Śladami Nessie, Fergusona i Lorda Voldemorta

2 przegapione pociągi, ponad 20 godzin podróży, spontaniczne decyzje i zmiany planów, ale było warto! Pisząc te słowa doprawdy ciężko uwierzyć mi, że nasza wielka szkocka eskapada dobiegła końca już ładnych kilka miesięcy temu… Doskonale pamiętam przecież moment, w którym w mojej głowie urodził się pomysł na ten wyjazd. Oglądając (prawdopodobnie po raz czwarty) znakomity Calibre nakręcony między innymi w Beecraigs Country Parku w szkockim West Lothian i mając w pamięci galisyjską zieleń, pomyślałem, że to właśnie Szkocja musi stać się naszą podróżną sukcesorką La Corunii, Composteli i Pontevedry! A jako, że Agata już od kilkunastu lat marzyła o wyprawie na Wyspy, nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do naszej kolejnej destynacji. Tego wieczora spotęgowaliśmy jeszcze nasze pragnienie słynnym Mull of Kintyre w wykonaniu Paula McCartneya i powoli zaczęliśmy planowanie podróży, mimo że do tej zostało jeszcze kilka długich miesięcy…

Edynburg – dzień I (01.05.2023)

Po paru przygodach w drodze (o których wolałbym się nie rozpisywać) oraz nocy spędzonej w malowniczej Brukseli, szkocką eksplorację rozpoczęliśmy od Edynburga. O stolicy kraju naczytaliśmy się w końcu wielu pochlebnych recenzji – nie bez kozery w 2022 roku to właśnie Dùn Éideann (w języku gaelickim szkockim) uplasował się na samym szczycie rankingu najlepszych miast świata. Czy rzeczywiście w tym stwierdzeniu nie ma choćby krzty przesady? Odpowiedź chyba kryje się gdzieś po środku.

Bez konkretnych planów i z myślą, aby jak najbardziej wykorzystać każdą godzinę, a także przy dźwiękach What It Is w wykonaniu Marka Knopflera (utworu będącego swoistym hołdem od wielkiego artysty dla samego miasta) nasz spacerowy wojaż rozpoczęliśmy od Water of Leith Walkaway. Spacerowa ścieżka wzdłuż rzeki to z pewnością dobre miejsce na chwilę relaksu spędzonego w zalesionej części Edynburga, ale, szczerze mówiąc, jedynym słowem, jakim określiłbym nasz czas spędzony tam, byłby przymiotnik „przyjemny”. Ot, miły spacer przy akompaniamencie szumu wody jak i niestety turystów. Po drodze natrafiliśmy też na St Bernard’s Well, w zasadzie jedyny zabytek, który znajduje się już naprawdę blisko Dean Village, kolejnej z miejscowych atrakcji.

Urokliwa dzielnica mieszkalna z pewnością ma w sobie sporo instagramowego potencjału, ale niestety nie najlepsza pogoda (jaką możecie dostrzec na zdjęciach) nie dodała klimatu całej otoczce… Jak na fanów Harry’ego Pottera przystało, nie mogliśmy też pominąć wizyty w muzeum najsłynniejszego czarodzieja naszych czasów, choć nazwa „muzeum” brzmi moim zdaniem nieco na wyrost. To po prostu sklep nastawiony na masową sprzedaż oficjalnych gadżetów, w lwiej części przypadków kosztujących krocie. Najlepszą częścią tej wizyty stało się przywdzianie tiary przydziału (chyba najlepiej nadawałbym się do Gryffindoru, co potwierdziła sama Tiara…) oraz spojrzenie w oczy Bazyliszkowi. Jak widzicie, spetryfikowany nie zostałem, a nawet jeżeli, to eliksir z mandragory zadziałał prawidłowo, inaczej nie pisałbym tych słów!

Pozostając w potterowych klimatach, na własne oczy zobaczyliśmy choćby grób Toma Riddle’a, prawnika, którym rzekomo inspirowana była przecież postać samego Lorda Voldemorta! Dla die-hard fanów serii J.K. Rowling polecamy oczywiście Greyfriars Kirkyard – cmentarz, na którym wśród pochowanych możecie doszukać się wielu znajomo brzmiących nazwisk (jak choćby McGonagall, Potter, Moodie czy Black). Intensywny debiutancki dzień w stołecznym mieście zakończyliśmy odwiedzinami w National Museum of Scotland, które mimo swojej nazwy okazało się mało szkockie, prezentując raczej kamienie milowe w historii wielu innych kultur jak choćby hinduska czy inuicka. Za najbardziej lokalny akcent można uznać owcę Dolly, czyli, podążając za Wikipedią, pierwsze zwierzę sklonowane z komórek somatycznych dorosłego osobnika metodą transferu jąder komórkowych. Miejsce znalazło się także dla polskiego skrawka historii. Czy poznajecie, co kryje się pod numerem 43?

Zresztą nie była to pierwsza i ostatnia styczność z polskością w Edynburgu – nasz piękny język słyszalny jest tak naprawdę co 2 minuty, a w lokalnym Sainsburym dumnie prezentuje się półka jedynie z polskimi produktami (jeżeli za takie uznamy zupki instant firmy Vifon). Żarty żartami, ale nocne wyjście do marketu i spacer lokalnymi ulicami przy świetle latarni były naprawdę efektownym podsumowaniem pierwszego dnia, który, bądź co bądź nie okazał się aż tak efektowny. Imponująco przedstawiał się zwłaszcza bar Roseleaf Café, znajdujący się w zabytkowym budynku. Intensywna rozgrzewka za nami, nadszedł już czas na podkręcenie tempa.

Edynburg – dzień II (02.05.2023)

Zamek w Edynburgu to chyba największy symbol całego miasta. Pięknie prezentuje się już z perspektywy Princes Street Gardens, parku znajdującego się w samym centrum. Mimo że ceny biletów za wstęp mogą nieco odstraszać (sięgają nawet do 19,50 £) nie wahaliśmy się przed ich zakupieniem. Czy pożałowaliśmy swojej decyzji? Z pewnością zamek kryje w sobie kilka ciekawych zakamarków. Przy wejściu do środka przywitała nas łacińska fraza Nemo me impune lacessit – motto szkockich królów i dewiza szkockiego orderu Ostu, najwyższego orderu królestwa. Co do najciekawszych zakamarków, najbardziej do gustu przypadł mi najstarszy budynek na jego terenie – St. Margaret’s Chapel z 1130 roku, mała, ale za to niezwykle klimatyczna kapliczka z pięknymi witrażami.

Jeżeli chodzi o muzea, niestety nie potrafiliśmy w pełni cieszyć się ich odkrywaniem, głównie ze względu na natłok informacji dotyczących każdego eksponatu. Mimo tego i tak dało znaleźć się perełki jak choćby dumnie prezentująca się pozłacana waza do zupy, plakat przedstawiający Seaforth Highlanders (regiment British Army) czy też filmik opowiadający o dudach, które przez przeszło 300 lat towarzyszyły szkockiej armii, uznane zostały za narodowy instrument wojenny, a wyszkoleni piperzy cieszyli się wielkim szacunkiem wśród swoich kompanów. Zobaczyliśmy też Mons Meg, najsłynniejszą średniowieczną broń, świadcząca o prestiżu królestwa Szkocji, a także zastosowaniu nowatorskich technologii przy konstrukcji tej sporych rozmiarów armaty. Przy Mons Meg znajduje się też zabawna tablica informacyjna, nawołująca do traktowania jej z szacunkiem (gdzie do Mons Meg odnoszono się jako she czy grand old lady). Oczywiście zapomniałem wspomnieć, że Edinburgh Castle ulokowany jest na szczycie monumentalnego skalistego wzniesienia, więc admiratorzy pięknych widoków (czyli choćby my) mogą podziwiać panoramę całego miasta.

Przechadzając się edynburskimi ulicami niemal zewsząd dostrzec można tajemniczą, bardzo wysoką gotycką wieżę, z niezwykle charakterystycznymi czerwonymi okiennicami. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale ich kolor skojarzył mi się z kultowym filmem Histoires Extraordinaires (1968), a konkretnie z pierwszą historią pod tytułem Metzengerstein z Jane Fondą w roli głównej, opowiadającej o rozpuście na królewskim dworze, a także o niezaspokojonych żądzach i obsesjach hrabiny. Bijąca z okiennic czerwień obudziła we mnie skojarzenie z gobelinem, przedstawiającym ukochanego konia głównej bohaterki, u którego oczy ni stąd ni zowąd zmieniają się właśnie na podobny kolor. Ów tajemniczy budynek zwie się The Hub i pełni funkcję punktu orientacyjnego (jego iglica to najwyższy punkt w centrum), ale przede wszystkim odbywa się tam Edinburgh International Festival, na który zjeżdżają ważne postacie świata muzycznego (z naciskiem na muzykę klasyczną). Szczerze mówiąc, ze wszystkich budynków w centrum to właśnie The Hub zrobił na mnie największe wrażenie!

