Po złoto #1 – The Double Golden Boy: Andy Murray

Zdjęcie główne: flickr.com, Andy Miah, CC BY-NC 2.0 DEED.

Nie wiem jak dla was, natomiast dla mnie ostatni miesiąc w kalendarzu to okres nieco specyficzny, w którym zawsze oczekuję już nadejścia nowego roku. Oczywiście wciąż pozostaje parę intrygujących premier kinowych czy zimowa Premier League z kawą w ręku (choć taki układ w moim przypadku był ostatnimi czasy niestety coraz rzadszy), ale nigdy nie ukrywałem, że zawsze czekałem na ten nowy start. Wolny grudniowy czas najbardziej lubię spędzać na długich spacerach (czasem trwających nawet 3 i pół godziny) jak i przede wszystkim na pisaniu! Jako że na „20:45” nie byliśmy ostatnio zbyt aktywni, uznałem że 2024 rok musi przynieść ze sobą małą zmianę w tej materii. A zostanie on napakowany przecież przez ogrom sportowych wrażeń. Nie ukrywam, że to zawsze parzyste lata wiązały się dla mnie z największą ekscytacją, przynoszą one przecież zawsze wielką imprezę piłkarską. I zawsze to rok z UEFA Euro kojarzył mi się z czymś wyjątkowo elektryzującym! Również w tym przypadku z wypiekami na twarzy oczekiwać będę nadejścia Mistrzostw Europy w Niemczech – w końcu to na niemieckiej ziemi zaczęła się moja przygoda z oglądaniem sportu! I w dobie mundiali w Katarze, superpucharów krajowych w Arabii Saudyjskiej czy też walk bokserskich w tymże kraju (nie zapominając oczywiście o hurtowych transferach topowych graczy na Środkowy Wschód), Euro stanowi dla mnie jeden z ostatnich bastionów dzieciństwa, radości, ale i normalności. W tym samym roku co piłkarski czempionat na Starym Kontynencie ma miejsce jeszcze jedno, niezwykle prestiżowe wydarzenie. Podążając za z reguły nieomylnym głosem Wikipedii,  jest ono zdecydowanie najstarszym i największym przedsięwzięciem sportowym, a w jego symbolu widnieje 5 różnokolorowych kół, symbolizujących różnorodność, ale również jedność ludzi na całym globie. Chyba wiecie już o czym mowa… I choć w wyszukiwarce Google na wpisanie słowa igrzyska pierwszą zaoferowaną przez ów wyszukiwarkę frazą będą „Igrzyska Śmierci”, my zamienimy dziś drugie niezbyt optymistycznie brzmiące słowo na przymiotnik „Olimpijskie”! Jako że ostatnią olimpiadę w Tokio śledziłem niezbyt uważnie, a futbol, mimo że już pewnie na zawsze pozostanie moim guilty pleasure, dzisiaj zmieniamy chip oraz dyscyplinę sportu!

Ci którzy mnie znają, wiedzą, że moje życie od ładnych już paru lat związane jest z tenisem. Jako trener tej dyscypliny zajmuję się szkoleniem wszystkich grup wiekowych i szczerze powiedziawszy, sprawia mi to chyba więcej frajdy niż skupianie się na swoich występach. W końcu do 24 roku życia troszkę się na przyzwoitym amatorskim poziomie z niezłym skutkiem ograłem, kilka trofeów do gabloty włożyłem, a w wieku prawie 28 lat, no cóż, dyplomatycznie mówiąc motywacja nie jest już na takim samym poziomie jak jeszcze w pięknym okresie studiów (2015-2020). Jak to mawiają Anglicy, Water under the bridge… Pomyślałem jednak, że skoro mam akurat na jakiś temat całkiem niezłą wiedzą praktyczną i merytoryczną, mój pierwszy tekst powinien dotyczyć właśnie tego, czym aktualnie na co dzień się zajmuję. Przecież w mediach społecznościowych zewsząd zalewa nas zatrważająca ilość contentu futbolowego czy ogólnie sportowego, a nasi złotouści eksperci brylują głównie wtedy gdy naszym (lub zagranicznym) sportowcom nie idzie po ich myśli lub idzie im wyjątkowo dobrze, lubując się wprost w przyjmowaniu tylko i wyłącznie bieżącej narracji, a nie patrzeniu na sprawy w chociażby kilkumiesięcznej perspektywie… Wracając do clou, rok 2024 będzie oczywiście rokiem olimpijskim, a tenis figuruje rzecz jasna wśród oficjalnych dyscyplin tej imprezy. A warto dodać, że nie zawsze tak było! W końcu tenże rakietowy sport miał aż 64 letni rozbrat z IO, od Paryża 1924 do Seulu 1988. Można zatem powiedzieć, że na dobre tenisowa tradycja na olimpiadzie rozpoczęła się dokładnie 36 lat temu, bowiem dopiero wtedy zawodniczki i zawodnicy zaczęli rywalizować w tzw. Erze Open, w którym do uczestnictwa zaczęto dopuszczać profesjonalnych graczy. Od tamtego momentu w 18 turniejach aż 17 różnych żeńskich i męskich reprezentantów swoich krajów wywalczyło złoty medal. Z matematyki piątek ani nawet czwórek do domu nie przynosiłem zbyt często, ale to równanie daje nam łatwy wniosek – tylko jeden śmiałek lub śmiałkini założył lub założyła złoty krążek na swoją szyję dwukrotnie. Kto mógłby przyjść nam do głowy jako pierwszy kandydat do tak niezwykłego i jakże ciężkiego do osiągnięcia wyczynu? Pewnie znaczna większość widzów, którzy dyscypliny na co dzień nie śledzą aż tak uważnie wymieniłaby Novaka Djokovica, Rogera Federera, Rafaela Nadala czy  Serenę Williams. A tak składa się, że wspomniana czwórka łącznie uzbierała tyle samo złotych medali, co pewien śmiałek, który dorastał w malutkim, niespełna 10 tysięcznym miasteczku w środkowej części Szkocji. Powiecie, jak to Szkocji? Przecież pogoda w tym kraju raczej nie sprzyja rozwojowi akurat tenisowego rzemiosła, a sport w ojczyźnie Bravehearta raczej kojarzy nam się z futbolem, rugby czy Formułą 1. Tymczasem pewien chłopak z tego jakże mało tenisowego kraju postanowił zaprzeczyć logice. A zadanie miał wyjątkowe trudne, bowiem urodził się naprawdę w niezbyt korzystnym czasie do podbijania szczytów list ATP – w końcu jego rówieśnikiem jest nie kto inny jak Novak Djoković, a na listach światowych od lat dominuje już duet Federer – Nadal, który wydaje się niedościgniony dla reszty stawki. Czy jest zatem możliwe, że w erze 3 najlepszych graczy w dziejach tenisa, można wciąż odnieść wielki sukces, ustanowić niezwykle prestiżowy i unikalny rekord oraz zostać legendą? Chłopak imieniem Andy Murray udowodnił, że jak najbardziej! W otwierającym cykl olimpijski tekście, zapraszam serdecznie do poznania historii postaci niezwykle barwnej, czasem, przynajmniej w moim odczuciu, bardzo źle odbieranej i portretowanej przez większość opinii publicznej. Będzie to opowieść o życiowej traumie i bardzo wyboistej drodze na szczyt, która cechowała przede wszystkim godna podziwu cierpliwość, czekanie na swój moment i katorżnicza praca. Opowieść, w której skupię się przede wszystkim na unikalnym sukcesie olimpijskim Andy’ego Murraya, nie zapominając jednak o pozostałych wielkich momentach jego kariery, ale też chciałbym ocenić jego osobowość. I nie ukrywam, że po wizycie w Szkocji mogę być nieco nieobiektywny, ale postaram się spojrzeć na całą postać wielkiego szkockiego sportowca nieco bardziej wielopoziomowo! Kto po przeczytaniu nieco przydługiego wstępu jest wciąż chętny, tego zapraszam na krętą i sinusoidalną przejażdżkę. Pierwszy przystanek? Dunblane, Szkocja, marzec 1996…

The Dunblane massacre

Tak się składa, że jako autorzy „20:45”, jesteśmy także przedstawicielami rocznika 1996. Z roku naszego urodzenia, pamiętamy jednak raczej niewiele, ale z pewnością ten czas Andy Murray zapamięta już do końca swoich dni… 9-letni wówczas dzieciak urodzony w Glasgow uczęszczał do szkoły w pobliskim Dunblane, oddalonym od największego ośrodka Szkocji o zaledwie pół godziny drogi. Dùn Bhlàthain (czym byłby tekst związany ze Szkocją, bez jakiejkolwiek nazwy w oryginalnym szkockim gaelickim?) to miasto jak miasto. 4 razy mniejsze ludnościowo choćby od takiego Jasła nie posiada ani słynnej drużyny piłkarskiej (co zrozumiałe), ani żadnych innych czynników, przez które przeciętny John Doe mógłby je kojarzyć. Jednak na kartach jego historii widnieje jeden niezwykle tragiczny, mroczny i wprost mrożący krew w żyłach incydent…

13 marca 1996 roku kalendarz wskazywał na środę. Dzień niezbyt przeze mnie lubiany, tak samo jak zapewne dla uczniów Dunblane Primary School. Środek tygodnia może przecież nieco przygnębić – do weekendu jeszcze daleko i to właśnie wtedy nauka i obowiązki dłużą się najbardziej. Na myśl o pójściu do szkoły uczniowie zapewne chcieliby jak najszybciej przetrwać wszystkie żmudne godziny lekcyjne. Pewnie każde z dzieci uczęszczających do szkoły podstawowej w Dunblane tego dnia myślało właśnie, że powyżej wymienione rzeczy mogą być absolutnie najgorszym okropieństwem, jakie mogło je wówczas spotkać. Tymczasem 43-letni Thomas Hamilton postanowił sprawić, że ów dzień był ostatnim w życiu 16 z nich, a reszta obecnych tego dnia w placówce, nie wyrzuci go z pamięci już nigdy… Jednym z nich był nie kto inny jak właśnie 9-letni Andy Murray…

Czasami myślę, że jest coś ze mną nie tak, skoro tak dużo wolnego czasu spędzam na słuchaniu podcastów true crime czy dokumentów o strasznych zbrodniach. W końcu naprawdę świat oferuje znacznie przyjemniejsze rzeczy, a myślenie o ludzkich tragediach raczej nie nastraja pozytywnie… Przed wyjazdem do Szkocji postanowiłem jednak pogłębić moją wiedzę o przerażającej masakrze z Dunblane, w której centrum znalazł się również jeden z najwybitniejszych sportowców w historii Wielkiej Brytanii. Tejże sprawie poświęcony jest cały odcinek serii Crimes that shook Britain i nosi on tytuł Dunblane Massacre. Z pewnością większość z was posługuje się językiem angielskim na bardzo dobrym poziomie, więc obejrzenie go nawet bez napisów (dotarłem jedynie do takiej wersji, na Daily Motion) nie powinno stanowić większego problemu, a szkocki akcent tym razem należy raczej do tych bardziej przystępnych. W dokumencie możemy zobaczyć choćby wypowiedź Martyna Dunna czy Micka Northa, ojców dwóch 5-letnich dziewczynek (Charlotte i Sophie), których jakże szczęśliwe życie zostało brutalnie odebrane przez 43-letniego psychopatę. Pierwszy z rodziców wspomina, że Dunnowie wspólnie podjęli decyzję o przeprowadzce do Dunblane, ponieważ skusiła ich perspektywa spokoju, lokalności i świetnej reputacji szkół w tymże miasteczku. Dla rodziny miała być to znaczna zmiana stylu życia, z bardzo gorączkowego jaki obowiązywał w industrialnym regionie Midlands w Anglii, na znacznie bardziej sielski. Tymczasem 13 marca już około godziny 10 obaj rodzice otrzymali przerażającą wiadomość – w szkole podstawowej w Dunblane doszło do strzelaniny… Niestety żadne inne szczegóły nie przedostały się jeszcze do wiadomości publicznej…

Doprawdy nie potrafię sobie wyobrazić co może czuć rodzic w takiej sytuacji. Pierwsza myśl może być tylko jedna i choć brzmi ona nieco złowieszczo, jest jedyną słuszną – jeżeli są ofiary śmiertelne, niech tylko będzie to inne dziecko… Paradoksalnie Micka Northa, ojca wspomnianej Sophie, na początku ogarnął jedynie niepokój. Uspokajało go myślenie czysto statystyczne – szkoła w Dunblane liczyła bagatela 700 uczniów, więc szanse, że akurat jego córka została w jakiś sposób dotknięta przez tragedię były nikłe. Blady strach padł na niego dopiero wtedy, kiedy dowiedział się, że tragedia dotyczy tylko jednej klasy, której wychowawczynią była niejaka pani Mayor. Nie trudno domyślić się zatem, że to właśnie jego córka uczęszczała do tej 30-osobowej (tamtego dnia 28) grupy… Teraz nadszedł zatem drugi najokropniejszy moment w życiu rodziców – niepewność i godziny oczekiwania na dalsze informacje…  Kolejne szczegóły docierające do Dunna, Northa i reszty rodziców stawały się coraz bardziej złowieszcze – w strzelaninie życie straciło bowiem aż 16 dzieci… Gdy obecni na przesłuchaniu rodzice o tym usłyszeli, doskonale wiedzieli już, że wśród ofiar znajdują się także ich pociechy… To musiał być więc ten najgorszy, najokropniejszy moment jakiego kiedykolwiek doświadczyli… Okazało się również, że oprócz 16 uczniów życie straciła także sama Gwen Mayor, a sprawca popełnił samobójstwo.

