NFS#7: Halcyon Days of Aberdeen – złota era sir Alexa Fergusona

Zdjęcie główne: pomnik sir Alexa Fergusona przy Old Trafford, flickr.com, , CC BY-ND 2.0

Mieliśmy dzisiaj niewyobrażalnego farta. To była parodia meczu piłkarskiego w naszym wykonaniu. Miller i McLeish w pojedynkę wygrali puchar dla Aberdeenu. Miller i McLeish grali dzisiaj we dwójkę przeciwko całemu zespołowi Rangersów. Reszta się skompromitowała. I nie obchodzi mnie to, że zdobyliśmy dzisiaj trofeum. Nasze standardy wyznaczone zostały już dawno temu i absolutnie nie zaakceptuje takiej postawy drużyny. W żadnym wypadku nie powinniśmy się napawać tym zwycięstwem.   

Czy wyobrażacie sobie usłyszeć tak gorzkie słowa po wygranym meczu? Ba, dodajmy do tego, że mieliśmy do czynienia z finałem krajowego pucharu rozstrzygniętym na swoją korzyść przy zachowaniu czystego konta! Co więcej, kiedy w meczu o trofeum jako mimo wszystko prowincjonalny zespół pokonuje się przecież najbardziej utytułowany klub w Szkocji i bądź co bądź również w Europie (Glasgow Rangers aktualnie plasują się na czele stawki z 117 pucharami w gablocie). Ten cytat obok słynnego Football, bloody hell należy do absolutnie najbardziej kultowych, jakie kiedykolwiek wypowiedział prawdopodobnie najwybitniejszy menedżer wszechczasów – sir (choć jeszcze wtedy nie nadano mu tego jakże szlachetnego przydomka) Alex Ferguson. I chyba nie ma lepszej sceny, która ilustrowałaby w pełni, z jak ambitnym i pryncypialnym człowiekiem mieli do czynienia jego podopieczni. Za tą słynną wypowiedzią kryło się także drugie dno, związane z finałem Pucharu Szkocji z 1969, które (jeśli wytrwacie) poznacie w dalszej części dzisiejszej historii.

I jeżeli oczekujecie, że będzie to opowieść o wielkich czynach sir Alexa Fergusona w Manchesterze United, to grubo się mylicie. W końcu każdy, kto nawet od święta interesuje się futbolem, doskonale zdaje sobie sprawę, czego Szkot dokonał na Old Trafford. W ramach krótkiego przypomnienia podajmy może liczbę trofeów, jakie wywalczył pracując w Teatrze Marzeń – było to równiutko 38 pucharów wstawionych do gabloty (w tym 2 za triumfy w UEFA Champions League i 13 tytułów mistrzowskich w Premier League). Te historię znacie jednak doskonale. Najbardziej utytułowanym szkoleniowcem w historii Fergie nie został jednak tylko dzięki zniewalającej karierze w Anglii. A myślę, że stosunkowo niewielu pamięta, że być może nawet bardziej spektakularnych rzeczy dokonał w ledwie 200-tysięcznym mieście na północy Szkocji…

Zbaczając nieco z głównego tematu nie ukrywam, że po podróży do hiszpańskiej Galicji raczącej nas zielenią i nieprzewidywalną pogodą bardzo chciałem, aby nasza kolejna wyprawa również została utrzymana w podobnym klimacie. Wspominałem też, że bardzo zafascynowała mnie mitologia galicyjska, a także celtyckie legendy krążące o tym miejscu, więc naturalnym sukcesorem północnego regionu Hiszpanii musiała zostać Szkocja! W końcu czytelnicy przewodnika turystycznego Rough Guides wskazali właśnie ten kraj jako najpiękniejszy na całym świecie, a podium uzupełniły Kanada oraz Nowa Zelandia! Następnie zanurzyłem się w lekturze książki Daniela Allisona Scottish Myths and Legends, która sposobem narracji różni się znacznie od dzieła Mitos, ritos y leyendas de Galicia. W hiszpańskiej odsłonie możemy przeczytać po prostu o suchych faktach, dowiedzieć się o zwyczajach plemion zamieszkujących ówczesne tereny Galicji, natomiast celtyckie legendy w wydaniu szkockim zostały spisane w formie opowiadań, które czyta się absolutnie z zapartym tchem! Polecam tę pozycję każdemu, kogo ciekawi nie tylko tamtejszy folklor, ale i kto chce wzbogacić swój angielski nie tylko pod kątem słownictwa, lecz także niezwykle barwnych konstrukcji gramatycznych.