W drodze powrotnej z zamku natknęliśmy się w końcu na szkockiego pipera, dającego popis swoich umiejętności, co przeniosło mnie także do Composteli, gdzie we wrześniu 2022 roku jedna z pań równie bezbłędnie władała swoją gaitą (galisyjskim ekwiwalentem dudy). Przekonaliśmy się także, że Edynburg to rzeczywiście jeden wielki zabytek – w końcu nawet w bardzo ładnym kościele (Tron Kirk) mieści się targ, w którym handlarze próbują sprzedać towar wszelkiej maści. Później nadszedł czas na Calton Hill – wzgórze wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, nieopodal Nowego Miasta, z którego rozciąga się widok na Edynburg. Powstało ono w wyniku aktywności wulkanicznej przeszło 340 milionów(!) lat temu. W 1724 roku edynburska rada miasta nabyła Wzgórze Caltona, czyniąc je jednym z pierwszych publicznych parków w Wielkiej Brytanii. Zwany jest czasem Akropolem Północy, ponieważ znajduje się tam choćby wzorowany na ikonicznym Partenonie The National Monument of Scotland, upamiętniający działania szkockich żołnierzy podczas wojen napoleońskich w XVIII wieku. I rzeczywiście, nawet nie znając okoliczności powstania tego zabytku, z miejsca pomyślałem o tym, że musi być związany z Grecją! Stawiam dolary przeciwko orzechom, że  kochający naturę docenią czar Calton Hill – można tam doprawdy odetchnąć innym powietrzem ze względu na sporo przestrzeni i zieleni dookoła, a całość świetnie dopełniają także inne zabytkowe pomniki i budynki, żeby wymienić Miejskie Obserwatorium z 1776 roku (z bardzo intrygującym kolorem kamienia), pomnik Dugalda Stewarta (szkockiego filozofa i matematyka oraz bardzo ważnej figury szkockiego oświecenia), łudząco podobny do greckiego pomniku Lizykratesa w Atenach. Spacerując wzgórzem dostrzec możemy także choćby Arthur’s Seat (szczegóły później), lub coś dla fanów futbolu – obiekt Hibernianu FC, Easter Road!

Następnie zrobiliśmy sobie krótką sesję u stóp Scott Monument, który, jak dla mnie, wyglądał jak jedna z wielu części potężnej Sagrady Famílii w Barcelonie. Wyszło na to, że na sztuce raczej się nie znam, co potwierdził fakt, że edynburska atrakcja została wzniesiona w stylu gotyckim, a symbol stolicy Katalonii to przecież perła architektury secesji… Dla pragnących błysnąć erudycją kawiarnianą przy rodzinnym stole, mogę wspomnieć o ciekawostce – Scott Monument, pomnik sir Waltera Scotta to drugi co do wielkości tego typu zabytek, ustępuje jedynie… pomnikowi José Martiego w Hawanie… Jako kolejny punkt na naszej mapie figurował Princes Street Gardens – pierwszego dnia niestety pozostawał w zamknięciu, co obwieściła nam lokalna mieszkanka, wspominając o incydencie, który wydarzył się we wnętrzu ogrodów (co stanowiło naszą pierwszą styczność z niepowtarzalnym szkockim akcentem!).

Oprócz kolorowej roślinności, szczególnie dla nas ważny z pewnością jest patriotyczny wątek, czyli rzeźba niedźwiedzia Wojtka! Na świat przyszedł wprawdzie w Persji, ale został adoptowany przez korpus polski dowodzony przez generała Władysława Andersa. Wziął udział choćby w bitwie pod Monte Cassino, a w jednostce nadano mu stopień kaprala. Zrobienie sobie zdjęcia z naszym bohaterem narodowym stanowiło tego dnia nie lada szkopuł – Wojtka oblegała bowiem grupa hiszpańskich turystów z przewodniczką (również Hiszpanką), którzy nie mieli zamiaru zrobić miejsca dla nikogo, kto chciał jedynie pstryknąć sobie zdjęcie… Tak oto czekaliśmy jakieś 20 minut,  wysłuchując ciekawostek w języku kastylijskim, szczególnie historii o piciu piwa i paleniu papierosów przez sympatycznego niedźwiadka. I czemu dziwimy się, że cieszymy się tak niepochlebnymi opiniami za granicą? Wewnątrz Princes Street Gardens warto zwrócić uwagę również na Ross Fountain – doprawdy przepiękną fontannę pochodzącą z Francji, z niezwykle dostojnymi zdobieniami i cudownie przeplatającą się zielenią i złotem.

Jeżeli znudziły was już opowieści o zabytkowo-historycznej części stolicy Szkocji, czas na szczyptę kulinarnych doznań! Mając w nogach kilkanaście przebytych kilometrów, apetyt zaspokoić chcieliśmy w Edinburgh Street Foodzie, który miałem uprzednio okazję oglądać na YouTube. Nasz wybór padł raczej na mało szkocką kuchnię, ale wegańskie tacosy (między innymi z szarpanym nie-kurczakiem czy grillowanym ananasem) spełniły oczekiwania! Nasz budżet przewidywał w zasadzie jeden bardziej kosztowny posiłek – i tak oto wieczorem znaleźliśmy się w Gaucho, dość ekskluzywnej restauracji reklamującej się jako Argentinian Steak Restaurant. Jako że Agata jest wegetarianką, a ja mięso jadam sporadycznie, a także ze względu na chęć spróbowania czegoś nieco bardziej lokalnego, nie skorzystaliśmy z bogatej oferty steków. Ja zdecydowałem się na grillowanego okonia w towarzystwie brokułów (jeżeli myślicie, że patrzycie właśnie na szparagi, nie przejmujcie się, 10 na 10 zapytanych przeze mnie osób pomyślało właśnie tak!) oraz ziemniaczanego pureé zwanego tatties, a Agata delektowała się wybornymi ravioli z miętowo-groszkowym nadzieniem.

Jako amator ryb i owoców morza byłem świadomy, że Szkoci pod tym względem należą z pewnością do europejskiej czołówki. I cóż, cała kompozycja była najzwyczajniej w świecie doskonała – mięso cechowało się delikatnością, ale show skradły przede wszystkim ziemniaki! Cóż, nie byłoby chyba przesady w stwierdzeniu, że lepszych w swoim życiu nie jadłem – kapitalny balans między ziemniaczanym i słonym smakiem, kremowością i przede wszystkim tym niepowtarzalnym maślanym aromatem stworzyły z pozornie prostego dania coś niezwykle wyrafinowanego! Po zaspokojeniu głodu przyszedł  jeszcze czas na krótką sesję na tle podświetlonego nocą zamku.

Edynburg – dzień III (03.05.2023)

Ostatni (a w zasadzie przedostatni) dzień w stolicy kończył się dla nas nieco wcześniej niż z reguły – w końcu 3 maja wyruszyć mieliśmy do kolejnej szkockiej destynacji. Mając ograniczony czas najpierw sprawdziliśmy naszą kondycję (chyba nie jest jeszcze tak fatalna) i wspięliśmy się na Arthur’s Seat – najwyższy szczyt Parku Holyrood, z którego również rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na miasto. Porośnięte jest ono dziką roślinnością, głównie w żółtym kolorze, którą widzieliśmy pierwszy raz w życiu, nie mając pojęcia na co patrzymy. Jak się miało okazać, jej nazwę oraz nietypowe właściwości poznaliśmy w niedalekiej przyszłości i w niespodziewanych okolicznościach… Nazwa wzgórza wzięła się od legendy, w której to sam Król Artur ze szczytu przyglądał się przegranej bitwie przeciwko Piktom, o których istnieniu dowiedzieliśmy się dosłownie dzień wcześniej, bowiem ich wizerunek zdobił jeden z prezentów zakupionych przez nas dla rodziny. Mimo że z pewnością Arhtur’s Seat nie da porównać się do Everestu, to jako naczelny przedstawiciel osób z lękiem wysokości doznałem lekkich zawrotów głowy na samym szczycie, a to uczucie jeszcze spotęgowała we mnie para ludzi, którzy postanowili uwiecznić swój wizerunek, znajdując się jakieś pół metra od przepaści…

Ostatnie dwie atrakcje, na jakie zdecydowaliśmy się, należą na pewno do tych mniej komercyjnych. Najpierw Dunbar’s Close Garden – historyczny, otoczony murem bardzo kameralny ogród określany jako ukryta perełka w koronie Edynburga. Jeżeli nie macie dość zieleni i roślinności, która akurat w Edynburgu pojawia się zewsząd, to śmiało możecie zaliczyć także Dunbar’s Close – warto wpaść tam dosłownie na 5 minut i zrobić kilka zdjęć! Przed udaniem się na dworzec Waverley, zaliczyliśmy jeszcze ekspresową wizytę w The People’s Story – muzeum zwyczajnych Edynburczyków, którym być może nie wystawiono pomnika, ale których losy z pewnością mogą nam uświadomić, jak wyglądało życie mniej więcej od XVIII wieku do czasów bardziej współczesnych. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się to najbardziej interesujące stołeczne muzeum, które zdecydowanie pokonało te zamkowe. Możemy poznać, jakie zagrożenia zdrowotne czyhały na mieszkańców pod koniec XVII wieku, na czym opierała się wówczas dieta, poznać symboliczny układ ówczesnych kamienic (bogatsi żyli w środkowej części, podczas gdy ci biedniejsi okupowali dół oraz górę). Przeczytamy też o przemyśle rybackim, początkach sportu czy zobaczymy dwóch kibiców sączących piwo w barze tuż przed lokalnymi derbami między Hibernianem i Hearts w roku 1933! People’s Story okazało się zatem całkiem miłą niespodzianką i ukontentowani mogliśmy już wsiadać w kolejny pociąg. Następny cel? Aberdeen!