The grave of teacher Gwen Mayor in the Garden of Remembrance at Dunblane Cemetery, ahead of the 25th anniversary of the Dunblane massacre on Saturday. Picture date: Friday March 12, 2021. (Photo by Jane Barlow/PA Images via Getty Images)

Thomas Hamilton, niepozorny sklepikarz i instruktor harcerski z pobliskiego Stirling. Tego dnia w jego szalonym i niezbadanym umyśle urodził się jakże makabryczny pomysł. Aby dotrzeć do szkoły w Dunblane musiał pokonać około 7 mil. Przyjechał tam z jasno sprecyzowanym planem, o czym świadczył fakt, że próbował odciąć linię telefoniczną do szkoły, ale myląc się przez przypadek pozbawił zasięgu lokalne domostwa. Jego cel stanowiła znacznie większa liczba osób – w końcu tydzień wcześniej zapytał jednego z uczniów, o której godzinie odbędzie się zebranie, w którym udział wziąć miało około 250 uczniów. Mikroskopijne szczęście w tym jakże ogromnym nieszczęściu polegało na tym, że uczeń przez pomyłkę podał mu złą godzinę. Orientując się z aktualnego stanu rzeczy, Hamilton spontanicznie zmienił plan. Najpierw oddał strzał w pobliżu toalety dla dziewczynek, a następnie wtargnął na salę gimnastyczną i bez cienia refleksji otworzył ogień. Pocieszać możemy się jedynie tym, że prawdopodobnie część dzieci nie zdawała sobie sprawy z tego co się dzieje – nie miały one bowiem żadnego czasu na jakąkolwiek reakcję. Co gorsza wychowawczyni klasy, wspomniana pani Mayor, która próbowała ratować swoich podopiecznych, była wówczas w ciąży… Często o mordercach mówi się, że bardzo łatwo wtapiają się  w tłum, a wcale nierzadko okazują się nimi osoby, których byśmy o to nie podejrzewali. W końcu nie bez kozery Ted Bundy, którego skądinąd możemy uznawać za prawdziwy „autorytet” w tym mrocznym światku, na łamach doskonałego dokumentu Netflixa wypowiedział zdanie, które do dziś utkwiło mi w pamięci – People don’t realize that murderers do not come out in the dark with long teeth and saliva dripping off their chin (Ludzie nie do końca zdają sobie sprawę, że zabójcy nie atakują jedynie w ciemnościach, z długimi zębami i śliną ściekającą im po brodzie). I choć Bundy’emu wierzę na słowo i bardzo daleko mi do oceniania ludzi tylko po ich aparycji, to gdy patrzę w oczy Thomasa Hamiltona, doprawdy widzę tam psychopatę… Zagrożenie widzieli w nim też sami chłopcy, którzy trafili pod jego skrzydła. Przez lata wnoszono bowiem skargi na niepokojące zachowania mężczyzny wobec chłopców (m.in. o fotografowanie dzieci gdy te się przebierały). Co ciekawe mimo tych okoliczności Hamilton od 19 lat posiadał także licencję na posiadanie broni, która każdego roku musiała zostać poddana kontroli, a lokalne władzy decydowały o jej podtrzymaniu bądź zabraniu. Z perspektywy czasu można śmiało stwierdzić, że tej tragedii można było uniknąć, bowiem niektórzy fachowcy również w tamtym czasie twierdzili, że z tak niepokojącą osobowością Hamilton nie powinien mieć pozwolenia na broń. Co ciekawe ta tragedia miała tak olbrzymi wydźwięk, że doprowadziła do kluczowych zmian w kwestii szkockiego Gun Legislation Law, czyli prawa regulującego dostęp do broni palnej.  W całym UK dzisiaj obowiązują bowiem jedne z najsurowszych przepisów jeżeli chodzi o tę konkretną gałąź prawa. Jeżeli chcecie zanurzyć się nieco głębiej w detale, zachęcam do obejrzenia poniższego filmiku!

A jaką rolę odegrał w całej tej historii główny bohater naszego tekstu? Otóż Andy Murray oraz jego brat Jamie (do dziś wyborny deblista, święcący wielkie sukcesy w grze podwójnej i mikście) znaleźli się wśród niemal 700 uczniów obecnych tego dnia w Dunblane Primary School… Wówczas byli jeszcze zbyt mali i zbyt zszokowani, żeby zdać sobie sprawę z powagi sytuacji, ale znajdowali się naprawdę bardzo blisko centrum zdarzeń. Powiązania młodszego z braci  z Thomasem Hamiltonem są jednak nawet bliższe niż myślicie. Młody Andrew uczęszczał bowiem choćby do grupy harcerskiej prowadzonej przez Hamiltona, a jego matka często podwoziła mężczyznę do jego domu w Stirling. Fakt,  że Andy wyszedł cało z masakry (a także, że dzisiaj piszę ten tekst), według pani Judy Murray zawdzięczamy przede wszystkim trzeźwości umysłów jego szkolnych opiekunów: Klasa Andy’ego była w drodze na salę gimnastyczną. Byli tak blisko tragedii. Usłyszeli hałas i ktoś poszedł sprawdzić, co się dzieje. Gdy wrócili, kazali wszystkim dzieciom iść do gabinetu dyrektora i wicedyrektora. Wszyscy mieli usiąść pod oknami. Śpiewali razem piosenki. Doprawdy brakowało bardzo niewiele, aby przyszły wybitny sportowiec i reprezentant kraju nawet nie miałby okazji żeby się nim stać. Niewiele brakło także zatem, abym nie napisał on jednej z najpiękniejszych i najbardziej romantycznych historii w XXI-wiecznym tenisie. Sam Andy przez lata wolał raczej nie wracać wspomnieniami do tego feralnego dnia, ale nawiązał do niego choćby w doskonałym dokumencie Amazona, pt. Andy Murray: Resurfacing.

Miałem prawie dziewięć lat. Jestem przekonany, że dla wszystkich dzieci było to bardzo trudne z różnych powodów. Znałem tego człowieka, jeździłem razem z nim jednym samochodem. Do tego 12 miesięcy po tym wydarzeniu nasi rodzice rozwiedli się. Przez około rok odczuwałem niepokój. Potem, gdy już rywalizowałem, miałem problemy z oddychaniem. Tenis był w pewnym sensie dla mnie ucieczką, ponieważ o pewnych rzeczach nie rozmawialiśmy. Dlatego jest dla mnie tak ważny. Jak zatem kształtowały się początki skromnego chłopaka z Dunblane w wielkim świecie tenisa?

Szkot w Hiszpanii, niedościgniony wzór i błyskawiczny progres

Andy Murray from Great Britain during the 2001 Les Petits As Tournament. (Photo by Stephane Mantey/Corbis/VCG via Getty Images)

Jak już wspomnieliśmy nie raz nie dwa, warunki pogodowe i infrastruktura w Szkocji raczej nie sprzyjały wychowaniu przyszłego mistrza tenisa. W wywiadzie z cyklu Holding Serve przeprowadzonym przez Tennis Channel, Judy Murray podkreśla to na każdym kroku, wspominając oczywiście o fatalnej pogodzie oraz o tym, że gdy sama chwytała za rakietę , w jej ojczyźnie nie znajdował się choćby jeden kryty kort! Tenis traktowano w Szkocji jako sport typowo letni, który można uprawiać jedynie przez kilka miesięcy w roku. Od początku trzymała piecze nad swoim synem, dając mu sporą swobodę w tenisowym rozwoju. Nawet gdy malutki Andy po stronie forehandowej uderzał dwoma rękami niczym Fabrice Santoro, ta pozwoliła mu robić to po swojemu, wiedząc że przyjdzie jeszcze moment na odpowiednie zmiany. Tymczasem już od najmłodszych lat Murray uwielbiał rywalizować. Wiedząc, że w swojej ojczyźnie nie ma takich szans na zrobienie szybkiego progresu, wyprosił rodziców, aby ci postawili wszystko na jedną kartę i sfinansowali jego wyjazd i pobyt w prestiżowej akademii Sáncheza-Casala w Barcelonie. Była to decyzja z cyklu do or die , ale dawała znacznie więcej możliwości, przede wszystkim okazję do trenowania na kortach ziemnych. Główną motywacją do podjęcia tak ryzykownego przedsięwzięcia był fakt, iż Andy od początku z zazdrością ale i ogromnym podziwem patrzył na poczynania zaledwie rok starszego od niego Rafy Nadala. Nie mógł znieść myśli, że młody Majorkanin to niemal jego rówieśnik, a dzieli ich taka przepaść w przygotowaniu fizycznym i tenisowym rzemiośle. Oraz przede wszystkim, że przyszły 22-krotny mistrz wielkoszlemowy miał okazję do regularnych treningów na mączce, a także odbijania żółtej piłeczki z samym Carlosem Moyą, eks-liderem rankingu ATP. Wiemy jak niewiele jednostek przebija się choćby do TOP 100 światowego rankingu, nie mówiąc już o ścisłej czołówce w tak elitarnym i przede wszystkim indywidualnym sporcie, więc z finansowego punktu widzenia ten ruch należało uznać za nieco karkołomny. Dochodzi do tego jeszcze bariera językowa, rozłąka z rodziną i dźwiganie na sobie ciężaru traumy masakry w Dunblane.

Jednak w tym przypadku wszystko układało się niemal jak z bajki i toczyło w ekspresowym tempie. W 2004 roku triumf w juniorskim US Open, a w 2005 błyskotliwy debiut z dziką kartą w Wimbledonie, zakończony na III rundzie po dramatycznej porażce z Davidem Nalbandianem 2:3 w setach mimo prowadzenia 2:0 (warto dodać, że Argentyńczyk w tamtym sezonie sięgnął choćby po wiktorię w turnieju mistrzów na koniec kampanii). W tym samym roku Andrew osiągnął chociażby finał turnieju w Bangkoku, gdzie postawił się maestro Federerowi, znajdującemu się wówczas w absolutnym peaku. Tego samego Federera ograł już rok później w Cincinnati, w meczu, który stanowił chyba największą niespodziankę sezonu 2006. W końcu Szwajcar grał wówczas w innej lidze – wygrał 12 turniejów, rok zakończył z bilansem 92-5, a 4 z 5 porażek odniósł jedynie z Nadalem (z czego 3 na mączce). Tymczasem Szkot okazał się jedynym graczem, który pokonał hegemona przed finałem, bowiem Fedex na 17 turniejów w jakich wystąpił, 16 razy zameldował się w meczu o trofeum. Brad Gilbert siedzący wówczas w boksie Andy’ego doskonale nastawił swojego podopiecznego i sprawił, że ten całkowicie zneutralizował przede wszystkim największy atut Federera – czyli wybitny serwis. Aż ciężko w to uwierzyć, ale Szwajcar swoje podanie stracił aż 7 razy, a przecież nawierzchnia w Cincinnati uważana jest za jedną z najszybszych w całym cyklu. Ten mecz dobitnie pokazał, że Murray ogromny potencjał ma przede wszystkim w returnie, który w ciągu jego kariery miał stać się jedną z jego największych broni. Oczekiwania zaczęły więc rosnąc z roku na rok, a Brytyjczycy upatrywali w nim mocnego kandydata do sięgnięcia po tytuł wielkoszlemowy, po raz pierwszy od czasów Freda Perry’ego (Wimbledon 1936).