Gdy myślimy o Szkocji, z pewnością w pierwszej kolejności do głowy przychodzą nam dwa największe ośrodki tego kraju – stolica w Edynburgu, a także największe ludnościowo Glasgow, siedziba dwóch piłkarskich gigantów Scottish Premiership. Podium uzupełnia zaś właśnie Aberdeen. Przez lokalnych mieszkańców zwane Granite City (Granitowym Miastem – ze względu na to, że lwia część starszych budowli została wzniesiona właśnie z granitu) leży nad Morzem Północnym, a jego historia bardzo mocno powiązana jest z przemysłem morskim, ale przede wszystkim to właśnie tam sir Alex Ferguson napisał najbardziej romantyczną historię szkockiej piłki nożnej czyniąc z tego prowincjonalnego klubu najbardziej utytułowaną drużynę z tego kraju w Europie!

Przyznam szczerze, że ostatni raz liga szkocka interesowała mnie chyba jeszcze w czasach Artura Boruca na Celtic Park oraz gdy Rangersi szturmem dostali się do finału Pucharu UEFA w 2008, mając w składzie takie legendy jak choćby niepowtarzalni Saša Papac, David Weir, Carlos Cuéllar, Barry Ferguson czy Steven Whittaker. Oczywiście po drodze ciężko nie słyszeć było o europejskim rekordzie punktowym Celtiku (106 oczek w kampanii 2016-2017) czy o kolejnej przygodzie Rangersów w UEFA Europa League (głównie za sprawą niesamowitego Jamesa Taverniera, który jako obrońca został przecież królem strzelców całej edycji), ale przyznam, że ostatnimi laty ze względu na ogromną dominację hegemonów z Glasgow moje zainteresowanie tamtejszymi rozgrywkami znacznie zmalało. Zresztą o czym ja mówię używając sformułowania „ostatnimi laty” – powiedzenie, że przewaga Old Firm w historycznej klasyfikacji ligi szkockiej jest miażdżąca, stanowiłoby sporą kurtuazję. Aż w 109 na 127 przypadków mistrzostwo trafiało właśnie na Ibrox albo Celtic Park (55-53 na korzyść The Gers).

Aż ciężko w to uwierzyć, ale 4 dekady temu panorama futbolu na Wyspach przedstawiała się zgoła inaczej, szczególnie dzięki pewnemu śmiałkowi, którego nazwisko padło już nieraz na wstępie tego tekstu… Panie i Panowie, w siódmej odsłonie cyklu Największe Futbolowe Sensacje prezentuję historię rewolucjonisty, który poprzeczki stawiał sobie i innym na wysokości w teorii niemożliwej do przeskoczenia, aby potem raz za razem stawiać je jeszcze wyżej. Człowiekowi, który jako Dawid pokonał dwójkę Goliatów na krajowym podwórku, a w Europie dokonał rzeczy porównywalnej z tym, co Otto Rehhagel osiągnął na Euro 2004 z reprezentacją Grecji. Przenieśmy się zatem do Granitowego Miasta i poznajmy początkowe losy kariery najwybitniejszego menedżera w historii, a także grupy zwykłych ludzi, którzy uprawiając futbol tylko po to, aby wiązać koniec z końcem, przeistoczyli się w legendy tej dyscypliny na Starym Kontynencie…