Aberdeen – dzień I (03.05.2023)

Rozkoszując się wiejskimi widokami, pasącymi się owieczkami, a także popijając Irn Bru (narodowy szkocki napój, o kolorze fanty czy oranżady, ale w smaku przypominający raczej różową gumę orbit) i przegryzając wyśmienity szkocki Cheddar, dotarliśmy w końcu do trzeciego pod względem ludności miasta Szkocji. Jako że mam tendencję do przywoływania wielu cytatów, gdy przybyliśmy na lokalny dworzec, bez przerwy powtarzałem w głowie słowa z niedawno obejrzanego dokumentu o sir Alexie Fergusonie – Aberdeen – the granite city! The silver city by the sea! W tym miejscu warto przytoczyć sytuację, a w zasadzie konwersację, jaką ucięliśmy sobie z kelnerem w restauracji Gaucho.  Jak wiecie uwielbiam układać rankingi w niemal każdej życiowej sferze. Kelner z edynburskiego lokalu z pewnością zająłby topowe miejsce w rankingu najlepszych przedstawicieli w swoim fachu. Doskonale zadbał o luźną atmosferę i sprawił, że jakakolwiek trema związana z przebywaniem w tak, co tu dużo mówić, ekskluzywnej placówce, ulotniła się z nas natychmiast. Mówił również z uwielbianym przez nas szkockim akcentem i gdy powiedziałem mu, że jesteśmy małym kłębkiem nerwów przed zmierzeniem się z nim, powiedział, że Edynburska wymowa jest niezwykle przystępna w porównaniu choćby z Aberdonian accent. Jak się okazało obsługujący nas pan przez pewien okres mieszkał właśnie w granitowym mieście wraz z rodziną, ale postanowił przeprowadzić się do stolicy. Co tu dużo mówić, nie namalował on nam raczej pozytywnego obrazu Aberdeenu – oprócz trudnego do zrozumienia akcentu, opierającego się na ucinaniu końcówek wyrazów, narzekał na chłód, przeszywający zimny nadmorski wiatr czy też na brak urodzaju wśród zabytków. Zapytał się mnie również, dlaczego zdecydowaliśmy się pojechać właśnie tam, na co odparłem, że zainspirowała mnie oczywiście historia złotej ery sir Alexa Fergusona na Pittodrie Stadium czy też przeczytanie o niektórych bardzo ciekawych miejscach jak choćby wioska rybacka. Chciałem się zatem przekonać, czy jako eks-mieszkaniec Aberdeenu kelner nieco nie przesadził w tak negatywnej ocenie.

Jako że na miejsce dotarliśmy już późno, wieczór przeznaczyliśmy na jedno, tym razem sportowe przeżycie! Po napisaniu tekstu o legendarnej ekipie The Dons, miałem wielką chrapkę na zobaczenie spotkania Scottish Premiership z udziałem 4-krotnych czempionów kraju. Pech chciał jednak, że podopieczni Barry’ego Robsona rozgrywali swój mecz w niedzielę przeciwko Rangersom( w Glasgow), co całkowicie przekreślało możliwość podziwiania ich w akcji. Na szczęście nic nie straciliśmy, bowiem tego wieczora w mieście odbywał się mecz pań, które na Balmoral Stadium podejmowały ekipę Glasgow Girls! A jako że jeszcze nie miałem okazji doświadczyć na żywo futbolu w odsłonie damskiej, zacząłem już zacierać ręce! Zachętę stanowiła także niska cena biletów, które kosztowały jedynie 5 £.

Droga na stadion nie była usłana różami. Cenny czas uciekał, a naszego autobusu nie widać było na horyzoncie… Gdy już przybył, okazało się, że bilety w Aberdeenie kosztują więcej aniżeli te w Edynburgu, a co więcej należy podać dokładnie miejsce, w które chcemy jechać. Gdy rzuciłem do kierowcy hasło „Balmoral Stadium”, ten jedynie zmierzył mnie wzrokiem, jak gdybym powiedział do niego coś w języku polskim… Bardzo pomocny chciał być za to jeden z podróżujących, który podpowiedział nam, że na stadion The Dons dojedziemy zupełnie innym autobusem. Jego dobre chęci nie uśpiły jednak mojej czujności, ponieważ od razu dopytałem go, czy chodzi mu o Pittodrie Stadium. Odparł że jak najbardziej, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że o meczu kobiet wiedzą jedynie nieliczni… Na szczęście gdy podałem dokładną nazwę przystanku wyruszyliśmy w drogę i na obiekt dotarliśmy niemal równo z pierwszym gwizdkiem arbitra!

Bardzo sympatyczny bileter przypomniał mi jeszcze, że moje sznurówki są rozwiązane (ci, którzy mnie znają, wiedzą, że to dosyć częsty widok…) i ruszyliśmy w kierunku trybun! Nie będę ukrywał, że moją wiedzę na temat szkockiej piłki kobiecej (i poza elitarną jej odsłoną, ogólne piłki kobiecej) w języku angielskim spokojnie można by określić słowem skimpy (czyli skąpą). Na szybko przejrzałem jedynie tabelę, z której wynikało, że dziewczyny z Glasgow, delikatnie mówiąc, nie miały w tym sezonie najlepszej ligowej passy. Żeby uświadomić wam, co kryje się pod pojęciem „nie najlepszej ligowej passy” przytoczę jedynie ich bilans w  zakończonym już sezonie szkockiej ekstraklasy – 0 zwycięstw, 0 remisów, 32 porażki, bilans bramkowy 9:150. Z kolei lokalne zawodniczki radziły sobie nieco lepiej, ale również nie walczyły o czołowe lokaty, znajdując się bliżej strefy spadkowej aniżeli czołówki.

W zasadzie po 5 sekundach pobytu w pobliżu boiska, kiedy jeszcze nie zasiedliśmy na trybunach, padł pierwszy gol, po poważnym błędzie bramkarki, która stosunkowo łatwą piłkę przepuściła pod pachą do bramki. Gdy szukaliśmy wolnego miejsca (tych nie brakowało, choć należy dodać, że na obiekcie znajdowało się naprawdę sporo kibiców), odkryliśmy, że na niektórych krzesełkach widnieją imiona i nazwiska, co wprawiło nas w lekkie zakłopotanie. Na szczęście nie oznaczało to, że swobodnie nie możemy usiąść na niektórych z nich i rozgościliśmy się w bardzo dogodnej lokalizacji!

Teraz czas na słówko o samym obiekcie. Balmoral Stadium z pewnością moglibyśmy określić mianem kameralnego stadionu. Oficjalnie otwarcie miało miejsce w lipcu 2018 roku, a pomieścić może on 3,023 widzów (miejsc siedzących jest z kolei 2,012). Jako niezbyt wprawny matematyk nie pokuszę o podanie dokładniej liczby widzów, która obejrzała mecz 3 maja, ale myślę, że było ich około 500. To napawało nas wielkim optymizmem i przekonaniem, że kobiecy sport w Aberdeenie ma się naprawdę dobrze! Cieszyła zwłaszcza bardzo kulturalna atmosfera, a także obecność rodzin z dziećmi, które z największą pasją śledziły poczynania lokalnych bohaterek. Co do samego meczu, zgodnie z oczekiwaniami gospodynie całkowicie zdominowały przyjezdne, kontrolując boiskowe wydarzenia, wysoko odbierając piłkę i posiadając znaczną przewagę szczególnie pod względem warunków fizycznych. Glasgow Girls rzadko znajdowały się z piłką w okolicach szesnastki Aberdeenu, ale należy wspomnieć, że jedna z nich popisała się doprawdy wirtuozerskim zagraniem, gdy w sporym tłoku delikatnie dziubnęła piłkę piętą ,umiejętnie wychodząc spod pressingu! Zwolennicy wyszukanych highlightsów z pewnością umieściliby ten złoty dotyk w kompilacji najlepszych momentów całej kampanii! Do przerwy The Dons (wraz z Agatą zażartowaliśmy, że przydomek żeńskiej ekipy powinien brzmieć nie inaczej jak The Donnas) zaaplikowały rywalkom jeszcze dwa trafienia, oba autorstwa Hanny Stewart, mojej rówieśniczki, która grała pierwsze skrzypce w ofensywie, znajdując się tuż za plecami jedynej napastniczki, Bayley Hutchinson. Niedawno natknąłem się na artykuł, w którym określano Stewart jako very expercienced player („zawodniczkę bardzo doświadczoną”), co tylko potęguję wrażenie, że starość zbliża się nieuchronnie w moim przypadku…

Jako fan analizowania gry formacji defensywnej tego wieczora zwracałem uwagę szczególnie na środkowe obrończynie, a także skrajne defensorki. W centrum fantastycznie radziła sobie kapitanująca Aberdeenowi Donna Paterson. Mimo dosyć krępej budowy ciała imponowała szybkim startem do piłki, antycypacją ruchów rywalek, pewną grą w powietrzu, a także potrafiła wyprowadzić futbolówkę zarówno za pomocą podania jak i dłuższego rajdu z piłką przy nodze, robiąc często przewagę w środku pola. Najbardziej wnikliwie mogliśmy analizować grę Jessiki Broadrick, lewej obrończyni, która jak na nowoczesnego full-backa przystało, często schodziła do środka boiska, pełniąc funkcję ukrytej rozgrywającej. Tyle że z jej inteligentnego poruszania się nie wynikało niestety zbyt wiele, bowiem z piłką przy nodze brakowało jakości, dobrych wyborów i szybszego podejmowania decyzji.

Po przerwie Aberdeen dołożył jeszcze dwa gole i kiedy wydawało się, że nic nie zabierze gospodyniom czystego konta, wtedy święto postanowiła zepsuć Caitlin Farrel, która zdecydowała się na uderzenie z dystansu. Raczej bezrobotna, ale wcześniej bardzo pewna w bramce India Marwaha wypożyczona z Celtiku, niezbyt dobrze ustawiła się w bramce, będąc za bardzo wysuniętą przed linię bramkową. Mimo że strzał Farrel nie należał do najmocniejszych, to nienajlepsze warunki fizyczne golkiperki znacznie utrudniły jej skuteczną interwencję. Piłka po rękawicach bramkarki wpadła do bramki i szczerze mówiąc, mimo kibicowania Aberdeenowi, i ja ucieszyłem się z honorowego gola dla dziewczyn z Glasgow. Ich postawa również była bardzo budująca – przecież niełatwym zadaniem jest ciągłe jeżdżenie na trudne wyjazdy, kiedy wiesz, że znacznie ustępujesz każdemu rywalowi pod względem fizycznym i czysto piłkarskim.