Powolne zaznaczanie obecności w ścisłej elicie (2008-2009) oraz wielkoszlemowe rozczarowania

VALENCIA, SPAIN – NOVEMBER 08: Andy Murray of Great Britain holds up the winners trophy as he chats with Mikhail Youzhny of Russia in the final of the ATP 500 World Tour Valencia Open tennis tournament at the Ciudad de las Artes y las Ciencias on November 8, 2009 in Valencia, Spain. (Photo by Jasper Juinen/Getty Images)

Lata 2008 i 2009 bez cienia wątpliwości należy uznać za czas, gdy Murray na dobre zaznaczył swoją przynależność do ścisłej czołówki. 4 tytuły Masters 1000 i premierowy wielkoszlemowy finał dobitnie pokazały, że hype wokół jego osoby nie wziął się znikąd. Szczególnie sezon 2009 uznać należało za pewnego rodzaju przełom – Muzza wygrał aż 6 turniejów w ciągu roku (najwięcej ze wszystkich zawodników), ale wielki szlem należał do zupełnie innej kategorii. Marzenia o ewentualnym triumfie można by traktować wręcz jako mrzonkę – Od 2005 roku na 20 przypadków aż 17 razy główne skalpy zbierał bowiem duet Federer-Nadal, który w głównych fazach turnieju wydawał się wręcz nie do pokonania. Tyle że z drugiej strony zdarzały się wyjątki – przede wszystkim niespodziewany triumf Juana Martína del Potro w US Open 2009 (i to nad samym Federerem w finale) należało uznać za promyk nadziei i inspirację do dalszej pracy. Pozostawał jeszcze pozytywny bilans meczów z samym szwajcarskim maestro – na przestrzeni 10 meczów Szkot pokonał wówczas najlepszego tenisistę wszechczasów aż 6 razy, tyle że ani raz w meczu do 3 wygranych setów. A później gdy wydawało się, że być może jego czas w końcu nadejdzie, nagle w 2011 roku nastąpiła eksplozja formy Novaka Djokovica, na którą aż tak wiele nie wskazywało. Do 2010 roku przedstawiciele rocznika 1987 szli bowiem niemal łeb w łeb, a Brytyjczycy śmiało mogli marzyć, że to właśnie przed Murrayem stoi bardziej świetlana przyszłość aniżeli przed Serbem, mimo że ten jako pierwszy sięgnął po wielkiego szlema. Najbardziej gorzką pigułkę Andy przełknąć musiał jednak już 2012 roku, kiedy to przegrał finał Wimbledonu przed własną publicznością, liczącą na wielki triumf. Na drodze do upragnionego sukcesu znowu stanął mu Federer, który w tamtym czasie odzyskał wielką formę po słabym 2011 roku (swoją drogą wówczas wiek 30 lat wydawał się już niezwykle zawansowany, o czym podczas swojego przemówienia wspomniał sam Murray…). Po przegranej Szkot nie mógł powstrzymać łez i naprawdę z trudem przyszło mu wyduszenie z siebie kilku słów. Do dziś to wideo bardzo mnie wzrusza, szczególnie w perspektywie tego co miała wydarzyć się na kortach All England Clubu już za miesiąc. Londyn wybrano bowiem na gospodarza Igrzysk Olimpijskich, a turniej zarówno mężczyzn jak i kobiet odbywać miał się właśnie na nawierzchni trawiastej, w mekce światowego tenisa.

Igrzyska Olimpijskie Londyn 2012 – Pierwszy wielki triumf

To dość ironiczne, że Andy Murray po swój pierwszy triumf, który wprowadził go do panteonu wielkich, sięgnął akurat w trykocie Wielkiej Brytanii. Przecież jeszcze w 2006 roku dolał oliwy do ognia, komentując, że podczas zbliżającego się mundialu w Niemczech, kciuki trzymać będzie za wszystkich 31 uczestników poza Anglikami… Zresztą nie bez kozery zaczęło funkcjonować powiedzenie, że gdy Murray wygrywa jest Brytyjczykiem, lecz gdy przegrywa reprezentuje tylko Szkotów… Wracając do londyńskiego turnieju, Muzza nie wydawał się raczej faworytem do zdobycia złota. Tego upatrywano oczywiście w Federerze, który przed miesiącem sięgnął po rekordowy 17 tytuł wielkiego szlema na wimbledońskiej trawie i znajdował się w najlepszej formie od swojego złotego okresu 2004-2007. Drugi w kolejce musiał być oczywiście Djoković, który miał już na koncie 5 wielkich szlemów, umacniając swoją pozycję tuż za wielką dwójką i triumfując w niesamowitym finale Australian Open z Rafą Nadalem.  Równiejszą dyspozycję od Murraya prezentował chociażby nawet David Ferrer, który na koniec roku uzbierał najwięcej tytułów w cyklu (7), choć oczywiście w tym przypadku nawierzchnia nie była jego sprzymierzeńcem. Napawać optymizmem mogła jedynie nieobecność obrońcy tytułu, z którym Andy’emu wyjątkowo nie szło nawet na trawie, czyli rzecz jasna Nadala.

Ulubieniec gospodarzy już w I rundzie trafił na bardzo niewygodnego przeciwnika, zwłaszcza w perspektywie tego, czego ów adwersarz miał dokonać w perspektywie najbliższych 4 lat. Mowa o Stanie Wawrince, którego można śmiało określić mianem late bloomera , ale już wtedy Szwajcar potrafił sprawiać niespodzianki. Mimo że jak można się było spodziewać to Stan miał na swoim koncie więcej uderzeń kończących (20-14),  na przestrzeni całego meczu nie zaprezentował takiej regularności, a Murray przede wszystkim świetnie serwował, musząc bronić jedynie 2 break pointów. W efekcie zwyciężył gładko w dwóch setach (6;3,6:3). Później jego droga do strefy medalowej nie należała do najtrudniejszych – pozostawienie w pokonanym polu Nieminena, Baghdatisa i hiszpańskiego specjalisty od mączki, Nicolása Almagro nie jawiło się jako mission impossible, ale Cypryjczyk nastraszył nieco miejscowego faworyta, wygrywając z nim pierwszego seta. Tymczasem już w półfinale na Andy’ego czekała chyba najbardziej trudna do przebrnięcia przeszkoda, tenisista, który już wielokrotnie pozbawił go złudzeń w walce o wielkoszlemowy triumf. Wprawdzie Novak Djoković nie prezentował już tak kosmicznej formy jak w legendarnym sezonie 2011, ale pokonał Szkota dwukrotnie w bardzo prestiżowych starciach (półfinał Australian Open oraz finał Miami Open).  Przed meczem szansę określić można było mniej więcej w proporcjach 65%-35% na korzyść Nole.

Tymczasem Murray rozpoczął to starcie z wielkim animuszem. Już pierwsza wymiana zapowiadała, że czeka nas niezwykle fizyczna batalia. Love hold w pierwszym gemie serwisowym Szkota i wypracowanie sobie dwóch break pointów na serwisie rywala zwiastowało, że Serb naprawdę będzie musiał natrudzić się aby uzyskać kwalifikację do finału. Jednak jak to Nole miał i ma do dziś w zwyczaju, z trudnej sytuacji wyszedł obronną ręką i doprowadził do remisu.  Następnie aż do stanu 6:5 panowie swoje podania utrzymali gładko, bez większego napięcia i konieczności bronienia się przed przełamaniem. I kiedy wydawało się, że tie-break zbliża się nieuchronnie (w końcu graliśmy na trawie), wtedy nadszedł gem numer 12. Serba zaczął zawodzić niski procent pierwszego podania. Na 6 rozegranych punktów, „jedynką” trafił zaledwie dwukrotnie. Murray od razu na tym korzystał, returnując głęboko, często przez środek kortu , tak aby złapać rywala na wykroku i zyskać delikatną przewagę sytuacyjną. Każdy punkt w tym gemie toczył się pod jego dyktando i w każdym z nich uderzał piłkę ze stabilniejszych pozycji i nieco szybciej po koźle niż rywal. Świetnie zmieniał także rytm, często operując slajsem. Szkota straszliwie zirytował przegrany punkt na 30-30, kiedy to po długiej wymianie, podjął zbyt pochopną decyzję i będąc wyrzuconym daleko poza kort, zamiast odegrać piłkę wyższym top spinem i dać sobie czas na powrót na środek kortu, zaryzykował, a forehand wylądował w siatce. Muzza skwitował to typową dla siebie żywiołową reakcją, kilkukrotnie klepiąc się w czoło. To nie wybiło go jednak z rytmu, a wręcz przeciwnie, zmotywowało jeszcze do większej koncentracji przy stanie po 30. Kolejne dwa punkty Szkot rozegrał już wręcz wybornie – najpierw cierpliwie rozmontowywał Serba, co ciekawe grając przez jego niezawodny raczej  backhand, aż w końcu wykończył akcję efektownym stop wolejem, aby następnie wykorzystać już pierwszą piłkę setową po równie efektownym passing shocie, uprzednio chytrze ściągając Serba do siatki po kąśliwym, ale krótkim slajsie. Tak oto Muzza znalazł się o seta od awansu do meczu o złoto, a tłum zaczął głośno skandować „Murray, Murray, Murray!”. Tyle że akurat Novak Djoković czuł się wręcz jak ryba w wodzie, musząc odrabiać straty. Już w pierwszym gemie po wznowieniu gry serca brytyjskich fanów mogły zabić nieco mocniej. Serb od razu wypracował sobie break pointa, a gospodarz musiał bronić go przy drugim serwisie. Po nerwowej wymianie z głębi kortu pierwszy pękł jednak Serb, wyrzucając prosty backhand, po czym kwitując swoją pomyłkę głośnym jękiem zawodu. Andy przetrwał pierwszy mini kryzys. Kolejny przyszedł jednak już w następnym gemie – przełamanie wisiało na włosku, ale i tym razem Brytyjczyk w fenomenalny sposób uciekł spod topora i wykończył długą wymianę z głębi kortu efektownym skrótem. Drogę do wygrania tego punktu otworzyło mu jednak wyjątkowo trudne uderzenie – backhand inside out, grany niemal ze środka kortu. Później gorąco zrobiło się przy 4:4, ale tym razem przy obronie break pointa w sukurs przyszedł Murrayowi doskonały serwis. Jakby okazji do przełamania było mało, kolejna mini piłka setowa dla Djokera pojawiła się przy stanie 5:5. Tym razem Serb znajdował się już naprawdę o krok od dopięcia swego, ale upór, defensywa i przede wszystkim znakomita antycypacja sprawiły, że gospodarz jakimś cudem po raz 4 w drugim secie wyszedł z opresji. Często w futbolu mówi się, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. Z doświadczenia wiem, że to powiedzenie jak ulał pasuje też to tenisowego świata. To właśnie gemy wygrane po morderczej walce często hartują zawodnika bardziej, aniżeli seryjne love holdy i nagłe znalezienie się pod presją w newralgicznej fazie seta. Szkot pokazał tego dnia doprawdy wybitną siłę mentalną, a Novak chyba dalej myślami znajdował się przy niewykorzystanych szansach. Ostatniego gema zagrał bowiem katastrofalnie i wręcz za darmo podarował go rywalowi. Obie partie stały na niezwykle wysokim poziomie. I choć z pewnością miłośnicy stylu serve&volley nie do końca odnaleźliby się w tym anturażu, to na potwierdzenie moich słów przytoczę jedynie czyste statystyki – obaj gracze łącznie popełnili zaledwie 29 niewymuszonych błędów, przy 51 winnerach (26-25 na korzyść Szkota) oraz zostaliśmy świadkami niemal perfekcyjnego serwowania (1 podwójny błąd).  Panowie bardzo czule pożegnali się przy siatce, jak mieli to w zwyczaju przez lata (w końcu rywalizowali ze sobą od juniora), a Murray pokazał, że jest już gotów do walki o pełną pulę. Tyle tylko czy mógł wyobrazić sobie gorszego rywala w meczu o złoto niż sam Roger Federer?