I’m a Govan boy

Wzorem podcasterek kryminalnych opowiadających o ofiarach lub sprawcach zbrodni, opowieść powinienem chyba zacząć zdaniem – Alex Ferguson urodził się 31 grudnia 1941 roku w Glasgow. Przyznacie, że data urodzin tak nietuzinkowej postaci również należy do dosyć oryginalnych, w końcu wypada w ostatni dzień roku. Przyszły wizjoner futbolu dorastał w przemysłowej dzielnicy Govan wśród górników, stoczniowców, spawaczy czy narzędziowców, zawsze podziwiając ich ciężką pracę, fach w ręku i absolutnie nie gardząc żadnym z tych zawodów. Bardzo mocno wierzył w to, że środowisko, z którego pochodzimy, w dużej mierze kształtuje nasz charakter i wpływa na naszą osobowość w dalszym życiu. Zresztą sam bardzo często zwykł pytać swoich podopiecznych właśnie o te kwestie – pochodzenie, zawód dziadka, babci czy ojca. Określając się mianem chłopca z Govan, przedmieścia Glasgow w czasach swojego dorastania opisywał bardzo pozytywnie, głównie jako tętniące życiem miejsce, pełne sprzedawców owoców kładących swoje towary na wózkach straganiarskich. Tyle że jak każde dużo miasto również i Glasgow za tamtych czasów miało swoją ciemniejszą stronę. Jako starszy z dwójki rodzeństwa Alex musiał bardzo często bronić swojego młodszego brata Martina i stawać w szranki z wszelakimi miejscowymi opryszkami. O tym, jak zdecydowanym młodzieńcem był chłopak z Govan niech świadczy zdanie już 80-letniego sir Alexa Fergusona, który ten okres podsumował mówiąc: Każdy ma swoją własną osobowość. Niektórzy unikają konfrontacji z problemem, a inni powiedzą po prostu: nie, nie mam zamiaru tego akceptować! Sam Martin wspomina z kolei, że od najmłodszych lat Fergie przejawiał zdolności przywódcze i zawsze chciał pełnić rolę lidera na każdym polu.

Nastawienie większości ludzi pochodzących z Govan polegało raczej na myśli o wydostaniu się z tej dosyć problematycznej dzielnicy. Młody Alex odskocznię od problemów szarej codzienności znajdował w futbolu stanowiącym dla niego swoiste koło ratunkowe. Kluby zaczęły zwracać się powoli do jego ojca, ale Ferguson marzył o transferze tylko do swojej ukochanej ekipy – Glasgow Rangers. Jako ich wierny fan mieszkał tuż za Ibrox Park, a ojciec stopował nieco futbolowe zapędy swojego syna, mówiąc, że najpierw musi skończyć praktyki zawodowe, a ewentualnie potem przeistoczyć piłkę w swoją pełnoetatową pracę. W ten sposób chciał go niejako zabezpieczyć na wypadek, gdyby kariera w roli piłkarza nie wypaliła. Przed ubraniem dostojnego trykotu The Gers Fergie odbył zatem praktykę jako narzędziowiec i twierdzi, że ta okazała się kluczowa w lepszym rozumieniu ludzi, a także w ukształtowaniu go jako menedżera. Zanim jednak trafił do klubu swoich marzeń, częściowo dorabiał jako zawodnik St. Johnstone. Bez cienia wątpliwości był to okres, kiedy jego kariera nie układała się modelowo.