Z kolei po końcowym gwizdku wzorem najbardziej zapalonych dzieciaków na stadionie postanowiłem podziękować dziewczynom za włożony w mecz wysiłek i kilka naprawdę bardzo składnych akcji. Tak oto udało mi się przybić piątkę bramkarce Indii Marwasze, rezerwowej tego wieczora Nadii Sopel, obrończyni Myi Christie, a także zdobywczyni gola numer 4, Eilidh Shore, której iście oryginalne imię pochodzi ze szkockiego galickiego, a znaczy radiant one, kogoś bardzo promiennego. Z pewnością ognistowłosa cofnięta rozgrywająca mogła być tego wieczoru rozpromieniona, w końcu walnie przyczyniła się do okazałego dorobku bramkowego całej drużyny! Nie ukrywam, że na meczu bawiłem się świetnie i mimo że mina Agaty mogłaby świadczyć o tym, że nie podzielała ona mojego entuzjazmu to również powiedziała, ze bardzo miło zobaczyć było lokalną społeczność tak gorliwie wspierająca żeński team! Mimo że, jak widać na zdjęciach, temperatura nas nie rozpieszczała, a żeby się ogrzać popełniliśmy nawet małe przestępstwo, wynosząc z naszego apartamentu ciepły koc… Kto wie, może to spotkanie zainspiruje mnie w przyszłości do poświęcania któregoś tekstu futbolowi kobiecemu!

Aberdeen – dzień II (04.05.2023)

Powrót z Balmoral do naszego apartamentu Craibstone Suite nie należał zdecydowanie do najprzyjemniejszych – na własnej skórze odczuliśmy bowiem przeszywający wiatr wiejący od strony Morza Północnego, a mnie do głowy od razu przyszedł tytuł piosenki Chromatics z nowej odsłony Twin Peaks z 2017 roku – Windswept. Szczerze mówiąc tak nie zmarzliśmy chyba ani razu w Polsce podczas całej zimy, a przecież kalendarz wskazywał na 3 dzień maja! Co by nie mówić, miska rozgrzewających nudli Knorra (którymi raczyliśmy się niemal codziennie na kolacje…), ciepły prysznic i kołdra nigdy nie smakowały tak słodko jak właśnie tego wieczora. I była to w zasadzie jedyna noc gdzie wreszcie mogliśmy porządnie wyspać się przed dalszymi wyzwaniami!

Wspomniałem o nudlach Knorra, teraz czas na trochę bardziej wyrafinowaną kuchnię. Kulinarną przygodę z Aberdeenem postanowiliśmy rozpocząć od stricte wegańskiej miejscówki, na śniadanie wybierając kawiarnię BioCafe. I nie pożałowaliśmy naszej decyzji, bowiem już Biscoff Coffe stanowiła zapowiedź czegoś doprawdy wytrawnego – choć może nieco ustępowała jabłkowej kawie z Pontevedry (głównie pod względem oryginalności), to bez dwóch zdań znalazłaby się w moim kawowym TOP 5! Ja postawiłem na dość skromne śniadanie (bajgiel z nie-tuńczykiem z ciecierzycy) natomiast Agata absolutnie zaszalała ze swoim wyborem, stawiając na Scrambled Tofu Full Breakfast.

Mój wybór oczywiście spełnił oczekiwania, natomiast tym razem to żeńska część naszego związku zdecydowania wygrała – próbując hash brownsów, doprawionej na ostro ciecierzycy czy przede wszystkim niezwykle oryginalnych grzybów marynowanych w sosie tamari bardzo chciałem zamienić się z wybranką mojego serca! Miejsce to polecam serdecznie wszystkim wielbicielom wege jedzenia, w menu znajdziecie jeszcze Scrambled Tofu Tacos czy tak oryginalne pozycje jak gofry zarówno na słodko jak i wytrawne! Ja sam po spróbowaniu tamari mushrooms miałem ogromną ochotę na kanapkę wypełnioną właśnie nimi, ale postanowiłem posłuchać mojego pełnego żołądka… Nie zapominajmy oczywiście o pozycji obowiązkowej dla fanów brytyjskiej kuchni czyli ginger beer (oczywiście bezalkoholowego)!

Idąc w miasto chcieliśmy przekonać się czy złorzeczenie kelnera, który twierdził, że oprócz głównej ulicy Union Street w Aberdeenie nie ma nic ciekawego, ma coś wspólnego z prawdą. Na początku natknęliśmy się na pomnik Williama Wallace’a, czyli gratkę dla fanów kultowego Bravehearta (1995). Po chwilowym spacerze wśród granitowych budynków, które naprawdę mają swój urok, zupełnie nie planując tego uprzednio, weszliśmy do środka Aberdeen Art Gallery. Nie miałem wobec tego miejsca żadnych oczekiwań, a tymczasem wyszedłem zupełnie oszołomiony nagromadzeniem niezwykle inspirujących dzieł! Być może nie powinienem stawiać tak zuchwałych tez jako eks-student filologii hiszpańskiej, ale muszę powiedzieć, że Prado czy Reina Sofía, mówiąc kolokwialnie, nie umywają się w porównaniu do miejscowej galerii sztuki!

Przede wszystkim było to miejsce o wiele bardziej szkockie aniżeli choćby Scottish National Museum, pełne miejskiej sztuki jak choćby granitowy zegar czy granitowa bransoletka. Nie mam zamiaru pisać o wszystkich atrakcjach, żeby nie psuć wam zabawy, napomknę więc jedynie o tych, które w największym stopniu przykuły moją uwagę. W końcu mam wrażenie, że często niektórzy traktują wizytę w muzeach czy galeriach sztuki jedynie jako okazję do łechtania własnego ego, wymieniając nazwiska 5 najbardziej znanych malarzy w danej placówce czy wygłaszając teksty w stylu „jeden dzień to zdecydowanie za mało, żeby docenić piękno i bogactwo Museo del Prado…”. Wracając jednak do clou, w pamięć bardzo mocno zapadł mi zwłaszcza obraz Flood in the Highlands autorstwa londyńczyka Edwina Landseera. Pierwsze skojarzenie od razu  przeniosło mnie w rejony malarstwa holenderskiego, konkretnie w stronę Piekła Hieronima Boscha czy jednej z części tryptyku Sąd Ostateczny Hansa Memlinga. Oczy przerażonego kozła wydają się z kolei wzięte żywcem ze słynnego Saturno devorando a su hijo, namalowanego przez Goyę. Słowa pochwały należą się też osobom odpowiedzialnym za ekspozycje wielu z atrakcji – znajdują się bowiem przy nich zmuszające do myślenia i pobudzające wyobraźnie i kreatywność pytania. Co do dzieła Landseera, podziwiający obraz może zastanowić się ile gatunków zwierząt widnieje na malowidle, spróbować poczuć atmosferę tamtej tragedii czy wyobrazić sobie dźwięki jakie mogłyby towarzyszyć takiej sytuacji. Dowiemy się też, że inspirację dla londyńczyka stanowiła prawdziwa powódź, która spustoszyła Cairngroom Mountains w 1829 roku.

Obojętnie nie dało się również przejść obok innych, być może jeszcze bardziej mrocznych zakamarków galerii – groteskowo odrażającej głowy dzieła Clive Barkera (brytyjskiego artysty czy choćby reżysera mojej ukochanej kultowej serii horrorów Hellraiser!) czy też wyjątkowo ponurego Gallowgate Lard, portretu Kena Curriego, który miał na celu metaforyczne przedstawienie okrucieństwa i biedy miejskiego życia w Szkocji lat 60’. Wzorem Reina Sofía, Aberdeen Art Gallery szuka także innego rodzaju interakcji z odbiorcą – bardzo hipnotyzujące i sugestywne okazały się krótkie fragmenty wideo z upiorną muzyką w tle, przedstawiające ludzi na tle surowej przyrody, mający stanowić artystyczny manifest próby powrotu do harmonii na linii człowiek-natura. Nie myślcie sobie jednak, że w galerii nie znajdują się atrakcje o znacznie cieplejszym i pokrzepiającym charakterze! W wyjątkowo nostalgiczny nastrój wprowadził mnie Afterglow edynburskiego malarza Josepha Farquarsona, który mimo że przedstawiał srogą szkocką zimę w Aberdeenshire, emanował ciepłem, co przywiodło mi na myśl wideoklip 1000 Nights w wykonaniu FRENSHIP! Przepięknie monumentalny był też widok Balmoral Castle z 1856 roku, stanowiący kwintesencję szkockiego uroku!

O tym, że Aberdeen muzeami stoi, przekonać mieliśmy się jeszcze w niedługim czasie, ale po drodze przeszliśmy się też klimatycznym The Kirkyard of St. Nicholas, oraz przez chwilę poczuliśmy się niczym szkoccy studenci zabytkowej uczelni Marischal College.  Przed budynkiem placówki stoi z kolei dostojny pomnik upamiętniający Roberta the Bruce’a, króla Szkocji w latach 1306-1329. Jeśli chcecie bliżej poznać jego losy, zachęcam do obejrzenia filmu Outlaw King, z Chrisem Pinem (swoją drogą, niezbyt trafny dobór aktora do tej konkretnej roli…), Aaronem Taylorem-Johnsonem czy Florence Pugh, dostępnego na Netflixie. Wielu aberdyńczyków uznaje uczelnię za prawdziwy symbol granitowego miasta i trzeba przyznać, że zarówno wejście jak i wnętrze jest doprawdy imponujące i pomyślałem nawet, że całkiem nieźle byłoby tu studiować choćby przez semestr. Należy jednak dodać, że od 2011 roku budynek ten pełni funkcję siedziby Rady Miasta i na dziś to drugi największy budynek z granitu na świecie. Co ciekawe, numer 1 dane mi było zobaczyć w zeszłym roku, bowiem to madrycki Escorial!

