat er nog ontbrak. Nie kreujemy tutaj mistrzów, bowiem to wymaga niezwykle ciężkiej pracy. Kim i ja mieliśmy wyjątkową mentalność. Nie bałyśmy się też szukać pomocy za granicą, w poszukiwaniu tego, czego nam brakowało tutaj.

Na pytanie o następczynie bądź następców złotej generacji belgijskiego tenisa w latach 2000-2011, Henin bez wahania odpowiada także: W Belgii naprawdę mamy wystarczająco dużo talentu, ale to w gestii graczy leży jego pielęgnowanie, rozwijanie. Wszyscy o tym marzymy i mam nadzieję, że pewnego dnia doczekamy się kogoś wielkiego. Ale naprawdę bardzo ciężko to przewidzieć. W tych wypowiedziach można doszukać się naprawdę dużo rozwagi, samoświadomości i przede wszystkim tenisowej wiedzy, jaką uzbierała przez lata kariery Justine. Widać, że wielka mistrzyni doskonale wie, że losy kariery nomen omen zależą od wielu losowych czynników, podczas gdy u nas w Polsce coraz częściej słyszymy, co zrobić, aby twoje dziecko zostało kolejnym Hubertem Hurkaczem czy Igą Świątek. Ba, niektórzy opracowują nawet na to uniwersalny wzór, mówią dokładnie ile razy w tygodniu musisz trenować indywidualnie, ile w grupie oraz jakie mniej więcej są miesięczne koszty takowego przedsięwzięcia… Naprawdę czasem nie dziwi mnie, że jesteśmy krajem rodzynków, a pojedyncze wielkie talenty absolutnie nie stanowią podwalin do budowy jakiegoś kontinuum. Tymczasem oglądając filmiki z akademii Justine Henin, widzę, że wszystko działa tam naprawdę jak w zegarku i oparte jest na prostych, ale bardzo uporządkowanych schematach. Dużo footdrilli, które zresztą sam wykonywałem, skakanki, gumy, ćwiczenia na wzmocnienie coru czy mięśni brzucha. Sama Justine również potrafi bardzo ciekawie opowiadać o tenisie, ucząc swoich podopiecznych, choćby tego, że w tenisie należy myśleć już krok do przodu i antycypować co stanie się po twoim serwisie, wizualizować sobie co zrobię tuż po jego wykonaniu i jak będzie wyglądało moje następne uderzenie. Gołym okiem można zauważyć, że panuje tam atmosfera pracy, szacunku i obowiązkowości. Trzymam kciuki, aby ktoś spod szyldu JH odniósł w przyszłości sukces chociażby w połowie tak ogromny, jaki stał się udziałem jej samej (zresztą tegoroczna półfinalistka Australian Open, Ukrainka Dayana Yastremska, trenowała w jej akademii, a z kolei finalistka, Chinka Qinwen Zheng pracowała z Carlosem Rodríguezem, czyli wieloletnim trenerem Juju). Stanowiłoby to coś w rodzaju przedłużenia jej kariery. Kariery krótkiej, ale takiej, której z pewnością życzyłbym każdemu polskiemu sportowcowi. Taktycznie i tenisowo osiągnęła ona absolutnie najwyższy poziom. Nie spoczęła na laurach, ale bardzo mądrze korzystała ze swojego talentu, wykazując się wytrwałością zarówno na korcie jak i poza nim. Potrafiła odnaleźć się zarówno kreując grę, płynnie przechodząc z defensywy do ofensywy, czy wygrywać piłki z trudnych, skrajnie defensywnych pozycji. Jej jednoręczny backhand według mnie bezdyskusyjnie należałoby okrzyknąć najlepszym w historii WTA i chyba najlepszym bez podziału na płeć. Potrafiła nim otwierać kort za pomocą rotowanych krótkich crossów, zagrywać zabójcze bomby zarówno po prostej, jak i wchodząc w kort po crossie, nie mówiąc już o slajsie czy doskonałemu radzeniu sobie przy wysokich piłkach. Doczekanie się finału Wielkiego Szlema z udziałem dwóch Polek to raczej mrzonka, bo świadczyłoby o tym, że rzeczywiście panuje u nas cierpliwość, szacunek i zrozumienie dla drugiej osoby, czyli cechy, których naprawdę nam brakuje. Cieszmy się jednak z tego co mamy i doceniajmy to, bowiem w Belgii jak dotąd również nie narodziły się jeszcze następczynie dwóch złotych dziewczyn.

Dodaj komentarz