W międzyczasie chłopiec z Govan korzystał bowiem z nocnego życia, włócząc się po miejscowych barach, a piątkowa noc (na dzień przed meczami) stała z reguły pod znakiem sporej ilości wypitego alkoholu. Na początku widząc tę niepokojącą tendencję Ferguson senior próbował naprostować syna, ale z czasem postanowił dać mu wolną rękę. W życiu często bywa tak, że dopiero skrajnie negatywna sytuacja doprowadza nas do głębszych refleksji nad samym sobą i nie inaczej było w przypadku Alexa. Kiedy młody snajper spędził chwile w areszcie i został ukarany finansowo za udział w bójce, wówczas walnął pięścią w stół i chciał za wszelką cenę wyjść na prostą. Przyszedł grudzień 1963 roku i wtedy miejsce miał punkt zwrotny w jego dotychczasowych losach sportowych. Ferguson udobruchał dziewczynę swojego brata, aby ta zadzwoniła do klubu, udając jego matkę i usprawiedliwiła nieobecność syna podczas kolejnego spotkania z rezerwami Rangersów, z powodu grypy. Trener od razu wyczuł jednak pismo nosem i wysłał do Fergusonów telegram o treści – Wiem doskonale, że to nie ty do mnie dzwoniłaś. Wściekła matka od razu zaadresowała swój gniew wywołaną sytuacją – Natychmiast masz dogadać się z tym człowiekiem! Zadzwoń do niego i przeproś. Reprymenda nie poskutkowała od razu, bowiem Ferguson dzwoniąc do swojego coacha, przyłożył do ust chusteczkę, udając w ten sposób, że rzeczywiście ma przeziębienie, ale jego przełożony pozostał nieugięty – Masz stawić się jutro w Buchanan Street Hotel. Zagrasz przeciwko Rangersom – brzmiał głos po drugiej stronie słuchawki. Jak potoczyły się losy tej historii, nietrudno zgadnąć – Ferguson zgodnie z obietnicą wyszedł oczywiście w podstawowym składzie i, a jakże, ustrzelił hat-tricka, a lokalne gazety skwitowały to znamiennym tytułem – Człowiek, który zszokował Rangersów. Od tego czasu wszystko zaczęło układać się jak z bajki, a bramkostrzelnym napastnikiem zainteresował się pierwszy zespół The Light Blues…

Embed from Getty Images

Burzliwy okres w mieście podziałów

Glasgow… to miasto podziałów. Protestanci kontra katolicy. Rangersi kontra Celtic. Old Firm, które walczą ze sobą już od przeszło 75 lat. To nie jest zwykła bitwa między dwiema drużynami. To batalia dwóch różnych religii.

Marzenie się spełniło i kontrakt z Rangersami został podpisany w 1967 roku. W tym samym roku, kiedy to lokalny rywal pod wodzą legendarnego Jocka Steina został pierwszą brytyjską drużyną, która wzniosła ku niebu Puchar Europy kompletując jedyny europejski quintuple (5 trofeów w trakcie jednej kampanii) bijąc światowy rekord bramek zdobytych w jednym sezonie (196) i przechodząc tym samym do historii jako Lisbon Lions (finał European Cup odbywał się na Estádio Nacional w stolicy Portugalii). Prestiż Old Firm Derby wzrósł zatem niesamowicie wraz z przenosinami Fergusona na Ibrox, które na tamten okres stanowiły finansowy rekord transferowy w Szkocji. Tyle że nie wszystko układało się po myśli zarówno klubu jak i nowo pozyskanego gracza. Przez kolejne lata Celtic również rządził i dzielił na krajowym podwórku. Atmosfera gęstniała, a na celowniku znalazł się właśnie Ferguson, któremu łatwo można było przypiąć łatkę kozła ofiarnego z religijnego punktu widzenia. Jego żona Cathy wyznawała bowiem katolicyzm, a jak doskonale wiemy Glasgow Rangers od powstania jawili się jako instytucja stanowiąca chlubę protestanckiej większości największego miasta w państwie.

Z obaw o swoją przyszłość Fergusonowie postanowili wziąć jedynie ślub cywilny. Kiedy podpisałem umowę z Rangersami, jeden z dyrektorów zapytał mnie o Cathy. Powiedział, że musi zadać mi pytanie o moją żonę. „Czy wzięliście ślub kościelny?” Nie, pobraliśmy się w urzędzie stanu cywilnego – odpowiedziałem. On odparł, że w takim razie w porządku… Powinienem powiedzieć mu wówczas, żeby się odpierdolił. Naprawdę powinienem był to zrobić. Ale ściskając kciuki za Rangersów od małego i teraz grając dla nich, przygotowałem się na mówienie i akceptowanie bzdur. Naprawdę zawiodłem wtedy i siebie i żonę.