Następnym przystankiem na naszej trasie, tym razem już pieczołowicie zaplanowanym, była wioska rybacka Footdee, znajdująca się w bliskiej odległości od Morza Północnego. Kiedy przekracza się próg tego miejsca, człowiek czuje się, jak gdyby właśnie wkroczył do zupełnie nowej, alternatywnej rzeczywistości i na chwilę opuścił miasto! Z automatu pomyślałem o szkockich morskich legendarnych stworzeniach, których przecież jest na pęczki, żeby wymienić tylko Finfolks (tak zwani shapeshifters, zmieniający swój kształt i żyjący w głębi wód otaczających Orkady) czy Selkies (zainteresowanym tymi drugimi polecam znakomitą bajkę Song of the Sea, choć akcja tej akurat rozgrywa się w Irlandii). Wracając do Footdee (czy też w szkockim galickim – Fittie), jest to niezwykle mistyczna morska wizytówka miasta – spotkamy tu paletę wielu kolorów od tych stricte morskich po niezwykle jaskrawe, drzwi domostw to mini-dzieła sztuki, a widok wyrytej na ścianie domu twarzy tajemniczej wiedźmy może przywieść nam na myśl także mitologię słowiańską.

Po krótkiej, ale bardzo intensywnej doznaniowo wizycie w wiosce skierowaliśmy się w kierunku morza obserwując także bujną zieleń po drugiej stronie barykady oraz Torry Battery, baterię artyleryjską górującą nad portem w Aberdeenie, której nie mieliśmy już niestety czasu eksplorować. Z kolei przechadzając się miejską plażą w towarzystwie mostków i kamieni poczułem się niemal identycznie jak przed rokiem podczas wizyty w La Corunii, oczywiście biorąc pod uwagę znaczną różnicę temperaturową! Szczerze mówiąc, kiedy zobaczyliśmy localsów bez wahania wskakujących do wody, a następnie przechadzających się wzdłuż plaży jedynie w krótkich spodenkach i lnianych koszulach, pomyśleliśmy, że muszą oni być ulepieni z totalnie innej gliny…

Kto zdążył już znudzić się sprawami folklorowymi (jeżeli ktokolwiek wytrwał do tego momentu…), teraz być może ożywi się na wieść o nadchodzącej futbolowej stronie Granite City! Jako żarliwy fan sir Alexa Fergusona nie mogłem rzecz jasna odpuścić wizyty na Pittodrie Stadium i pstryknięcia sobie kilku fotek z jego statuą, dumnie prezentującą się przed Richard Donald Stand, trybuną nazwaną na cześć legendarnego właściciela klubu z jego złotej ery. Wielbiciele statystyk doczytają się bilansu Fergiego we wszystkich meczach w roli menedżera The Dons, a także poznają wszystkie trofea, jakie Alec Ferguson zdobył na północy Szkocji. A oto ja, niezbyt fortunnie próbujący odtworzyć legendarną pozę legendarnego coacha w legendarnej koszulce z sezonu 1983-1984, w którym The Dandies wygrali Superpuchar Europy i krajowy dublet!

Jako stały bywalec klubowych sklepików w paru miejscach Europy, nie omieszkałem również sprawdzić co kryje w sobie lokalny Club Store! Ten oferował oczywiście szeroką paletę gadżetów, od czapek, piłek, rękawic bramkarskich, kurtek czy… klubowych żelek o smaku cherry cola, które moim zdaniem okazały się lepsze niż choćby te Haribo! Przed wyjściem zapytałem jeszcze panie pracujące w sklepiku czy z okazji upamiętnienia zbliżającej się wielkimi krokami 40. rocznicy triumfu w UEFA Cup Winners’ Cup, Aberdeen przygotował jakąś specjalną kolekcję. Okazało się, że oczywiście aż roi się od okazjonalnych przedmiotów – ja zakupiłem bluzę z kapturem, na której widnieją oba europejskie trofea Aberdeenu, a przypomnijmy, że to właśnie The Dons są najbardziej utytułowanym klubem ze Szkocji na Starym Kontynencie! Pani chciała zaoferować mi jeszcze limitowaną edycję whisky, również przygotowaną z okazji celebracji wielkiego triumfu nad Realem Madryt, ale cena wprost zwaliła mnie z nóg – 100 £ za butelkę…

W międzyczasie w głowie urodził nam się zupełnie spontaniczny pomysł… Jako że sprzedalibyśmy duszę, aby zobaczyć Isle of Skye, wyspę uważaną za być może najbardziej malownicze miejsce Szkocji jak i jedno z najbardziej zapierających dech w piersiach w Europie i na świecie, postanowiliśmy wykupić zorganizowaną jednodniową wycieczkę na Highlandy, niestety kosztem okrojonego czasu w Aberdeenie. Z tego powodu 4 maja mieliśmy czas jedynie na zaliczenie Johnston Gardens, małego ogrodu publicznego, który zgarniał jednak wielokrotnie nagrody Britain in Bloom, dla najpiękniejszych ogrodów w całym UK! Miejsce odznacza się raczej kameralnością i myślę, że localsi bardzo chętnie spędzają w nim czas, bo można w nim odetchnąć całkowicie innym powietrzem! Gdybym przeprowadził się właśnie do granitowego miasta, to bardzo chciałbym mieszkać przy ulicy blisko ogrodu, bardzo spokojnej i oddalonej od miejskiego zgiełku. Czas płynie tu o wiele wolniej, kaczki spokojnie pływają sobie w stawie, można oglądać je z wysokości mostu, podziwiając także mini-wodospad w akompaniamencie kwitnących roślin! A przy wyjściu trafiliśmy na taką oto tajemniczą chatkę – czy są tu jacyś fani Wicker Mana lub Midsommaru?

Po nerwowym oczekiwaniu na spóźniający się autobus po raz wtóry wsiedliśmy w pociąg, tym razem udając się do Inverness. Tam wykupiliśmy nocleg w najtańszym budget roomie z możliwych, a ten okazał się zdecydowanie najbardziej szkocką z naszych baz noclegowych. Nie eksplorowaliśmy jednak ośrodka finalistów Scottish Cup, bowiem Inbhir Niss stanowiło jedynie naszą bazę wypadową do wspomnianej wycieczki na Highlandy! A ta miała rozpocząć się z samego rana…

Loch Ness/Isle of Skye (05.05.2023)

Szkoci lubują się w dodawaniu przymiotnika award-winning niemal przed każdą rzeczą, która wygrała jakiś plebiscyt. Tym tytułem szczyciły się też zewsząd polecane przez podróżników wycieczki WOW Scotland, a już przed 8 laty biuro to zostało wprowadzone do elitarnego grona TripAdvisor Hall of Fame! Nasze oczekiwania były więc wygórowane, tym bardziej, że odkrycie uroków Skye stanowiło absolutny priorytet, dla którego zrezygnowaliśmy nawet z jednego dnia w Aberdeenie. Gdy weszliśmy do autobusu, przywitał nas niezwykle sympatyczny pan , który przedstawił się jako Andrew. Jak można się domyślić okazał się on pełnić rolę naszego przewodnika. Jego ubiór od razu rzucał się w oczy –  szkocki kilt, a za pazuchą niezbyt dyskretnie schowany tak zwany Sgian-dubh, tradycyjny szkocki nóż! Gdy się poznaliśmy, przeczytał niezbyt zgrabnie moje nazwisko, co od razu stanowiło doskonałą okazję do lekkiego przekomarzania się. Na początku Andrew opowiedział nam kilka słów o sobie, z miejsca dając popis błyskotliwego brytyjskiego humoru. Przedstawił siebie mniej więcej w taki sposób: Witam wszystkich, nazywam się Andrew Jones. Imię jakże szlachetne, w końcu pochodzące od patrona Szkocji, świętego Andrzeja! Zaskoczę was jednak, bowiem ani nie jestem święty, ani nie jestem Szkotem! Pochodzę z Walii i dla was stanowi to jak najbardziej pozytywną informację – dzięki temu przynajmniej będziecie w stanie mnie zrozumieć!

Po tych jakże zabawnych kilku zdaniach wstępu, Andrew wprowadził nas w pozornie lekki dyskomfort – stwierdził, że tak naprawdę sukces wycieczki zależy w dużej mierze od nas samych, więc na klaśnięcie nakazał nam odwrócić się do najbliższego partnera i zamienić z nim kilka słów. Szczerze mówiąc nie przepadam za takimi praktykami bratania się, ale konwersacja z siedząca za nami panią z Londynu stała pod znakiem naprawdę interesującej wymiany zdań. Następnie dotarliśmy już do pierwszej z zaplanowanych tego dnia atrakcji. I to jakiej! Powiedzieć, że zaczęliśmy od razu z wysokiego C, to jak  nic nie powiedzieć! Na własne oczy zobaczyliśmy bowiem dom Nessie, czyli rzecz jasna Loch Ness! Nie obyło się bez bardzo intrygującej historii o pierwszym udokumentowanym zwiedzaniu najsłynniejszego jeziora Szkocji. Miało ono miejsce w 565 roku, gdy Saint Columba, człowiek który wprowadził do kraju chrześcijaństwo, wybudował zakon na wyspie Iona.