Szwajcar zgodnie z planem zameldował się w finale imprezy, choć nie bez drobnych pęknięć na swoim nieskazitelnym image’u. Seta już w I rundzie urwał mu Alejandro Falla, a półfinał Szwajcara z Juanem Martínem del Potro należał do najbardziej morderczych maratonów w całym 2012 roku. Widowisko trwało aż 4 godziny i 26 minut, a decydujący trzeci set zakończył się wiktorią króla trawy w stosunku 19:17. Obóz Murraya swojej szansy mógł upatrywać zatem w tym, że RF przystąpi do finału nieco poturbowany i wciąż odczuwający skutki pojedynku z Argentyńczykiem. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że mimo iż finał odbywał się na Wimbledonie, to naprawdę znaczna część publiczności trzymała tego dnia kciuki za Szwajcara. W końcu złoto olimpijskie stanowiło dla niego ostatnią perłę w koronie – wszystkie rekordy wielkiego szlema już pobił, skompletował oczywiście także każdy turniej GS. Złoto olimpijskie także zawisło już na jego szyi, ale jedynie w deblu. Triumf w igrzyskach stanowiłby zatem perfekcyjne zwieńczenie perfekcyjnej kariery. Mimo, że bilans H2H przed pojedynkiem był idealnie równy (8-8), to Fed miał ogromną przewagę mentalną nad oponentem – pokonał go już w 3 finałach wielkoszlemowych na różnych kortach (AO, Wimbledon i US Open) i przede wszystkim Murray musiał wyrzucić z pamięci fakt, że zaledwie przed 28 dniami poległ  dokładnie na tym samym korcie dosyć sromotnie w czterech setach. Tym razem Szkot miał jednak inny plan.

Występ z 5 sierpnia 2012 roku uważam chyba za najbardziej kompletny w całej karierze Murraya. Nawet w swoim popisowym sezonie 2016 nie zaliczył chyba aż tak spektakularnego meczu. Przede wszystkim pokazał coś, co Anglicy często określają słowem resilience (w tym przypadku, przetłumaczylibyśmy je chyba jako odporność psychiczna lub wytrwałość). Obronił aż 9 break pointów w całym meczu, w tym dwa w gemie otwarcia, nie dając się przełamać legendzie ani razu. Wiemy jak ciężko gra się z Federerem szczególnie na trawie, gdy ten ma swój „drive” – wygrywa gemy serwisowe w kilkadziesiąt sekund, dusi rywala i wywiera na nim ogromną presję, a ten wie, że musi utrzymać swój serwis, żeby doprowadzić chociażby do tie breaka, a i tam Szwajcar rzadko zawodził (przynajmniej przed słynnym rokiem 2019…).  Tymczasem Murray zaprezentował tenis jak i siłę mentalną najwyższej próby. W pierwszym secie przede wszystkim wyróżniał się jego drugi serwis, czyli element, który przez lata zawodził w najważniejszych momentach. Wystarczy powiedzieć, że pierwszy podaniem Murray trafiał zaledwie niemal połowę (52%), ale poza pierwszym gemem wygrywał swoje podania bardzo gładko. Na serwisie potrafił dyktować tempo już pierwszym uderzeniem po returnie rywala i wprawiać go nieustannie w ruch, a na returnie neutralizował Szwajcara, doskonale antycypując także kierunki jego ataków. Drugi set stanowił jeszcze większy popis Andy’ego, choć warto przyznać, że raz przed przełamaniem obronił się bardzo szczęśliwie, gdzie poszedł w nieco wymuszony sposób do siatki, zagrał nieporadnego smecza, a później został nastrzelony przez Federera, ale na tyle instynktownie przyłożył rakietę do piłki, że wyszedł z tego całkiem sprawny stop wolej! Kluczowy dla rozwoju seta bez cienia wątpliwości był gem numer 3, trwający około 16 minut, w którym to Szwajcar mimo 5 szans nie dobrał się do skóry rywalowi, a Andy popisał się choćby niesamowitym passing shotem, kiedy to na zblokowanym nadgarstku instynktownie minął szarżującego faworyta. Wynik po dwóch setach wydawał się wręcz surrealistyczny – 6:2,6:1 dla reprezentanta gospodarzy. A warto podkreślić, że w drugim secie podanie wcale mu nie pomagało (51% pierwszego trafionego serwisu). Tyle że nic nie zostało jeszcze rozstrzygnięte, a Szkot do tamtej pory odniósł tylko jedno zwycięstwo nad największym z rywali w meczu do trzech wygranych setów (3:1 z Nadalem podczas US Open 2008). Tego dnia na świecie nikt nie pokonałby chyba tak dysponowanego Muzzy. 3 partia mimo, że czysto formalnie wygrana w najmniej efektowny sposób, bowiem 6:4, stała jednak pod znakiem największej kontroli ze wszystkich 3 patrząc z perspektywy Murraya. Tym razem Szkot nie dał nawet cienia szansy na swoim podaniu – wystarczy powiedzieć, że przegrał jedynie 2 (!) piłki, a do pełni szczęścia wystarczył jeden genialny gem na returnie. Warto podkreślić jak genialnie Brytyjczyk zamknął mecz – przy takim tumulcie na trybunach i oczekiwaniach tysięcy ludzi na stadionie oraz kolejnych milionów przed telewizorami, jak gdyby nigdy nic od stanu 15-15 zaserwował wygrywający serwis oraz dwa asy! Na twarzy 25-latka zamiast wybuchu radości pojawiła się wyraźna ulga – w końcu po latach oczekiwania zdobył pierwszy naprawdę wielki tytuł i to zarówno dla siebie jak i swojego kraju. Może to co powiem wyda się banalne, ale po raz kolejny zobaczyliśmy jak ważną rolę w tenisie odgrywa serwis oraz return i w jak dużym stopniu mogą ustawić one grę – przede wszystkim u Murraya dało odnotować się bardzo małą dysproporcję w jakości pomiędzy pierwszym a drugim podaniem. Andy wygrał aż 35 z 44 piłek po trafionym pierwszym serwisie, ale również zanotował bardzo wysoki procent wygranych punktów, kiedy musiał wprowadzić drugi serwis (27 z 43, 63%). Z kolei błyskawiczna reakcja na returnie, częste granie blokiem z minimalnego niemal zamachu przełożyło się na neutralizację pierwszego podania rywala (tylko 65% wygranych po pierwszym serwisie Federera), a po drugim serwisie Szwajcar nie mógł zdziałać praktycznie nic – zaledwie 10 z 27 rozegranych wówczas punktów zakończyło się po jego myśli.  Co więcej Szkot nie ustąpił znacznie bardziej utytułowanemu oponentowi w każdym typie wymian. Wydawało się, że gdy gra toczyć będzie się w przedziale 1-3 uderzeń, RF po prostu zmiażdży gospodarza – tym czasem w tej rubryce odnotowaliśmy idealny remis w wygranych punktach (48-48), natomiast w reszcie statystyk (4-6, 7-9 oraz +10 uderzeń) Muzza zdeklasował rywala. Co ciekawe zanotował też więcej Winnerów (25-23), a także częściej zmieniał kierunek na prostą (szczególnie z bh), a Szwajcar mimo teoretycznie szybszej gry, zdecydowanie za dużo uderzeń kierował na środek kortu (23%). Teraz Andy w końcu udowodnił nie tylko wszystkim Brytyjczykom, ale i przede wszystkim sobie, że jest już gotowy do walki również o wielkie szlemy. A w okresie do kolejnej olimpiady w Rio, okazji do triumfu pozostawało aż 16…

Okres przed igrzyskami w Rio De Janeiro (2012-2016)

Sezon 2012 statystycznie nie należał do najlepszych w wykonaniu bohatera dzisiejszego tekstu. 3 zdobyte tytuły oraz procent zwycięstw na poziomie 77%, pod względem czysto liczbowym dawał nam obraz dopiero 5 najlepszej kampanii w historii występów Andy’ego Murraya w ATP. Andy słabo spisywał się także w cyklu ATP Masters 1000 – wystarczy wspomnieć, że w latach 2008-2016 jedynie dwukrotnie zdarzył się rok, w którym nie dołożył on żadnego triumfu z tej kategorii turniejów, a oprócz 2014 roku, taka sytuacja zdarzyła się właśnie na przestrzeni stycznia i listopada 2012. Tyle że 2 z 3 pucharów dołożonych do gabloty było już największej wagi. Po triumfie przed własną publicznością w Londynie, Muzza poszedł za ciosem i w końcu przerwał 76 posuchę Brytyjczyków w wielkim szlemie, gdy w niezwykle ciężkich, wietrznych warunkach pokonał Novaka Djokovica na Flushing Meadows w Nowym Jorku. Emocjonalny 5-setowy rollercoaster zakończył się wiktorią w piątym secie 6:2, chociaż wydawało się, że gdy Nole wrócił do gry ze stanu 0:2, Murray przegra 5 z rzędu wielkoszlemowy finał. 2012 rok stanowił zatem ogromny przełom w jego karierze i mógł napawać optymizmem przed kolejnymi wyzwaniami.

Z perspektywy brytyjskich kibiców najbardziej pamiętnym momentem bez wątpienia był ten z lipca 2013 roku. Wiemy jak ważną rolę w świadomości tamtejszych kibiców odgrywają tradycje, a przecież rodzimego triumfatora Wimbledonu nie pamiętali nawet najstarsi górale – tym pozostawał wciąż Fred Perry (1936). Nam ten turniej zapadł w pamięć przez pryzmat polskiego ćwierćfinału Kubot – Janowicz, oraz późniejszego występu Jerzyka w półfinale właśnie przeciwko Murrayowi. Andy miał wówczas dwa kryzysy w drodze po złoty puchar – z Verdasco na etapie ćwierćfinału przegrywał już nawet 0:2 w setach, a Polak urwał mu pierwszego seta w półfinale. Wobec tych dwóch momentów zawahania, delikatnym faworytem finału był znowu Novak Djoković, który powoli stawał się już specjalistą w turniejach wielkiego szlema – w końcu od US Open 2010 do Wimbledonu 2013 w meczu o trofeum zameldował się aż 9 na 11 razy! Serb w najważniejszych meczach wielkoszlemowych w 3 setach poległ jedynie 4 razy i jedną z tych gorzkich pigułek musiał przełknąć w starciu ze swoim rówieśnikiem. Mianem nerve-wracking (wykańczającego nerwowo) czy nail-biting (wyjątkowo trzymającego w napięciu) Brytyjczycy z pewnością określiliby ostatniego gema, kiedy to Andy miał ogromne problemy z domknięciem meczu. Sam Szkot na sugestie dziennikarki, która podkreśliła o ile lat postarzeli się miejscowi kibice jego trakcie, Andy w swoim stylu żartobliwie odpowiedział jedynie: Wyobraź sobie zatem, jak ciężko było tego gema grać…Tym razem reakcja na triumf należała już do tych znacznie bardziej żywiołowych, a narzeczona Kim z niedowierzaniem złapała się jedynie za głowę! Nie powinna była chyba być aż tak zaskoczona, bowiem Murray coraz bardziej zaczął przyzwyczajać siebie jak i swoich kibiców do wielkich rzeczy. Niestety świetną passę przerwała mu poważna kontuzja dolnego odcinka pleców – efekt stanowiła sromotna porażka w ćwierćfinale US Open 2013 ze Stanem Wawrinką, pożegnanie z marzeniami o obronie tytułu na Flushing Meadows oraz strata sezonu na kortach krytych i tak zwanego Asian Swingu, czyli serii turniejów w Azji.