Zarówno dla Alexa piłkarza jak i Alexa męża nadszedł bardzo trudny czas. Małżeństwo przeżywało delikatny kryzys ze względu na zaistniałą sytuację, a w międzyczasie nadszedł jeszcze finał Pucharu Szkocji na Hampden Park. Zamiast odegrać się na znienawidzonym adwersarzu, Rangersi zostali pogrążeni i przyjęli bagaż 4 bramek, sami nie strzelając żadnej. Na domiar złego już w 3 minucie nie popisał się Ferguson, który zaspał przy kryciu legendarnego stopera The Bhoys, Billy’ego McNeilla, a ten przy stałych fragmentach gry od zawsze stanowił ogromne zagrożenie w ofensywie. Przy obecności 132 tysięcy widzów dokonała się absolutna masakra w najbardziej zażartych derbach świata. Oczywiście snajper z 9-tką na plecach nie był jedynym winowajcą tego blamażu – istnym babolem „popisał się” chociażby stoper John Greig, skądinąd wybrany najlepszym piłkarzem w dziejach Rangersów. Jednak kozłem ofiarnym został właśnie napastnik z Govan, a raczej katolicyzm jego małżonki… Ferguson już nigdy po tamtym spotkaniu nie zagrał dla Rangersów i właśnie tak zakończyła się jego kariera na relatywnie wysokim poziomie. Po dwuletniej przygodzie w najbardziej utytułowanym klubie zszedł jedną klasę rozgrywkową w dół, aby przywdziewać trykot malutkiego Falkirku i nigdy nie dane mu już było dostąpić zaszczytu walki o poważne trofea. Tyle że być może właśnie tuż po kompromitacji na Hampden wykuł się charakter wielkiego menedżera. Wówczas Ferguson poczuł pragnienie pozostania w futbolu jako szkoleniowiec.

Rzeczą, która obudziła we mnie największą motywację, było opuszczenie Rangersów. To stało się dla mnie głównym bodźcem. Zacząłem kwestionować podejście innych menedżerów i sposób prowadzenia przez nich drużyn. To był impuls, który mówił mi – „Tak, mogę wykonywać ten zawód. Dokładnie wiem, jak mam wykonywać ten zawód. Bo właśnie tak mnie wychowano. Nie można się nigdy poddawać…”

Aberdeen – The silver city by the sea

Embed from Getty Images

Po zakończeniu profesjonalnej kariery w roli piłkarza w wieku 33 lat, Fergie zgodnie z planem rozpoczął swoją przygodę z trenerką, pracując najpierw jako menedżer na pół etatu w St. Mirren. Tymczasem latem 1978 roku przyszła oferta pracy z Aberdeenu. Ferguson nie wahał się ani przez chwilę i tak oto podpisał swój pierwszy poważny menedżerski kontrakt. Klub z północy kraju do tego czasu praktycznie nie istniał na futbolowej mapie Szkocji. Miał na swoim koncie ledwie 5 trofeów, w tym mistrzostwo kraju zdobyte w zamierzchłych czasach (1954-1955). SAF mierzył jednak znacznie wyżej – przyszedł do klubu z jasną wizją podniesienia poprzeczki i motywowania swoich graczy do wielkich, wydawałoby się, nieosiągalnych rzeczy. Posłuchajmy Gordona Strachana, legendy brytyjskiego futbolu, którego lwia część widzów z pewnością kojarzy już jako eks-trenera Celtiku Glasgow:

Kiedy trafił do nas nowy boss, cóż, byliśmy dokładnie na takim poziomie, na jakim Aberdeen znajdowało się od zawsze. Fanów zadowalał jeden puchar średnio na 6 lat. I z reguły ten puchar oznaczał zwycięstwo w pucharze ligi albo Szkocji. To stanowiło wielki sukces. Byliśmy grupą facetów, która uprawiała futbol tylko po to, żeby wiązać koniec z końcem. 