Był on swego rodzaju nauczycielem dla Piktów, których pragnął przekonwertować właśnie na religię chrześcijańską.  Podczas długiego spaceru z wyspy do Inverness, jeden z mnichów z wspomnianego już zakonu skarżył  się na obolałe kończyny i w celu zrelaksowania się postanowił wejść do jeziora. Jednak w momencie kiedy mnich zanurzył się w wodzie, pojawił się potwór z Loch Ness! Nessie właśnie wbijała już swoje ostre kły w nogi bezradnego mnicha, chcąc zabrać go do podwodnego grobu, ale wówczas pojawił się Columba i przemówił do potwora, aby ten zostawił biedaka! Co ciekawe Nessie posłuchała świętego, zawierając z nim swego rodzaju przymierze, że nigdy nie skrzywdzi ona żadnej istoty ludzkiej. Jak wiemy do dziś nikt nie ucierpiał, ale musicie przyznać, że słowa dwóch świętych (kreaturę widział rzekomo również Saint Adomnán), profesorów oksfordzkich czy czołowego policjanta z północy Szkocji sprawiają, że zaczyna się wierzyć w jego istnienie, zwłaszcza przebywając tak blisko tego mitycznego miejsca! Co ciekawe, Loch Ness plasuje się także na samym szczycie listy największych objętościowo zbiorników słodkowodnych w UK. Skorzystaliśmy z okazji, żeby uwiecznić dom Nessie, a widząc nas Andrew zaproponował, że zrobi nam wspólną fotkę, wygłaszając przy okazji pogląd na temat selfie, które uważa za największe zło tej planety… Kiedy przeglądałem świeżo zrobione zdjęcia, natknąłem się na… selfie z imidżem Andrew! I jak tu nie kochać tego człowieka?

Po eksploracji Loch Ness przyszedł czas na wąwóz Glen Coe, również kryjący bardzo mroczną historię. W 1692 roku miało tam bowiem miejsce niechlubne wydarzenie, które do historii przeszło jako Rzeź w Glen Coe. Różne źródła podają, że życie straciło aż od 38 do 70 mieszkańców wioski, reprezentujących głównie klan MacDonaldów. Zostali oni brutalnie zamordowani przez żołnierzy króla Anglii Wilhelma III, należących do wrogiego klanu Campbellów, sąsiadów MacDonaldów. Więcej informacji na ten temat możecie zresztą łatwo znaleźć w sieci. Z bardziej pozytywnych informacji, podkreślmy że w Glen Coe rozgrywa się fragment akcji takich blockbusterów jak choćby Harry Potter i więzień Azkabanu czy Skyfall!  Zachwycając się wszechobecną zielenią i monumentalnymi górami przemierzaliśmy kolejne kilometry, aż w końcu zapoznaliśmy się z prawdopodobnie najbardziej uroczymi mieszkańcami Szkocji! Mowa oczywiście o słynnych Highland Cows!

Słowo krowa w oficjalnej nazwie tego bydła często wymawianej jest przez Szkotów jako „coo”. Te na pozór przesłodkie i niezwykle sympatyczne grzywacze w rzeczywistości nie należą jednak do najbardziej towarzyskich istot. Andrew przestrzegł nas wyraźnie, że nie należy zbliżać się do nich na odległość bliższą niż 1 metr. Ku przestrodze opowiedział nam o losach jednego z uczestników poprzednich wycieczek, który wraz ze swoim aparatem podszedł za blisko i za karę został przeciągnięty około 20 metrów przez siatkę właśnie przez jedną z krówek… Rad posłuchali jednak nieliczni, a prym w nieprzestrzeganiu zasad wiedli zwłaszcza obywatele USA i Kanady, którzy ochoczo łapali krowy za rogi, albo bawili się dronem w ich obecności…Cóż, na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach… W niedalekiej odległości od szkockich krów wyżynnych dostrzegliśmy także owieczkę wraz z jagnięciem, co tylko dopełniło sielski krajobraz! Po powrocie do autobusu powiedziałem Andrew, że bez wątpienia nie zobaczymy już dziś czegoś bardziej uroczego!

W międzyczasie ucięliśmy sobie również krótką, około 5-minutową pogawędkę z naszym przewodnikiem. Andrew w autobusie opowiedział nam o sobie trochę więcej i jawił się jako osoba niezwykle wrażliwa i romantyczna, wspominając z wielką czułością o swojej niedawno poślubionej żonie, ich wspólnej miłości do wersu I’ll love you with all the madness in my soul z utworu Bruce’a Springsteena czy współrzędnych geograficznych, jakie na życzenie zakochanego wyryto na pierścionku zaręczynowym. Tymczasem Andrew Jones ma za sobą zawodową przeszłość w czymś co raczej nie kojarzy nam się z delikatnością… Grał on bowiem w futbol amerykański na najwyższym poziome rozgrywkowym w Szkocji i jak na Walijczyka przystało z powodzeniem radził sobie również w rugby! Zresztą jego potężna sylwetka sprawiała, że zapewne niejednemu oponentowi z wrażenia musiały uginać się nogi! Bardzo cieszę się, że udało nam się znaleźć trochę czasu na wymianę prywatnych informacji o sobie, bowiem nie należało to wcale do zadań łatwych. Wspomniani przez nas Kanadyjczycy nie odstępowali bowiem przewodnika na krok, co zapewne dla niego samego (choć nie dał on tego po sobie poznać) musiało być nieco nużące…

Przenieśmy się jednak na Isle of Skye, czyli główne danie naszej podróżniczej uczty! To właśnie fragmenty tej wyspy możemy zaobserwować w otwierającej scenie genialnego The Wicker Mana z 1973 roku. Ci którzy jeszcze nie widzieli tego pomnikowego dzieła, zdecydowanie muszą nadrobić zaległości, bowiem to bez dwóch zdań najlepszy brytyjski horror i jeden z najlepszych przedstawicieli tego gatunku w całej jego historii. A w jednej z głównych ról nieżyjący już niestety Christopher Lee, czyli między innymi Saruman z Władcy Pierścieni! I jak, czujecie się już zachęceni? Gdybyście przypadkiem trafili na remake z Nicholasem Cagem z 2006 roku, proszę, zróbcie sobie przysługę i omijajcie go szerokim łukiem! To bowiem doskonała lekcja, jak w fachowy sposób sprofanować arcydzieło kinematografii! W rejonie Highlands nakręcony został także Hamish Macbeth, kultowy szkocki serial, o którym co nie co opowiem wam później!

Pierwszą wolną godzinę do dyspozycji mieliśmy dla siebie w Portree, największym mieście na wyspie, choć liczba ludności (niewiele ponad 2000 mieszkańców) i ogólny anturaż przywodził na myśl raczej wioskę rybacką. Kolorowe domki, zielone wzgórza, wszechobecne łódki i przede wszystkim wszystko to w otoczeniu doprawdy pięknej pogody! Po zakupieniu kilku pamiątek wrzuciliśmy coś na ruszt, na lunch udając się do Eighteen Twenty, zabytkowego lokalu serwującego głównie Fish&Chips, który znajdował się w kościele parafialnym! Kiedy teraz widzę, że bar ten ma ocenę zaledwie 3,7 na 5 gwiazdek jestem po prostu w szoku. Zdecydowałem się oczywiście na klasykę kuchni brytyjskiej, a moja ryba (mniemam, że dorsz) z frytkami, mimo że może wizualnie nie prezentowała się najbardziej szykownie, po prostu stanowiła kwintesencję smaku tego kultowego dania! Zaryzykuję stwierdzenie, że było to najlepsze fish & chips, jakie do tej pory jadłem! Ubolewam nad tym, że zapomniałem zapytać obsługi, z jakiej ryby przyrządzają swój klasyk, bowiem w Szkocji ostrzyłem sobie zęby przede wszystkim na popularnego tam haddocka (łupacza), ale, uprzedzając fakty, nie udało mi się go skosztować… A wszystko smakowało zapewne jeszcze lepiej, bowiem odziałem się tego dnia w legendarny trykot Andy’ego Murraya, który wygrał w nim swoje drugie olimpijskie złoto w singlu tenisistów!

Żołądek napełniony, logika nakazywałaby więc jak najszybsze spalenie kalorii. I tak rzeczywiście się stało, bowiem następny kierunek nosił nazwę Fairy Pools! Leżące u podnóży gór Black Cuillin Mountains – tak zwane Baseny Wróżek – to chyba najbardziej charakterystyczny i malowniczy punktu na Isle of Skye. Nic w takim stopniu nie podkreśla jej surrealistycznego piękna, którego obserwowanie stanowi doznanie absolutnie mistyczne! Około 40-minutowy spacer wzdłuż cudownych, wręcz nierealnych kamiennych basenów minął niestety jak z bicza strzelił. Uwagę przykuwa nie tylko nieregularnie piękne otoczenie, ale przede wszystkim krystalicznie czysta woda, której kolor wydawał się wprost nierealny! Co do kolorów, niezwykle prezentowała się również jedna ze skał, na której wyróżniała się pomarańcz, będąca prawdopodobnie naturalnym tlenkiem żelaza. Ten pomarańczowy anturaż, ogrom przestrzeni i monumentalność gór sprawiły, że poczułem się niczym Jack Nicholson w otwierającej sekwencji legendarnego „The Shining”, słysząc też mroczne, odbijające się od górskiej powłoki głosy z intra dzieła Stanleya Kubricka! Gdybyśmy mieli więcej czasu, z chęcią urządziłbym sobie tam piknik, choć mam nadzieję, że nie stałoby się z nami dokładnie to, co uczennicami Appleyard College, które zaginęły pod Wiszącą Skała w Australii!