Rok 2014 stał pod znakiem mozolnego odbudowywania formy po urazie. W wielkim szlemie tym razem po raz pierwszy od 5 lat Andy’ego zabrakło w jakimkolwiek finale, a swoje pierwsze turniejowe skalpy Murray zebrał dopiero w okresie wrześniowo-październikowym. Wówczas brał udział niemal w każdym możliwym turnieju, aby wywalczyć awans do ATP World Tour Finals, bowiem po Wimbledonie spadł dopiero na 10 pozycję w rankingu. Ostatecznie bilet do Londynu wywalczył, ale tam poszło mu wyjątkowo kiepsko – w pokonanym polu najpierw pokonał go Nishikori (4:6,4:6), później nastąpiła wiktoria nad Milosem Raonicem, ale następnie litości nie okazał mu Roger Federer, który wręcz zmasakrował go na oczach Brytyjczyków, a Szkot ledwo co uniknął „double-bagle’a”, ugrywając jedynego gema już przy stanie 0:6,0:5…

2015 rok przyniósł jednak znaczny progres względem poprzedniego – 2 tytułu Masters 1000, pierwszy taki triumf na mączce (w Madrycie), finał Australian Open oraz pierwszy year-end finish jako numer 2 na świecie. Tyle że wszystkie dokonania Murraya zostały całkowicie przyćmione przez jego juniorskiego rywala i człowieka, który ze względu na podobny wiek zawsze stanowił dla niego punkt odniesienia. Novak Djoković, bo o nim mowa, według mnie zaliczył najlepszy rok w historii męskiego tenisa. Wygrał 11 turniejów w tym rekordowych 10 (!) tzw. Big Titles. To niebywałe, że nie skompletował wówczas Kalendarzowego Wielkiego Szlema – przed tym powstrzymał go jedynie Stan Wawrinka, który pokonał Serba w finale French Open. Niebywały wydaje się też fakt, że Nole triumfował wówczas w 3 szlemach, ATP World Tour Finals (po raz 4 z rzędu), a w turniejach rangi Masters 1000 w 8 startach osiągnął 8 finałów, z czego aż 6 (kolejny rekord) rozstrzygnął na swoją korzyść. Wtedy wydawało się, że dla reszty stawki jest po prostu nieuchwytny. Jedynym, który potrafił go podgryzać był wówczas Federer, ale robił to zawsze w mniej istotnych meczach. Andy również pokonał Novaka w finale w Toronto, natomiast z Serbem przez cały 2015 rok zbierał solidne baty (łączny bilans 1-6). Sezon 2016 miał zatem być tym, w którym Djoker bez problemów skompletuje już wszystkie 4 szlemy, a być może dołoży do tego też tytuł, który stał się wówczas dla niego wręcz obsesją, czyli złoto olimpijskie. Gdyby tego dokonał powtórzyłby wyczyn Steffi Graff sprzed 28 lat…

I rzeczywiście do lipca wydawało się, że nic nie stanie na drodze Serba do zapisania się na kartach historii tenisa złotymi zgłoskami. Twierdzę, że nikt nie osiągnął tak wysokiego poziomu w historii tej dyscypliny jak właśnie Djoković w całym 2015 roku, a także do lipca roku 2016. Pojedyncze mecze przegrywał chyba jedynie przez delikatny brak zaangażowania, ale były to porażki, które absolutnie nie wpływały na ogólny obraz. Serb nawet kiedy grał na swoje 60%, lub znajdował się wyraźnie pod formą, zawsze potrafił znaleźć klucz do zwycięstwa. A gdy osiągał swoje maksimum, wtedy masakrował rywali – w finale w Dausze Nadal uciułał z nim całe trzy gemy (1:6,2:6), Federer ugrał dokładnie tyle samo w pierwszych dwóch setach w półfinale w Australii, Murray poległ w 3 setach w tym samym turnieju i w pierwszym secie otrzymał tzw. „breadsticka” (porażka 6:1, ze względu na kształt jedynki, w języku angielskim funkcjonuje bardzo nośna metaforą paluszka chlebowego), a choćby najlepiej serwujący w ówczesnym tourze Raonic zdołał urwać mu ledwie 2 gemy (2:6,0:6) w finale Indian Wells. Brakujący klejnot w koronie Nole dołożył w końcu w Rolandzie Garrosie – do tej pory przegrał tam już 3 finały, ale w 2016 pozostawał ogromnym faworytem do końcowego triumfu wobec problemów ze zdrowiem Nadala. I tak rzeczywiście się stało, a w pokonanym polu Belgradczyk pozostawił Murraya, który walkę nawiązał tylko przez jednego seta. Podsumujmy zatem bilans Novaka na początku czerwca 2016 roku – 6 wygranych turniejów, oba wielkie szlemy na koncie, 3 turnieje Masters 1000, a także prestiżowy triumf w Qatar Open nad Nadalem. Co więcej wygrana we French Open sprawiła, że Novak znajdował się aktualnie w posiadaniu wszystkich tytułów wielkiego szlema, tyle że nie uczynił tego w jednym roku kalendarzowym. Dodajmy do tego jeszcze jeden porażający fakt – po paryskich zmaganiach Djoković osiągnął rekordową liczbę rankingowych punktów (16,950), a łącznie drugi w rankingu Murray i trzeci Federer mieli ich mniej, aniżeli sam 29-latek… Plan grupy pościgowej zakładał zatem raczej powstrzymanie Nole przed skompletowaniem 4 szlemów, nikt nie miał prawa ośmielić się mówić o strąceniu go z tronu. Odrobienie 8 tysięcy punktów straty moglibyśmy chyba porównać z gonieniem Manchesteru City przez Liverpool, wówczas gdy The Citizens legitymowaliby się około 9 punktową przewagą na etapie lutego… Tyle, że pewien Szkot od lipca włączył tak zwany god mode i nie oglądając się za siebie, zaczął po prostu wygrywać turniej za turniejem…

Wielki sezon na trawie przed igrzyskami w Rio

Andy Murray zaliczył nieskazitelny sezon 2016 na trawie. A wcale na to się nie zanosiło, bowiem Szkot mentalnie mógł być podłamany finałowymi porażkami z Djokovicem (Australian Open, French Open i Madryt) oraz zaliczył kilka bolesnych wpadek na wczesnym etapie turniejów. Wyjątkowo nieudany był dla niego szczególnie marzec, a w Indian Wells i Miami doznał dwóch niespodziewanych porażek na etapie III rundy z Federico Delbonisem i Grigorem Dimitrovem. Do końca czerwca jedynym turniejowym skalpem Murraya pozostawał debiutancki puchar w Rzymie, kiedy po pokonaniu Djokovica „błysnął” swoim włoskim, wypowiadając słynne Ciao, ciao Roma (Bradd Pitt z pewnością lubi to!). Na pewno jednak do sezonu na swojej brytyjskiej ziemi przystąpił on podwójnie zmotywowany.

Najpierw po raz 5 (rekordowy) podbił Queen’s Club, mając przetarcie z naprawdę groźnymi zawodnikami na tej nawierzchni – 3-setowe batalie z Čiliciem w półfinale oraz Raonicem w finale stanowiły doprawdy solidny poligon doświadczalny przed Wimbledonem. A tam jak się okazuje, skład finału był dokładnie taki jak w Queens! Marsz Djokovica po historię przerwał niespodziewanie serwujący jak z armaty Sam Querrey (już w III rundzie), a mimo że wszyscy liczyli wówczas na rekordowy, 18 triumf w wielkim szlemie Federera, ten nie sprostał Raonicowi, w 5 setowej, dramatycznej huśtawce nastrojów. Z kolei reprezentant gospodarzy do finału dostał się w dosyć rutynowy sposób – jedyne sety odebrał mu tylko Tsonga, ale finał mimo dwóch rozegranych tie-breaków stał pod absolutną kontrolą Muzzy. Tamtych The Championships nie wspominam raczej z wyjątkowym rozrzewnieniem, ale najbardziej w pamięć zapadł mi niesamowity return Andy’ego, kiedy ten nie dość, że odebrał drugi najszybszy serwis w historii turnieju (237 km/h Raonica), to jeszcze wygrał tamten punkt! Dystans do Novaka pozostawała jednak wciąż kolosalny, ale na horyzoncie pojawiała się perspektywa obrony złotego medalu z Londynu…

Igrzyska Olimpijskie Rio de Janeiro 2016 – jedyny taki sukces w historii

Przed największym wydarzeniem sportowym roku lider i wicelider światowego rankingu postanowili obrać nieco inną ścieżkę przygotowań. Djoković w cuglach wygrał turniej rangi Masters w Toronto (bez straty seta) i po porażce z Querreyem odzyskał pewność siebie, triumfując po raz 7. Tymczasem Murray po sięgnięciu po drugi w swojej karierze puchar wimbledoński postanowił odpocząć od startów w cyklu i w spokoju szlifować formę w trybie treningowym. Tym razem Djok przystępował już do zmagań w roli bezdyskusyjnego faworyta. 4 lata temu jego forma nie była tak stabilna, a i nawierzchnia trawiasta bez cienia wątpliwości najbardziej wyrównuje szanse w światowym tourze. Tutaj turniej rozgrywany miał zostać na hardcourcie, czyli absolutnym królestwie Nole (zresztą Serb zrównał się właśnie z Rogerem Federerem w liczbie wygranych turniejów na hardzie, obaj mają po 71 triumfów, ale Novak z pewnością zostanie rekordzistą w 2024 roku). Co tu dużo mówić, 12-krotny wówczas triumfator wielkiego szlema w ostatnich latach nie miał sobie równych na betonie – wygrał tam ostatnie 3 turnieje GS, a  12 z 17 (!) startów na betonie w randze Masters także kończyło się zgarnięciem przez niego pełnej puli. Ewentualną wiktorię można było przewidzieć tym bardziej z uwagi na jego wielki patriotyzm i podkreślanie jak istotny cel stanowiłoby zdobycie złota pod flagą serbską.

Tymczasem igrzyska w brazylijskim kolosie rozpoczęły się od prawdziwego trzęsienia ziemi! Już w I rundzie losowanie przyniosło nam istny blockbuster z udziałem dwóch mistrzów wielkoszlemowych – bezdyskusyjna światowa jedynka trafiła na Juana Martína del Potro, który do Rio dostał się na podstawie tzw. protected ranking (przysługuje on zawodnikom z co najmniej 1 punktem zdobytym w rankingu ATP, którzy z powodu kontuzji nie występowali przez ostatnie pół roku). Mimo że jego kariera została storpedowana przez liczne urazy, to chyba nikt nie chciał wylosować właśnie Argentyńczyka już na tak wczesnym etapie.  Spotkanie stało na bardzo wysokim poziomie, a żaden z panów ani raz nie dał odebrać sobie podania. Ba, Delpo nie musiał bronić choćby jednego break-pointa! Jak często wiemy styl w jakim utrzymujemy swoje gemy serwisowe nijak ma się do samej rozgrywki tie-breakowej, ale tym razem to właśnie Argentyńczyk obie mini-dogrywki rozstrzygnął na swoją korzyść, wyrzucając Serba za burtę! Zdruzgotany Nole nie mógł powstrzymać łez, opuszczając kort.

Wobec sensacyjnej porażki Serba, drzwi do niespodziewanej wiktorii otworzyły się zatem nieco szerzej dla Andy’ego Murraya. W stawce wciąż pozostawało jednak kilku świetnych graczy – Nadal (mimo że w słabej formie), Nishikori, Čilić, Tsonga czy Ferrer również stanowili przecież twardy orzech do zgryzienia na betonie. Andy do celu jak zawsze musiał iść wyboistą drogą – Anglicy często mówią o „przetrwaniu stracha” (wyrażenie to survive scare), a tenże strach Szkotowi zajrzał w oczy w drodze ku finałowi aż dwukrotnie – najpierw w wyjątkowo kiepskim stylu przegrał seta z Fogininim (2:6), a w ćwierćfinale nieoczekiwane ciężary przeżywał przeciwko Steve’owi Johnsonowi. Mimo wygrania pierwszej odsłony 6:0, o awansie do strefy medalowej rozstrzygnął dopiero tie-break 3 partii!  Półfinał stanowił już jednak prawdziwy pokaz siły – spektakularna wygrana nad Nishikorim (6:1,6:4) i brak jakiegokolwiek kryzysu na swoim serwisie – a przypomnijmy, że Kei należał przecież do absolutnej światowej czołówki jeżeli chodzi o return. Do finału dołączył także Del Potro – podbudowany wyrzuceniem Djokovica za burtę potem pokonał choćby Bautistę-Aguta i samego Rafę Nadala! Do tamtej pory panowie mierzyli się 7 razy i bilans spotkań H2H przemawiał znacznie na korzyść Murraya (5-2).