Co więcej, Ferguson wspomina, że na samym początku gracze absolutnie nie wierzyli w to, że kiedykolwiek mogą wygrać choćby lokalną ligę. Klub nie posiadał przecież nawet swojego własnego boiska treningowego! Piłkarze często trenowali zatem w pobliskim parku, którego murawa pozostawiała sporo do życzenia. Często grano także na klubowym parkingu czy też trenowano na plaży. Tyle że w tym drugim przypadku sesje musiały być często przerywane, kiedy przychodził przypływ, a fale z intensywnością uderzały o obramowanie bramek… Mimo nieco spartańskich warunków dla nowo zatrudnionego coacha liczyło się tylko jedno – prześcignięcie Rangersów i Celtiku. Tylko ta droga wiodła bowiem do triumfu w rozgrywkach. Tyle że kooperacja na linii Ferguson – zawodnicy nie do końca układa się różowo na starcie. Oto jak swojego nowego szefa wspominał pomocnik John McMaster:

Wyglądał tak młodo, był chudy jak szczapa, na tych swoich patykowatych nogach i szczerze mówiąc, nie mieliśmy pojęcia jak go traktować. Był oczywiście bystry, ale co rusz opowiadał nam o graczach, których prowadził w St Mirren, porównując mnie z Tonym Fitzpatrickiem, Francka McGarveya z Markiem McGheem i Joe Harperem; to nas wkurzało, ale z drugiej strony motywowało, żeby udowodnić, że jesteśmy na wyższym poziomie niż tamci. 

Nie wszyscy podzielali jednak zdanie McMastera. Gordon Strachan był szczerze poirytowany tą wątpliwą metodą motywacyjną. Ferguson nigdy nie wpadał w euforię, wręcz przeciwnie, ciągle wymagał więcej i nawet po większych zwycięstwach, wciąż w głowie miał już plan na kolejne. Musimy chyba zgodnie przyznać, że taka cecha charakteryzuje po prostu największych mistrzów niezależnie od dyscypliny, jaką uprawiają. Mimo horrendalnych wymagań Fergie wlewał w serca swoich podopiecznych ogromne pokłady nadziei, i zawsze stawał po ich stronie. Z wiadomych powodów najbardziej chciał utrzeć nosa klubowi, który potraktował go w wyjątkowo perfidny sposób…

Kiełkowanie wielkiego teamu

Kiedy pierwszy raz graliśmy na wyjeździe z Rangersami, wyszarpaliśmy remis w ostatniej minucie. Po meczu wszyscy moi gracze bez wyjątku zaczęli świętować. Powiedziałem do nich – “Zaraz, zaraz… Co wy właściwie celebrujecie? Przecież tylko zremisowaliście! Zapomnijcie o całej pracy, jaką wykonaliśmy wcześniej, podawaniu piłki, umiejętności technicznych itp. Jeśli nie macie mentalności zwycięzców, tylko tracimy czas.” Próbowałem wpoić tę mentalność ludziom, z którymi miałem do czynienia. Kiedy wychodzą na boisku, ich osobowość i charakter nie mają prawa zostać w szatni. 

Często menedżerowie przy budowaniu swoich drużyn (szczególnie tych z mniejszym potencjałem kadrowym, ale ze sporymi ambicjami) działają w myśl dewizy little by little, stopniowo podnosząc poprzeczkę swoim podopiecznym i nie rzucając się przesadnie z motyką na słońce. Alex Ferguson z marszu wyznaczył jednak najwyższe cele i wprowadził standardy, jakich na Pittodrie Stadium wcześniej nie widziano. Na efekty jego pracy nie trzeba było czekać długo. Już rok po zatrudnieniu Aberdeen sensacyjnie pokonało Rangersów na Ibrox i sam Ferguson wspomina, że to właśnie ta wiktoria stanowiła przełom w mentalności jego żołnierzy. To naprawdę był punkt zwrotny, bo gracze mogą sobie powiedzieć – OK, naszą następną ofiarą będzie Celtic. I tak rzeczywiście się stało – Aberdeen po podbiciu Ibrox zdobyło także Celtic Park i na koniec kampanii 1979-1980 po 25 latach świętowało mistrzostwo kraju stanowiące pierwszy skalp Fergusona! Wydawało się, że już takie osiągnięcie stanowiło ogromną sensację, a komentatorzy decydującego o mistrzostwie meczu z Hibernianiem, doceniając nowe objawienie trenerskie na wyspach, skwitowali niespodziewany triumf the Dons słynnym – Alec Ferguson! Czy możemy osądzać tego gościa, za to, że od czasu do czasu zdarza mu się postradać zmysły?! W lidze pojawił się zatem śmiałek, który co roku miał zamiar walczyć jak równy z równym z dwugłową bestią z Glasgow. Jak się okazało, Ferguson traktował ten tytuł tylko jako przystanek na drodze ku czemuś znacznie większemu.