Nie mogliśmy lepiej wstrzelić się w początek naszej podróży powrotnej, bowiem wracając weszliśmy centralnie w dosyć intensywną ścianę deszczu i wiatru, która z oddali wydawała nam się niewinną mgiełką… Cała szkocka pogoda w pigułce! Czekał jednak na nas jeszcze jeden przystanek, mianowicie perła w koronie szkockich zamków, Eilean Donan, położony na niewielkiej wysepce na środku Loch Duich! Sama budowla może nie jest może aż tak powalająca, natomiast otaczające nas widoki jeziora i Gór Kaledońskich to po prostu doświadczenie nie z tego świata! À propos gór zachęcam do zgłębienia lokalnej legendy związanej z Loch Duich o tak zwanych The Five Sisters of Kintail, siostrach przemienionych na wieczność w góry (tak, aby już zawsze można podziwiać ich piękno), czy Kelpie, kolejnych wodnych stworów, zamieszkujących szkockie jeziora, które głównie przyjmują formę czarnych koni, ale potrafią oczywiście zmieniać kształt i kusić tym samym swoje ofiary. Zresztą w książce Daniela Alissona o szkockich mitach figuruje osobne opowiadanie poświęcone tym tajemniczym stworzeniom, zatytułowane Taming the Kelpie. Wracając do zamku, w ogóle nie dziwi mnie fakt, że co chwilę odbywają się tam śluby, a Eilean Donan to najczęściej fotografowany tego typu obiekt na świecie! Nam zdjęcia również wyszły całkiem nieźle, wygląda to jak najpiękniejsza pocztówka, a dumnie powiewająca flaga Szkocji to istna wisienka na torcie (swoją drogą, czy obok greckiej to waszym zdaniem nie najładniejsza flaga świata?).

Tak oto dobiegła końca nasza wielka eksploracja Highlands i nie przesadzę, jeśli powiem, że nigdy nie odbyłem lepszej zorganizowanej wycieczki z lepszym przewodnikiem. A z takimi do czynienia miałem całkiem sporo, choćby na Chorwacji, Węgrzech, w Hiszpanii czy Italii. Żaden z nich w nie odznaczał się jednak taką pasją, ogromną wiedzą historyczno-kulturową, fenomenalną modulacją głosu, idealnie balansując między błyskotliwym ciętym humorem a zachowaniem pełnego profesjonalizmu. Andrew Jones fantastycznie radził sobie także za kierownicą, a gdy jeden z kierowców na przeciwległym pasie niezbyt roztropnie podjął manewr wyprzedzania, Walijczyk podsumował to jedynie ze stoickim spokojem mniej więcej tak: Halo? Bardzo cieszę się, że zdecydował się pan jednak na powrót na właściwy pas! Na koniec podziękowaliśmy serdecznie Andrew za wykreowanie kapitalnej atmosfery, dzięki której w pełni chłonęliśmy klimat lokalnego folkloru. Powiedziałem mu jedynie, że bez dwóch zdań jest najlepszym storytellerem, jakiego znam i z poczuciem smutku kierowaliśmy się już do Aberdeenu, wiedząc, że najlepsze prawdopodobnie już zobaczyliśmy. Wciąż pozostawał nam jeszcze ostatni dzień w kraju Piktów, który został podzielony między Aberdeenem a Edynburgiem…

Aberdeen/Edynburg – dzień ostatni (06.05.2023)

Tym razem pobudka nastąpiła już o 7:30 rano, bowiem po godzinie 13 musieliśmy zameldować się z powrotem w stolicy kraju. Dlaczego? O tym dowiecie się za chwilę! Mimo ogromu wrażeń i ponad 15 nabitych kilometrów w nogach, postanowiliśmy zerwać się wcześniej z łóżka i wykorzystać ostatnie chwile w granitowym mieście. Bardzo żałowaliśmy, gdy zorientowaliśmy się, że w zasadzie nie mamy szans na zobaczenie Brig o’Balgownie, granitowego XIII-wiecznego mostu nad rzeką Don, uznawanego za najstarszą tego typu konstrukcję w Szkocji. Położony wśród pięknych drzew na zdjęciach zarówno zimowych jak i letnich wygląda bardzo intrygująco, ale niestety musieliśmy mierzyć siły na zamiary i zadowolić się Wellington Suspension Bridge, wiszącym mostem, który z pewnością nie uchodzi za taką wizytówkę Aberdeenu jak Brig O’Balgownie. Na nim mogliśmy dostrzec mnóstwo kłódek z miłosnymi wyznaniami, czy też dowiedzieć się co Szkoci sądzą o koronacji króla Karola III. Aż dziw bierze, że do teraz nie wspomniałem o ciągłym śpiewie mew, przypominającym nieco groteskowy, złowieszczy chichot, który w Aberdeenie słychać zewsząd. W La Corunii spotkaliśmy ich naprawdę sporo, ale tutaj (co widać na zdjęciu) są one nieodłącznym elementem rzeczywistości.

Ten dzień miał jednak stać przede wszystkim pod znakiem poznania nieodłącznych związków miasta z morzem. Po drodze natknęliśmy się jeszcze na bardzo ciekawe graffiti, aż w końcu dotarliśmy do Aberdeen Maritime Musem, lokalnego muzeum morskiego, które przywitało nas zabawną, choć trzeba przyznać, że niezbyt oryginalną grą słów – Good to Sea you!  I po raz kolejny przekonaliśmy się na własnej skórze, że Aberdeen muzeami stoi. Nie mam zamiaru zagłębiać się zbytnio w detale, ale odwiedzając Martime Museum, możemy poszerzyć swoją wiedzę z wielu aspektów związanych z morzem, zarówno pod względem sprzętu, wielkich postaci, czy też ryb i innych stworzeń morskich. Bardzo ciekawa była choćby wzmianka o przewidywaniu pogody, a prognozy dla statków wypływających w drogę prowadzone są w BBC już od 1928 roku. Z kolei Instytut Meteorologii został założony już w 1854, a do jego głównych zadań należała właśnie ochrona statków i zaopatrzenie kapitanów w odpowiednią wiedzę przed podrożą. Obejrzeliśmy też modele chatek rybackich, mini-wędzarnie ryb (rarytas dla takiego pesketarianina jak ja!) kieł i błonę bębenkową wieloryba, czy zaczerpnęliśmy nieco informacji apropos Thomasa Blake’a Glovera, zwanego The Scottish Samurai, którego życie, co ciekawe, było związane z Japonią, a Glover stał się niezwykle ważną postacią w kwestii rozwoju ogólnej jakości życia i przemysłu w Kraju Kwitnącej Wiśni.

I tak oto zakończyła się nasza przygoda z granitowym miastem, które w ogólnym rozrachunku zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Owszem, zdarzają się tu mniej przyjemne dzielnice, nieco bardziej obskurne i intensywnie pachnące rybami i skorupiakami, ale granitowe budynki, morze, plaża, kamienie, mosty, muzeum morskie, galeria sztuki czy przede wszystkim niesamowita wioska rybacka składają się na obraz naprawdę niezwykle ciekawego miejsca! Nie zapominając oczywiście o historii sir Alexa Fergusona! Jakby podróżowania było nam mało, znowu zajęliśmy nasze miejsca w pociągu do Edynburga, aby ostatnie godziny pobytu w Szkocji spędzić właśnie tam. Powód? A jakże, mecz Scottish Premiership pomiędzy Hibernianem a St. Mirren! Nie powiem, żebym był szczególnie związany z którąkolwiek z edynburskich drużyn. Jednak wobec braku możliwości zobaczenia na żywo meczu Aberdeenu, postanowiliśmy kupić bilety na Easter Road. Co ciekawe, Hibernian oznacza irlandzki lub Irlandczyk, bowiem klub został założony przez irlandzką społeczność zamieszkującą stolicę Szkocji.

Motyw Hibs jest też poruszony w kolejnym pomnikowym szkockim dziele, mianowicie obu częściach Trainspottingu z Ewanem McGregorem, Kelly MacDonald czy rewelacyjnym Robertem Carlylem, interpretującym postać psychopatycznego Francisa Begbiego! Zresztą Renton (postać grana przez McGregora) raz po raz wzdycha za czasami, w którym zielony trykot Hibernianu przywdziewał sam George Best (zdobywca Złotej Piłki 1968), a szalik Hibs pojawia się też w niezwykle zabawnej scenie właśnie z Begbiem – Once here, once here. Not to deep! Just two wee jabs, bit of blood (fani serii z pewnością wiedzą do którego fragmentu nawiązuję!). Wspomniany Best był z pewnością największą osobowością, jaka kiedykolwiek zawitała na Easter Road. Co nie znaczy, że w zakończonym niedawno sezonie 2022-2023 nie występowało tam kilku znanych futbolistów. David Marshall miał za sobą występy w Premier League, mistrzostwo Szkocji czy triumf w Championship z Cardiff City, ale największym nazwiskiem w kadrze Hibernianiu był chyba Aiden McGeady. Irlandczyk to w końcu symbol Celtiku Glasgow, z którym zgromadził aż 7 krajowych trofeów. Steve Clarke, selekcjoner fantastycznie spisującej się w eliminacjach do UEFA Euro 2024 reprezentacji Szkocji chętnie korzysta także z usług Ryana Porteousa i Kevina Nisbeta, którzy reprezentowali jeszcze edynburczyków wiosną, ale latem obaj zostali wykupieni przez angielskie kluby, odpowiednio Watford oraz Milwall.