Kiedy panowie weszli na kort, ciężko było przewidzieć finałowy rezultat, natomiast znacznie łatwiej pokusić można było się o nakreślenie dynamiki w jakiej toczyć będzie się spotkanie. Andy swoją strategię opierać musiał przede wszystkim o jak najczęstsze trafianie pierwszym serwisem (nawet kosztem potężnych prędkości), tak aby nie dać okazji Argentyńczykowi do agresywniejszego wejścia na drugie podanie. Głównym zadaniem pozostawało oczywiście jak najrzadsze dopuszczanie  „Wieży z Tandil” do zamkniętych pozycji przy forehandzie – jeżeli Delpo miał bowiem dużo czasu na ustawienie się, czy obiegnięcie swojego backhandu, po stronie forehandowej potrafił zamiatać niemal każdego rywala, uderzając piłkę niezwykle szybko po koźle. Z kolei 28-latek powinien oczywiście cechować się agresją, natomiast absolutnie nie nazbyt przesadną, bowiem po drugiej stronie siatki miał wybornego defensora, potrafiącego także płynnie przechodzić do kontry.

Pierwszy set stał pod znakiem sporej nerwowości z obu stron – Del Potro rozgrywał najważniejszy mecz w swojej karierze, a Andy miał świadomość, że znajduje się o krok od napisania historii tenisa. Co ciekawe panowie mieli naprawdę spore kłopoty z utrzymaniem swojego podania – dość powiedzieć, że na 12 rozegranych gemów, aż 5 zakończyło się przełamaniami, a przecież mieliśmy do czynienia z graczami przekraczającym 190 cm wzrostu. Murray do skóry rywalowi dobrał się już w 1 jego gemie serwisowym, natomiast sam nie za dobrze mógł odnaleźć się w tak rwanym tempie. Często bywa bowiem tak, że jeżeli bazujemy na regularnej grze z końca kortu, nie lubimy, gdy po drugiej stronie siatki stoi ktoś, kto potrafi przyspieszać z forehandu z naszej piłki i wyrywać nas ze strefy komfortu. Przez taki obrót spraw, gracz bardziej regularny także sam częściej myli się, bowiem chce zagrać na tyle precyzyjnie i głęboko, aby neutralizować big hittera, przez co podejmuje większe ryzyko. Mimo zmarnowania prowadzenia 4:1, to jednak Szkot przechylił szalę zwycięstwa na swoją korzyść. A w pewnym momencie to Argentyńczyk znajdował się bliżej triumfu (4:4 i 30-0 na serwisie Szkota). Tymczasem Latynos gema przy stanie 5:6 rozegrał w sposób juniorski – pośpiech na forehandzie, niewymuszone błędy po swoim koronnym uderzeniu i w końcu dwie bardzo nieudanie wycieczki do siatki. W tym samym czasie Murray postawił na sto procent efektywności i absolutnie zminimalizował jakiekolwiek ryzyko, coraz lepiej dostosowując się do szybkości zagrań oponenta.

Na jednej z trybun stadionu Sevilli widnieje motto – Dicen que nunca se rinde (dosłownie, mówią, że nigdy się nie poddaje). Tę samą dewizę wyznawał tego wieczora del Potro, który w wielkim stylu odrodził się w drugim secie i wygrał go 6:4, a o wszystkim zadecydował jeden break już na samym początku. Argentyńczyk grał nieco cierpliwiej i bardziej starannie przygotowywał ataki, ale Murray wiedział, że nawet jeśli przegra, musi przedłużać wymiany i zabierać mniej sprawnemu rywalowi tlen. W brazylijskim upale to on czuł się bowiem zapewne o wiele bardziej komfortowo. Co ciekawe w tym secie Del Potro zagrał mniej winnerów aniżeli Murray i popełnił także znacznie mniej błędów.

Wysiłek włożony w te 10 gemów kosztował jednak mnóstwo faworyta miejscowej publiczności. Nagle jakość jego gry spadła o jakieś 40%. Mimo żywiołowego dopingu argentyńskich fanów del Potro zupełnie przespał kolejną odsłonę pojedynku o złoto. Od stanu 2:2 kompletnie odcięło mu prąd, a z kolei Andrew wyróżniał się wręcz wybitnym rozumieniem dynamiki meczu i rozwoju wydarzeń. Świetnie operował krótkimi crossami, zmuszając dryblasa z Tandil zarówno do biegania do boku oraz do przodu, często umiejętnie szachował rotacją swoich uderzeń, a płynne zmiany kierunku na prostą z backhandu siały spustoszenie w szeregach defensywnych Delpo.  Stosunek zagrań kończących do niewymuszonych błędów po stronie Argentyńczyka był za to wprost katastrofalny (4-15). Tyle, że mecze w formule best of five, często wyróżniają się tym, że obfitują w wiele zwrotów akcji, a gdy szybko wyrzuci się z głowy poprzedniego seta, naprawdę wciąż tli się szansa na wielkie zmartwychwstanie w kolejnym.

W 4 partii del Potro rzeczywiście podniósł poziom swojej gry, ale przede wszystkim na zbyt dużo rozluźnienia pozwolił sobie Murray. Serwis obydwu panów odgrywał w nim zupełnie marginalną rolę – większość gemów (7 na 12) skończyła się jego utratą! Tutaj rolę grały już tylko nerwy i kwestia tego, kto szybciej je opanuje. Zgodnie z przewidywaniami,  Wieża z Tandil wcześniej zaczęła odczuwać skutki morderczego wysiłku, prosząc choćby o interwencję medyczną. Tutaj wyszła na wierzch jednak stara tenisowa prawda – odwrotny forehand to uderzenie oczywiście niezwykle efektowne, natomiast kosztujące utratę wielu sił. Zbyt duża dysproporcja między forehandem a backhandem Argentyńczyka spowodowała, że ten uciekał się do notorycznego ukrywania swoich słabości. Mimo tych wszystkich problemów to właśnie on znajdował się jednak 3 razy na prowadzeniu z brejkiem – dwa razy zmarnował je koncertowo już w następnym gemie, ale w ważnym momencie uciekł obrońcy tytułu na 5:3. Przy serwowaniu na seta przez 28-latka, Murray pokazał jednak niesamowity charakter – dobiegał do piłek, do których wówczas w tourze nie dobiegłby nikt i frustrował ofensora. Nawet gdy del Potro wygrywał swoje punkty, wówczas bardziej podziwiać można było niezłomność Murraya w defensywie. Brązowemu medaliście z Londynu trzeba jednak oddać, że mimo potwornego wyczerpania fizyczno-mentalnego, wciąż potrafił wyjąć kilka asów z kapelusza i zagrać spektakularne winnery. Gdyby po drugiej stronie siatki znajdował się ktoś znacznie mniej doświadczony, kto wie, czy nie doszłoby do 5 partii.  28-latek mógł bardzo żałować sytuacji przy stanie 5:5 i 30-0 na serwisie rywala – wówczas zagrał doskonały głęboki forehand, który mylnie został wywołany jako out. Gdyby gra była kontynuowana, olbrzym z Tandil znalazłby się w czystej pozycji do zagrania kończącego. Mimo to niespodziewanie wypracował on sobie dwie okazje do ponownego przełamania! Tyle że wówczas Murrayowi w sukurs przyszedł element, który akurat tego dnia funkcjonował najgorzej, czyli serw! Dwa asy przy break poincie oraz równowadze (jeden bardziej płaski, drugi znacznie bardziej, techniczny, tzw. Can opener, wyrzucający rywala do forehandu) pozwoliły mu utrzymać podanie i wywrzeć gigantyczną presję na adwersarzu. W gemie numer 12 obaj znajdowali się już w stanie ekstremalnego napięcia. Znowu kluczową rolę odegrała jednak lepsza umiejętność zarządzania stresem u Muzzy. Nie da się ukryć, że i on nie rozegrał spektakularnego gema, ale jak to często bywa nawet w sporcie na najwyższym poziomie, po prostu popełnił mniej głupot aniżeli rywal. Ostatnia wymiana doskonale podsumowała obraz całego spotkania. W przypadku wygrania punktu podczas stałego torpedowania rywala atakiem, mówi się o tzw. Conversion score. Z kolei steal score to współczynnik, który wykazuje ile punktów wygrywamy, gdy znajdujemy się w fazie defensywnej. Do tych statystyk dostępu akurat nie miałem, natomiast myślę, że wynik del Potro w pierwszej z nich nie należałby wówczas do najwyższych, natomiast Murray wykręciłby naprawdę solidny rezultat w przypadku drugiej. I tak oto przepychając większość piłek na środek kortu, nagle Murray skontrował rywala do jego słabszej strony, a del Potro będący w niedoczasie zagrał leniwego slajsa, który wylądował w siatce! I tak oto stało się, chłopak z Dunblane, który nie posiadał ani atomowego serwisu, ani atomowego forehandu zapisał się w historii światowego tenisa złotymi literami! Został bowiem pierwszym graczem, który obronił tytuł olimpijski, ale również stał się pierwszym w historii zawodnikiem (zarówno w męskim jak i damskim tourze), który dwukrotnie zdobył złoty medal olimpijski w singlu! Pożegnanie obu panów przy siatce należało do absolutnie najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałem – obaj wyraźnie wzruszeni wpadli sobie w ramiona i długo pozostawali w przyjacielskim uścisku. To właśnie w tym obrazku zawarła się piękna idea igrzysk olimpijskich! Tym razem reakcja Andy’ego na wygranie złota była inna aniżeli przed 4 laty w Londynie – wówczas odczuwał z pewnością ulgę oraz pozbycie się wielkiego ciężaru, teraz nie mógł już ukryć łez szczęścia! To złoto nie zostało być może okraszone tak perfekcyjną grą jak w stolicy Wielkiej Brytanii. Wówczas Murray nie stracił przecież podania zarówno z Djokovicem jak i Federerem, a tutaj w samym finale został przełamany aż 6-krotnie. Tyle, że przełamać tak potężnie serwującego kolosa jak del Potro aż 9 razy, należy doprawdy do wyczynów wybitnych i pokazuje tylko, że za rzadko zwracamy uwagę na gigantyczną rolę returnu. Andy stanął zatem na dosyć oryginalnym szkocko-argentyńsko-japońskim podium (obok del Potro i Nishikoriego), ale na horyzoncie wciąż widniały jeszcze kluczowe miesiące rywalizacji w cyklu ATP World Tour 2016…

Andy Murray – The Impossible Quest (2016)