Embed from Getty Images

Przede wszystkim jego kolejną myślą było dobranie odpowiedniego asystenta do swojego teamu. Tak oto wybór padł na młodszego od niego o 6 wiosen Archiego Knoxa. Jak współpracę z owym duetem skwitował Gordon Strachan?

Ci dwaj byli dla nas strasznym koszmarem. Przecież większość menedżerów dobiera się według schematu dobry policjant/zły policjant. Tym złym gliną zwykł być sir Alex. Z Archiem ten schemat układał się według wzoru – zły policjant/jeszcze gorszy policjant…

Embed from Getty Images

Ferguson nieustannie przebywał z zespołem na boiskach, ale duchowo również nie opuszczał go, kiedy znajdował się w domu. Fakt, że to jego żona znacznie bardziej partycypowała w wychowaniu dzieci, nie napawał go dumą, ale poświęcenie zawodowe było tak wielkie, że Cathy zaakceptowała taki układ. Ogarniętemu obsesją sukcesu menedżerowi nie wystarczały już krajowe trofea – poprzez ich zdobywanie The Dandies zaczęli bowiem wkraczać na europejskie salony. Teraz cel stanowił już europejski sukces…

Trzon mistrzów

O tym, że największą gwiazdą i postacią wielkiej ery Aberdeenu był oczywiście jego menedżer, wiemy wszyscy, natomiast, aby poznać kompletny obraz tej pięknej bajki, nie można zapominać o głównych bohaterach, którzy wybiegali na boisko. Sir Alex Ferguson w zasadzie przez całą karierę posiadał niezwykłą wręcz umiejętność idealnego budowania i balansowania kadry, opierając swoje drużyny o twardych, nieustępliwych liderów w formacji defensywnej, równowagę w linii pomocy, a także artystów w linii ataku. Wszyscy pamiętamy przecież legendarny Manchester United z lat 2006-2009, z Ferdinandem, Vidiciem, Evrą, Van der Sarem, Scholesem, Carrickiem, Ronaldo, Tevezem, Berbatovem czy Rooneyem. Nie inaczej rzecz miała się w przypadku złotych czasów Aberdeenu z lat 80. Jak przystało na tamtą epokę, w kadrze the Dons posiadali jedynie rodzimych zawodników.

Zacznijmy więc od najważniejszej formacji, od jakiej w zasadzie w każdym sporcie buduje się solidne fundamenty, czyli defensywy. W bramce Fergie niepodważalnie stawiał na Jima Leightona, który swój pomnik zbudował nie tylko na Pittodrie, ale także w narodowej kadrze, w której został bramkarzem z największą liczbą występów na FIFA World Cup (9 meczów na mistrzostwach świata, ten rekord raczej nie zostanie prędko pobity…). Na 227 meczów o stawkę, jakie Aberdeen zagrał w swoim najlepszym okresie (1980-1984), golkiper ten opuścił zaledwie 3 spotkania!

O to, aby Leighton nie miał zbyt wiele roboty, dbał za to niepowtarzalny i kultowy duet stoperów, być może najlepszy w historii szkockiego futbolu – Willie Miller i Alex McLeish. Drugiego z nich młodsi kibice z mojego pokolenia powinni kojarzyć jako doprawdy zdolnego menedżera – w końcu to właśnie on z powodzeniem prowadził Rangersów (faza pucharowa Ligi Mistrzów 2005/2006) czy Birmingham City, z którym zdobył nawet Puchar Ligi w 2011 r. (mimo spadku do Championship w tym samym sezonie). W 2007 roku prowadził także reprezentację Szkocji (z bilansem 7-0-3), z którą otarł się o awans na UEFA Euro 2008, pokonując między innymi na wyjeździe ówczesnych wicemistrzów globu – Francuzów. Z marzeń o wyjeździe do Austrii i Szwajcarii jego podopieczni zostali odarci dopiero w ostatniej serii gier, kiedy to w dramatycznych okolicznościach ulegli u siebie mistrzom świata Włochom – po golu Panucciego w doliczonym czasie (Szkoci ustąpili w tabeli jedynie dwóm najlepszym drużynom mundialu w Niemczech).