Nasze miejsca ulokowane były w dosyć dogodnej strefie, w miarę blisko murawy. Nie ukrywam, bardzo chciałem zobaczyć na żywo futbol w brytyjskiej odsłonie, który jest przecież jedyny w swoim rodzaju. Easter Road można określić raczej mianem kameralnego obiektu, ale jego kolorystyka bardzo kojarzy się zarówno ze Szkocją jak i Irlandią. Tego dnia zasiadło na nim ponad 16 tysięcy kibiców, czyli ciut więcej aniżeli na Riazor w La Corunii. Rozczarował mnie fakt, że spiker zapowiadający skład odczytał automatycznie pełne imię i nazwisko każdego graczy, nie dając w ten sposób fanom możliwości do zaprezentowania swojego potencjału…

Mecz rozpoczął się w wymarzony sposób dla gospodarzy. Katastrofalną pomyłkę stopera St. Mirren wykorzystał Élie Youan. Francuz pędził sam niemal przez pół boiska na bramkę gości i wytrzymał ciśnienie, pakując piłę do siatki od słupka. Nie ukrywam, że bardzo lubię sytuację, gdy zawodnik gospodarzy wychodzi sam na sam z bramkarzem gości, a fani  w oczekiwaniu na finisz wstają stopniowo ze swoich miejsc! Nie upłynęło jeszcze pół godziny gry, a Hibernian podwyższył prowadzenie za sprawą Willego Fisha, angielskiego bramkostrzelnego stopera. Fish rozgrywał zresztą bardzo dobre zawody, rządził i dzielił w powietrzu, choć nie ustrzegł się błędów jeśli chodzi o rozgrywanie piłki. W pierwszej połowie Hibs prezentowali się naprawdę dynamicznie i efektownie.

Moją uwagę zwróciło z kolei zachowanie miejscowej publiczności, która naprawdę potrafiła docenić nieoczywiste zagrania, co pokazuje, jak Szkoci dobrze rozumieją tę grę. Nagradzali brawami swoich podopiecznych choćby za umiejętnie zmiany kierunku ataku, przerzuty do bocznych obrońców otwierające nieco więcej przestrzeni, czy udane akcje w defensywie. Wytrzymałość naszych bębenków sprawdziła z kolei najgłośniejsza tego dnia na świecie fanka futbolu, pani, która jak mniemam już od jakichś 6 dekad kibicuje The Hibees. To wręcz niebywałe, ile energii zużyła na nieustanne krzyki, komentowanie każdej akcji, oraz że od podszewki znała oczywiście cały skład. Nie da się jednak ukryć, że w tym lokalnym patriotyzmie znalazło się też miejsce dla kilku naprawdę fachowych uwag, kiedy fanka zwróciła na przykład uwagę Joshowi Campbellowi, aby ten do końca ustał na nogach, a nie wcześniej sygnalizował zbieranie się do wślizgu.

W drugiej połowie Hibernian nie pokazał jednak nic godnego uwagi, dał się zupełnie zdominować gościom, których stać było jednak tylko na honorowe trafienie. Gdyby mecz potrwał jednak jakieś 10 minut dłużej, niewykluczone, że piłkarze z Paisley dopięliby swego. Poirytował mnie też fakt ogłoszenia zawodnika meczu około 88 minuty. Tym został wybrany Will Fish, ale myślę, że nie działa to zbyt korzystnie na utrzymanie koncentracji do końcowego gwizdka, zwłaszcza gdy występujesz na pozycji stopera i wówczas rywal naciska przy wyniku 2:1… Mecz szkockiej ekstraklasy to na pewno ciekawe doświadczenie, mimo że nie grała w nim żadne ekipa z ligowego podium (Celtic, Rangers czy Aberdeen). Piłka lata tutaj wyjątkowo wysoko, nikt nie odstawia nogi, być może piłkarzom często brakuje odpowiednich umiejętności, ale mimo wszystko nadrabiają to walecznością i intensywnością. Najlepszym technicznie na boisku zawodnikiem z pewnością był francuz Youan, ale w drugiej połowie nie podobała mi się jego maniera zbyt częstego wchodzenia w drybling, kiedy nie dawało to drużynie żadnych korzyści, a kilka strat skrzydłowego zaowocowało zdezorganizowaniem struktury Hibernianu i okazjami do szybkich kontr St. Mirren.

Ostatnim akordem do poczucia szkockiej atmosfery w pełni był wieczór w jednym z lokalnych barów. Nie mogłem odmówić sobie spróbowania tamtejszej whisky, choć za tym trunkiem zdecydowanie nie przepadem. Wobec braku skosztowania łupacza czy zbyt dużego uprzedzenia do haggisu, postanowiłem, że muszę zasmakować chociaż innego z kulinarnych symboli Szkocji. Ubrany w koszulkę Hibernanu, którą nosił choćby George Best, poczułem się jak prawdziwy lad, i jeden z localsów. W telewizji wyświetlano także wielkie chwile dla szkockiego sportu, których nie brakowało przecież na przestrzeni lat, jak triumf Andy’ego Murraya w Wimbledonie 2013. Poprosiłem panią kelnerkę o to by zaserwowała mi najbardziej szkocką whisky jaką mają, tak abym poczuł się jak prawowity Szkot. Ta zaoferowała mi edynburską wersję i ku mojemu zaskoczeniu dało się ją wypić bez przesadnego krzywienia ust, co, jeśli chodzi o whisky, jest moim zdaniem komplementem najwyższej próby! Bardzo przyjemnie patrzyło się też na mieszkańców, którzy tryskali dobrym humorem, zbierali się w coraz większych grupkach, ale bawili się bardzo kulturalnie i nie przesadnie głośno. To stanowiło naprawdę idealne zwieńczenie naszej szkockiej wyprawy. A jak podsumowałbym ją w całości?

Mały wielki kraj

Szkocja plasuje się dopiero na 119. pozycji w rankingu krajów według ludności. A mimo tego to właśnie ten bardzo mały kraj uznawany jest za najpiękniejszy na świecie! Absolutnie potwierdzam tę opinię i uważam, że ten kierunek powinien stać się częściej uczęszczany przez polskich turystów. Oczywiście nie dziwi mnie fakt, że na szczycie listy najczęstszych wakacyjnych destynacji dla obywateli naszego kraju znajdują się Turcja, Grecja, Włochy i Hiszpania. W końcu nie da się odmówić naturalnego uroku tym miejscom, a przede wszystkim o wiele bardziej przyjaznego klimatu. Jednak naprawdę warto zrobić wyjątek i uwzględnić też Szkocję w swoich planach! Przede wszystkim to nie tylko piękny kraj, ale też wspaniali ludzie. Niedawno miałem okazję czytać wywiad z obywatelem Szkocji, Davidem, językowym nerdem, który postanowił nauczyć się naszego wspaniałego, ale jakże trudnego dla cudzoziemców języka. Zwracał w nim uwagę na fakt, że Szkotów często portretuje się jako awanturniczego, małego sąsiada Anglików, który upodobał sobie picie alkoholu w dużych ilościach. Nic bardziej mylnego! W ostatnich 2 latach zahaczyliśmy razem aż o 5 krajów (Włochy, Hiszpania, Czechy, Belgia i właśnie Szkocja) i Szkoci jako ludzie plasowaliby się zdecydowanie na szczycie tej listy! I tyczy się to nie tylko obsługi w restauracji czy hotelach.

Poza tym to kraj, który kulturowo jest naprawdę niezwykle bogaty, a mimo małej liczby ludności pochodzą z niego wielkie osobowości świata sportu! Wystarczy wymienić chociażby sir Andy’ego Murraya, sir Alexa Fergusona, sir Jackiego Stewarta (3-krotnego mistrza świata Formuły 1) czy oczywiście niezwykle barwne pokolenia piłkarzy. Nie zapominajmy też o ogromnym dziedzictwie kulturowo-muzycznym, jakie drzemie w Szkotach – topowi aktorzy i aktorki Sean Connery, Ewan McGregor, Robert Carlyle, Shirley Henderson, Rose Leslie czy też fantastyczni artyści jak Franz Ferdinand, Calvin Harris, Mark Knopfler, Travis, Young Fathers, no i w końcu sam Eurythmics, żeby nie pominąć doprawdy wielu innych. Nie zapominajmy też, że mój ulubiony autor powieści grozy Graham Masterton to także rodowity Scotsman! Chyba żadne małe państwo nie posiada tak wielu wybitnych jednostek w tak szerokiej gamie dziedzin!

Szkocja posiada też niezwykle ciekawą historię i przede wszystkim mitologię, choć na pewno niesłusznie nie tak znaną jak ta grecka czy rzymska. Narodowe kino, choć głównie skoncentrowane na diagnozie społecznej, również oferuje wiele doznań, a w szczególności jestem niezwykle wdzięczny Andrew Jonesowi, który polecił nam serial Hamish Macbeth, pod wieloma względami szkocki ekwiwalent Twin Peaks! Robert Carlyle jako tytułowy lokalny policjant na odległej wyspie to istny odpowiednik agenta Coopera, nieco rozdarty uczuciowo i roztargniony typ marzyciela o błyskotliwym poczuciu humoru! Brzmi znajomo prawda? Zresztą cała akcja rozgrywająca się w malutkim fikcyjnym miasteczku przypomina nieco Lynchowski klasyk, choć tutaj proporcje między komedią a światem nieco bardziej mrocznym są zdecydowanie bardziej przechylone jednak ku warstwie humorystycznej. Ci, którzy jeszcze nie mieli okazji odwiedzić ojczyzny Bravehearta, koniecznie muszą nadrobić zaległości. My akurat nie spotkaliśmy ani Nessie, ani Finfolków czy Selkie, ale kto wie, może wy będziecie mieli więcej szczęścia?

Dodaj komentarz