Uznałem, że tytuł powyższego filmiku wprost idealnie nada się także na tytuł tego jakże ważnego paragrafu  z perspektywy opowieści o bohaterze tekstu. Andy Murray od października do listopada dokonał bowiem rzeczy absolutnie niewyobrażalnej. Mimo że w US Open niezbyt mu się powiodło (porażka z Nishikorim na etapie ćwierćfinału), później był już bezbłędny. Najpierw zaliczył perfekcyjny tydzień w Pekinie (wygrana bez straty seta i pozostawienie w pokonanym polu choćby Ferrera czy Dimitrova), aby tydzień później zostawić konkurencję w tyle w Mastersie w Szanghaju. W międzyczasie bessa Djokovica trwała w najlepsze. Zaczęła się ona właśnie od olimpijskiego fiaska. Następnie wydawało się, że Serb bez trudu wygra US Open, ale tam w finale god mode po raz kolejny włączył Stan Wawrinka i w podobnym stylu do pamiętnego finału w Paryżu w 2015 roku również rozprawił się z przyszłym goatem. Potem Novak kontynuował trwonienie swojej potężnej przewagi właśnie w Szanghaju, gdzie jako obrońca tytułu poległ z Bautistą-Agutem. To właśnie wtedy Murray poczuł szansę na coś historycznego i w poszukiwaniu kolejnych rankingowych oczek udał się do Wiednia. Jako turniejowa „1” po raz kolejny nie zawiódł i zgarnął pełną pulę, w finale triumfując nad zawsze groźnym i nieprzewidywalnym w hali Tsongą. Zupełnie niespodziewanie paryska hala Bercy mogła zostać miejscem, gdzie Djoker zostałby zrzucony z tronu! Serb nie wytrzymał presji i po raz kolejny zaliczył bardzo kiepski występ, w dwóch setach przegrywając z Čiliciem. To oznaczało, że jeżeli Szkot osiągnie finał tego turnieju, zostanie nową światową „1”! Jak się okazało w półfinale nie musiał nawet wychodzić na kort – Raonic poddał mecz walkowerem i to oznaczało zmianę warty i odrobienie z nawiązką gigantycznej straty! Muzza, odziany w trykot z dumnie prezentującym się poppy badgem (który możemy podziwiać choćby na koszulkach graczy Premier League, upamiętniającym Remembrance Day), nie zadowalał się jednak samym awansem do finału i w nim rozbroił potężny serwis Johna Isnera, pokonując jankesa w 3 setach! Djokovic w kurtuazyjny sposób w superlatywach wypowiadał się o osiągnięciu swojego rówieśnika, ale znając go, z pewnością układał już w głowie plan jak odzyskać prowadzenie. Ostatni akord sezonu stanowił turniej ATP World Tour Finals i to właśnie w londyńskiej hali miała rozstrzygnąć się najbardziej paląca kwestia tego sezonu. Serb, który tę imprezę wygrał w ostatnich 4 latach i legitymował się w nich bilansem 19-1, zdawał się wracać do formy z początku sezonu. Wprawdzie z debiutującym w zmaganiach Thiemem seta stracił, ale w dwóch kolejnych Austriak ugrał zaledwie 2 gemiki. Później jak walec przejechał się po Goffinie, ale przede wszystkim rozniósł Nishikoriego w półfinale (6:1,6:1). Murray wprawdzie nie pozostawał dłużny (komplet zwycięstw grupie z Wawrinką, Ciliciem oraz Nishikorim), natomiast w półfinale znajdował się już na skraju przepaści. Z Raonicem przegrywał 0:1 w setach, a w drugim secie Kanadyjczyk miał przewagę przełamania. Nie trzeba chyba dodawać, że należał on do zawodników, których serwis stanowił znak rozpoznawczy. W sezonie 2016 wygrał 90,6% swoich gemów serwisowych. Gospodarz odrobił jednak stratę, przetrwał w tie-breaku drugiego seta, ale widmo straty numeru 1 zajrzało mu w oczy także w rozstrzygającej partii. Andy dwukrotnie serwował na mecz i dwukrotnie takiej szansy nie wykorzystał. O wszystkim decydował zatem kolejny tie-break a w nim Raonic miał matchballa, ale Andy pokazał charakter, broniąc go starannie rozegranym punktem zakończonym pewnym wolejem. Ostatecznie po horrorze roku to Szkot wygrał 2:1 w setach oraz 11-9 w ostatnim tie-breaku!

Hasło przewodnie ostatniego meczu sezonu brzmiało zatem niczym tytuł utworu Abby – The winner takes it all. W sporcie gdzie nie ma miejsca na remisy, ktoś zawsze musi rozstrzygnąć losy spotkania na swoją korzyść – a w tym przypadku stawka była ogromna. Poza rzecz jasna triumfem w Finals, na szali stało zakończenie roku jako numer 1 światowego rankingu. Powiedzieć, że na Andym ciążyła ogromna presja, to jak nie powiedzieć nic. Porażka stanowiłaby ogromne rozczarowanie – w końcu epicka pogoń zakończona odrobieniem strat, teraz spełzłaby na niczym. A chyba nie można wyobrazić sobie bardziej zdeterminowanego rywala w meczu najwyższego napięcia niż Novak Djoković…

Często denerwowało mnie, że obserwatorzy umniejszali jakości meczów Djoković – Murray, tylko przez to, że panowie nie zagrywali spektakularnej liczby winnerów, oraz rzadko korzystali z rozwiązań typu one-two-punch, kończąc wymiany od razu po returnie rywala. A przecież Szkot i Serb spotykali się w finałach wszystkich wielkich szlemów, w przeciwieństwie choćby do Nadala i Federera, którzy w US Open nigdy nawet ze sobą nie zagrali. Przede wszystkim obaj prezentowali niebywałą wręcz wytrzymałość i kapitalną reakcję na bardzo szybkie tempo gry na długim dystansie. Tego dnia jednak z pewnością nie weszli na swój tenisowy Everest. Bez dwóch zdań można powiedzieć, że Nole zagrał jeden z gorszych meczów całego 2016 roku, ale i w ogóle całej swojej kariery odkąd na stałe dołączył do elity. Popełniał zatrważająco dużo prostych błędów, fatalnie funkcjonował jego backhand, a większość prób zmiany kierunku właśnie ze strony backhandowej na prostą kończyło się zagraniami w siatkę. Wyjątkowo kiepsko prezentował się też return, bowiem przez całe spotkanie wypracował sobie zaledwie jeden break-point (który akurat wykorzystał). Andy też miewał lepsze pojedynki w swoim legendarnym 2016 roku, ale tu przede wszystkim postawił na proste środki, oraz częste granie krótkich mocno rotowanych crossów forehandowych, który na wolnej nawierzchni w Londynie, akurat tego dnia przynosiły mu spore korzyści. Pierwszy set zakończył się pewnym zwycięstwem Szkota 6:3, a w drugim gra Serba po prostu kompletnie się rozsypała. Murray prowadził 4:1 z double-breakiem, ale wtedy przydarzył mu się jedyny blackout w całym meczu. Nole doszedł rywala na 4:3, potem panowie utrzymali swoje podanie i oto nastąpił moment prawdy. 5:4 i serwis nie tylko na mecz, ale i na wygranie 9 turnieju w roku, 1 triumfu w ATP Finals oraz przede wszystkim upragnionego numeru 1 w year-end rankingu. Jak to z Serbem bywa, może on przez cały mecz prezentować relatywnie niski poziom, ale ogromną sztukę stanowi gładkie zamknięcie meczu przeciwko niemu przy swoim podaniu. Tym razem nie było inaczej – nagle zaczął returnować głębiej i spychać Murraya. W ten sposób nie mając już kompletnie nic do stracenia odrobił dwie piłki meczowe i przeciągał gema na przewagi. Nole zawsze wychodził z założenia, że jeśli rywal chce go pokonać, musi po prostu wykazać się sam. Przy 3 piłce mistrzowskiej Novak zaryzykował returnem po raz kolejny, ale tym razem wystrzelił forehandem w out i oto stało się! Andy Murray w sobie tylko znany sposób odrobił ponad 8 tysięcy rankingowych punktów straty, wygrał 8 turniejów od połowy czerwca do listopada , a także zanotował serię 24 wygranych meczów i 5 turniejowych triumfów pod rząd! Serb jak zawsze przyjął porażkę z wielką pokorą i klasą, a Andy tego samego wieczora upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, odbierając dwa puchary,  za triumf w Finals oraz trofeum dla gracza numer 1 na świecie! Teraz wydawało się, że 2017 rok może również należeć do niego i nawet jeżeli nie powtórzy aż tak dużej liczby triumfów, to w wielkich szlemach będzie contenderem numer 1 do finałów na każdej nawierzchni. Tyle, że los bywa czasem bardzo przewrotny…

Andy Murray: Resurfacing (2017-2019)

LONDON, ENGLAND – JULY 12: Andy Murray (1) of Great Britain holding his hip during his defeat by Sam Querrey (24) of United States in their Mens Singles Quarter Final Match at Wimbledon on July 12, 2017 in London, England. (Photo by Ashley Western – CameraSport via Getty Images)

Nadużyciem nie byłoby powiedzenie, że Andy Murray w swojej karierze miał mnóstwo magicznych momentów, a także jeden absolutnie legendarny, historyczny sezon. Co tu dużo mówić, nikt oprócz niego w męskim tenisie w jednym roku kalendarzowym nie wygrał turniejów wielkiego szlema, Masters 1000, ATP Finals i złota olimpijskiego (w damskim tourze dokonała tego tylko Serena Williams). Od 2016 roku przez kolejne siedem sezonów w tourze nikt nie wygrał więcej niż 7 turniejów, więc jego 9 skalpów oraz bilans meczów 78-9 wyglądają doprawdy niesamowicie imponująco. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że szalona pogoń za numerem „1” i historią od października do listopada opłaciła się, ale miała też niezwykle przykre reperkusje. 2017 rok przyniósł bowiem Andy’emu ogromne pasmo rozczarowań – problemy z biodrem skróciły jego nieudany sezon i sprawiły, że zakończył go już po Wimbledonie. W doskonałym dokumencie Prime’a, Andy Murray: Resurfacing Szkot wypowiada bardzo znamiennie zdanie: Byłem numerem 1 na świecie, ale nie mogłem nawet chodzić…

Problemy z biodrem zaczęły być na tyle poważne, że utrudniały mu także życie codziennie, nie wspominając już o powrocie na kort. Rehabilitacja i walka o ponowne pojawienie się w tourze przeciągała się nieznośnie. Andy konsultował się choćby z Lleytonem Hewittem, byłym numerem 1 i jego nieco gorszą kopią tenisową w sprawie czasu jaki musiałby poświęcić na powrót po operacji. W 2018 roku Szkot rozegrał zaledwie 15 spotkań z czego tylko 8 zakończył zwycięsko, ale najbardziej w pamięć zapadła wszystkim jego reakcja po morderczym maratonie z Mariusem Copilem w Waszyngtonie. Murray skrył bowiem twarz w ręczniku i przez dobre 2 minuty płakał jak dziecko. Wszystkim mogło wydawać się, że mogą być to łzy radości, bowiem po tak ciężkiej walce w końcu wygrał 3 mecz z rzędu w dużym turnieju ATP. Prawda okazała się jednak zupełnie inna, co sam Andy zakomunikował w krótkiej wiadomości do fanów, mówiąc że po zakończeniu meczu z Rumunem, poczuł dobitnie, że doszedł do ściany i jest to dla niego tenisowy koniec. Treningi nie sprawiały mu już w ogóle radości, a każde wyjście na kort wiązało się z ogromnym bólem. Doprawdy trudno jest się nie wzruszyć, kiedy ogląda się wszystkie prywatne materiały eks-numeru 1. W styczniu 2019 roku miała miejsce słynna konferencja przed Australian Open 2019, kiedy to Murray  podał do publicznej wiadomości, że australijski wielki szlem może być jego ostatnim turniejem. Pozytywny scenariusz zakładał, że dotrwa do Wimbledonu i właśnie tam jego tenisowa droga dojdzie do końca, ale Brytyjczyk nie mógł obiecać tego nikomu. Kiedy w pierwszej rundzie Andy w 5-setach przegrał z Bautistą-Agutem, wówczas organizatorzy przygotowali dla niego piękną niespodziankę – krótkie wideo z udziałem jego największych rywali, ale i kolegów z touru (między innymi wielkiej trójki),, którzy dziękowali mu za to jak reprezentował zarówno siebie, swój kraj, oraz za to jakie wartości wyznawał także poza kortem. Wszystko zapowiadało zatem przedwczesny i bardzo smutny koniec pięknej tenisowej kariery. Wtedy na horyzoncie pojawiła się jednak jeszcze jedno koło ratunkowe…

Żona Andy’ego, Kim, która również często gości na kartach dokumentu, aby scharakteryzować dobrze męża, używa sformułowania get geeky, aby podkreślić, że zawsze lubił dokopywać się do sedna prawdy i dużo czytać o wielu rzeczach, grzebiąc także w statystykach czy historiach innych tenisistów. Tym razem na tapet wziął losy jednego z braci Bryanów, którzy po operacji biodra zdołał jeszcze wrócić do rywalizacji. Zabieg ten nosi nazwę BHR (Birmingham hip resurfacing) i właśnie na tę metodę (wszczepienie metalowego biodra) zdecydował się również Szkot, licząc przede wszystkim na poprawę jakości życia i dania sobie ostatniej szansy w tourze. Na początku powoli wdrażał w życie swój plan uczestnicząc w grze podwójnej, która zakończyła się ogromnym sukcesem, kiedy w parze z Feliciano Lópezem, panowie wygrali zmagania deblowe w Queens. Później po kilku porażkach, nastąpił bez dwóch zdań najbardziej emocjonalny moment w karierze Murraya, a być może najbardziej wyciskająca łzy chwila drugiej dekady XXI wieku w tenisie. Szkot doszedł do finału w niezbyt prestiżowym turniej ATP 250 w Antwerpii, ale w nim miał zmierzyć się ze swoim wielkim rywalem, Stanem Wawrinką. Po długiej walce pokonał Szwajcara i ze łzami celebrował wielką wiktorię! Kto pomyślałby, że jeszcze w 2019 roku osiągnie taki sukces, kiedy w styczniu ogłaszał zakończenie kariery?

Trzecia dekada XXI wieku – ostatnie podrygi wielkiego mistrza

Tytuł w Belgii pozostaje ostatnim do dziś, 46 w przepięknej karierze Andy’ego Murraya. Od tego czasu wciąż miewał on przebłyski dawnego geniuszu, dochodził do pojedynczych finałów i pokonywał także wielkich rywali jak choćby Berrettini, Zverev czy młody, nieopierzony Alcaraz. Nigdy nie osiągnął już jednak i zapewne nigdy nie osiągnie chociażby 60% dawnej formy. Gra już zdecydowanie za wolno, nie pomaga mu serwis, a jego top spin po prostu ląduje za krótko, dając okazje do szybkiego wejścia na piłkę rywalom. Mimo wszystko Andy ciągle się nie poddaje i ciągle dokonuje małych cudów, jak choćby odrobienie strat z Thanasim Kokkinakisem w Australian Open 2023, wielki marsz do finału turnieju w Dausze czy też 3 triumfy w challengerach. Niestety ciężko ogląda się też jego niektóre bardzo przykre porażki. Koszmarem Murraya stał przede wszystkim Alex de Minaur, z którym Andy ma zatrważający bilans 0-6, a w tym roku dwukrotnie marnował piłki meczowe przeciwko Australijczykowi. Szczególnie bolesne były dwie porażki na przestrzeni ledwie dwóch tygodni w Pekinie i Paryżu. Ba w stolicy Francji, Muzza prowadził w 3 secie 5:2 z przewagą dwóch przełamań, aby 3-krotnie z rzędu stracić swój serwis!  Nie najlepiej zaczął także 2024 rok, przegrywając w hitowym starciu I rundy turnieju w Brisbane przeciwko Grigorowi Dimitrowowi. Trudno patrzy się na frustracje, rozbijane rakiety i niewykorzystywane szanse tak wielkiego gracza. Moim zdaniem mamy tu do czynienia z bardzo ciekawym przypadkiem socjologicznym – Murray po wygraniu tylu turniejów, mógłby już w ogóle nie przejmować się swoimi wynikami w tourze, jednak jego karierę po operacji biodra należy traktować jako zupełnie osobny rozdział. 36-latek czuje bowiem, że dostał drugą szanse i chyba całą piękną przeszłość zostawił już za sobą. Przyzwyczajenie się do przeciętności po tylu latach w czołówce musi być doprawdy niełatwe. Tyle czy przeciętnością można nazwać znajdowanie się w czołowej 40-tce światowego rankingu w wieku 36 lat z metalowym biodrem?

PARIS, FRANCE – OCTOBER 30: Andy Murray of Great Britain reacts by breaking his racket after defeat in his match against Alex de Minaur of Australia during Day One of the Rolex Paris Masters ATP Masters 1000 at Palais Omnisports de Bercy on October 30, 2023 in Paris, France. (Photo by Dean Mouhtaropoulos/Getty Images)

Podsumowując, uważam, że historia Andy’ego Murraya jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej inspirujących jakie zdarzyły się w XXI-wiecznym sporcie. Ktoś mógłby przecież zapytać, po jaką cholerę ten facet jeszcze chwyta za rakietę? Wygrał dwa złota olimpijskie, trzy szlemy, łącznie 20 tzw. Big Titles, i 46 turniejów ATP. Nie musi już nikomu nic udowadniać, ma też piękną i szczęśliwą rodzinę, może robić cokolwiek, być ekspertem, założyć akademię. Dokument Prime’a rzuca jednak na jego motywację nieco inne światło. Otóż Andy wspomina tam, że w wieku 30 lat niezwykle obawiał się końca swojej rutyny. Każdy jego dzień podlegał bowiem ściśle ustalonej strukturze i przerażał go fakt, że nagle odnalazłby się w zupełnie innej rzeczywistości. Oczywiście tenis dawał mu też wytchnienie od traumy w Dunblane – po niej, gdy rozwiedli się także jego rodzice, oraz pojawiły się problemy z oddychaniem, chwytanie za rakietę pozwało mu nieco odskoczyć od problemów. Doprawdy zasłużył on moim zdaniem na odejście na swoich warunkach – kiedy chce i gdzie chce. I nie nam widzom do tego, by mówić, że rozdrabnia się i niszczy swój piękny pomnik. Często bowiem wysyłamy na emeryturę Stocha, Małysza, Nadala czy Lewandowskiego, nie mając tak naprawdę pojęcia o faktycznym stanie rzeczy. Może wam się wydawać, że ten tekst stanowi hagiografię Andy’ego Murraya. Nie twierdzę, że jest on postacią nieskazitelną. Wiele jego zachowań nie podobało mi się – mnóstwo bluzgów na tenisowym korcie (chociaż kto z grających w tenisa nie przeklął, niech podniesie rękę…), łamanie rakiet czy też niedawne przytyki do Novaka Djokovica raczej nie są na miejscu. Tym bardziej, że panowie przez lata uważani byli za bliskich przyjaciół, ale najwyraźniej Andy nie za bardzo może pogodzić się z faktem, że Nole zyskał status Goata, a on tuła się po challengerach (swoją drogą w obliczu tego czego dokonuje Djokovic, sezon 2016 w wykonaniu Murraya zyskuje jeszcze bardziej na wartości).  Zresztą za symboliczną datę w 2023 roku moglibyśmy uznać 11 czerwca – wówczas Djoković został samodzielnym rekordzistą pod względem triumfów w wielkim szlemie, a Andy swój sukces celebrował w angielskim Surbiton, pokonując w lokalnym challengerze Rodionowa. To doskonale pokazało jak niesamowitą długowiecznością do dziś odznacza się Djoker. Niezbyt trafny post Andy zamieścił także po konfrontacji brytyjsko-serbskiej w ćwierćfinale pucharu Davisa, chwaląc wspaniałe wsparcie jeszcze bardziej wspaniałych brytyjskich kibiców, którzy przecież tylko prowokowali Serba i najwybitniejszemu zawodnikowi wszech czasów nie dali w spokoju udzielić pomeczowego wywiadu… Mimo tego, uważam że wizerunek Murraya jako nadętego buca był po prostu bardzo przekoloryzowany. Zresztą jego sparingpartnerzy (także ci z Polski) często zwracali uwagę na fakt, że Szkot zawsze rozpoznawał ich na kortach, podchodził przybić piątkę i zapytać co u nich słychać, w przeciwieństwie choćby do Marii Sharapovej. Uważam, ze mimo gwiazdorskiego statusu, pozostał on bardzo normalnym człowiekiem, a jego upór, determinacja i walka powinna służyć za przykład wszystkim, którego danego dnia nie chce choćby iść się do sklepu oddalonego o 100 metrów (do nich zaliczam także siebie…). .. O tym jak wybitnym i regularnym był graczem świadczy, fakt że ma na swoim koncie więcej tytułów Masters niż choćby sam Pete Sampras! Wyobraźmy sobie teraz na chwilę alternatywną rzeczywistość XXI-wiecznego tenisa bez Big Three – dopiero wtedy zobaczymy jaka przepaść dzieliła Szkota od reszty stawki.  Zresztą, żeby nie być gołosłownym, przygotowałem w tym miejscu dwie bardzo istotne statystyki:

Liczba tytułów ATP zdobytych w XXI wieku bez Big Three

1. Andy Murray (Szkocja) – 46
2. Andy Roddick (USA) – 32
3. David Ferrer (Hiszpania) – 27
4. Lleyton Hewitt (Australia) – 24
5. Alexander Zverev (Niemcy) – 21
6. Daniil Medvedev (Rosja) – 20
6. Marin Čilić (Chorwacja) – 20
8. Jo-Wilfried Tsonga (Francja) – 18
9. Dominic Thiem (Austria) – 17
10. Stan Wawrinka (Szwajcaria)/Richard Gasquet (Francja) – 16

Liczba tzw. „Big Titles” (Wielki Szlem, ATP Masters 1000, ATP World Tour Finals, Złoto Igrzysk Olimpijskich) w XXI wieku bez Big Three

1. Andy Murray (Szkocja) – 20
2. Andre Agassi (USA) – 9
3. Daniil Medvedev (Rosja) – 8
3. Alexander Zverev (Niemcy) – 8
5. Lleyton Hewitt (Australia) – 6
5. Andy Roddick (USA) – 6
5. Carlos Alcaraz (Hiszpania) – 6
8. Juan Carlos Ferrero (Hiszpania) – 5
9. Stan Wawrinka (Szwajcaria) – 4
9. Marat Safin (Rosja) – 4
9. Nikolay Davydenko (Rosja) – 4

Jeżeli jeszcze nie oglądaliście filmu o zmaganiach się Andy’ego Murraya z potworną kontuzją biodra, gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości! Myślę, że pozwoli on spojrzeć na niego z nieco innej, bardziej ludzkiej perspektywy i zobaczyć także, że bez wątpienia w wielu dziedzinach życia może on służyć za źródło inspiracji. Nie był oczywiście najwybitniejszym zawodnikiem, natomiast taka kariera jaką miał w erze wielkiej trójki, a w szczególności jego rekord olimpijski, należą do osiągnięć wybitnych.  Patrząc na jego sukcesy, dochodzę też do wniosku, że często bardzo nadużywamy słowa „talent” lub używamy go nie tam gdzie należy. Czasem wydaje mi się, że dla większości obserwatorów dyscypliny miarę talentu stanowi liczba zagranych winnerów (najlepiej po half-volleyach, no-lookach czy zagraniach, które w warunkach meczowych wychodzą średnio raz na dziesięć prób), nonszalanckie poruszanie się po korcie,  płaskie granie koniecznie jak najniżej nad siatką czy atomowe bomby serwisowe bez „zbędnej” rotacji.  W końcu czystymi talentami wielokrotnie wszyscy określali Kyrgiosa, Tomicia, Kokkinakisa, Paire’a, Gulbisa czy Dustina Browna. Murray to tylko zwykły pusher, przebijacz,  Medvedev totalny wyrobnik, prezentujący osobliwą, amatorską technikę, a David Ferrer zwyczajny, w kółko biegający rzemieślnik. Często ludzie zestawiają też karierę Szkota z osiągnięciami Stana Wawrinki, używając nawet określenia Big Five. Jednak podkreślmy, że panowie są równi jedynie w liczbie szlemów. W reszcie statystyk Murray deklasuje Stana the Mana, a zresztą sam 38-latek z Genewy przyznał, że porównywanie go do Andy’ego jest absolutnie nie na miejscu. Takich zawodników w tourze zwyczajnie będzie brakowało, bowiem zawsze potrzebny jest giant-killer, ktoś w rodzaju Atlético Madryt, kto ciągle depcze gigantom po piętach, sprawiając że ci również się doskonalą…

SURBITON, ENGLAND – JUNE 11: Andy Murray of Great Britain poses for the camera with the Surbiton Trophy after his victory over Jurij Rodionov of Austria during the Lexus Surbiton Trophy Mens Final at Surbiton Racket & Fitness Club on June 11, 2023 in Surbiton, England. (Photo by Christopher Lee/Getty Images for LTA)

Dodaj komentarz