Z kolei Willie Miller bez dwóch zdań do dziś uchodzi za najlepszego piłkarza w historii klubu z północy. Autor doskonałej książki Glory in Gothenburg – The night Aberdeen FC turned the footballing world on its head, Richard Gordon, nazwał wąsatego środkowego defensora (łudząco podobnego do Freddiego Mercurego) najbardziej wpływowym graczem w dziejach klubu. Co ciekawe, Miller przed początkiem historycznej kampanii 1982-1983 znajdował się rzekomo o krok od odejścia do Rangersów – rozpoczęła się opera mydlana dotycząca podpisania nowego kontraktu z the Dons, a jego usługami zainteresowany był też Sunderland oferujący mu 4-krotnie wyższe zarobki aniżeli w lidze szkockiej. Ostateczne Miller przedłużył kontrakt na zaledwie 24 godziny przed otwierającym League Cup meczem z Mortonem, zostając w ten sposób człowiekiem jednego klubu, związanym z Aberdeenem przez całą karierę i absolutnym rekordzistą w liczbie występów w czerwonej koszulce (797 w ciągu 17 sezonów na Pittodrie Stadium). W latach 1973-1988 rozegrał 523 na 556 możliwych ligowych gier, co wprawiło mnie w totalne osłupienie, biorąc pod uwagę czasy, w jakich grano, ówczesny poziom medycyny i przede wszystkim pozycję, na której występował, tak narażoną przecież na bezpośrednie starcia z rywalami. Co ciekawe, karierę rozpoczynał na pozycji napastnika i dopiero w 1972 roku przez plagę kontuzji w zespole rezerw, został przesunięty na środek obrony.

Obaj panowie na boisku rozumieli się niemal bez słów doskonale się uzupełniając. Mówiono wręcz o telepatycznym połączeniu tej pary, doskonałym czuciu przestrzeni i ustawienia względem swojego partnera z centralnej części defensywy. McLeish częściej opuszczał swoją strefę i grał wyżej aniżeli Miller, który łatał wszystkie dziury w kontratakach będąc ostatnią instancją i polisą na życie kolegów, jeżeli ci nie potrafili w porę zatrzymać szybkiego ataku oponentów. Talent do gry jako stoper miał też kolejny z członków defensywy, Neale Cooper nazywany nawet reinkarnacją Franza Beckenbauera, ale jako że nie mógł rozbić żelaznej dwójki Miller – McLeish, Ferguson przestawiał go albo na prawą stronę defensywy albo do drugiej linii, aby uczynić też z niego harującego środkowego pomocnika. Środkowym obrońcą był także Doug Rougvie, ale z wyżej wspomnianego powodu oraz przez fakt, że miał również duszę klasycznego bocznego obrońcy, to właśnie w tej roli święcił największe triumfy.

Poznaliście już także Gordona Strachana. Twierdził on, że to właśnie Ferguson obudził w nim diabła i pozwolił wskoczyć na dużo wyższy poziom. To chyba zresztą gracz prezentujący w barwach Aberdeenu największą regularność – jak na pomocnika 51 goli w 106 meczach przez 3 najtłustsze lata to liczby wprost fenomenalne. Drugą linię uzupełniali Neil Simpson (określany jako reliable ball-winner, ktoś, na kim zawsze można było polegać w kwestii odzyskiwania straconych piłek i jeden z przedstawicieli zdolnej młodzieży, która odświeżyła pierwszą jedenastkę) oraz Peter Weir, który jako skrzydłowy nie był może najbardziej bramkostrzelny (trafiał do siatki raz na 6 spotkań), ale za to miał skłonność do zdobywania bramek w meczach wysokiego napięcia.

Atak tworzyli z reguły Eric Black (jego kariera była niestety motyla ze względu na poważne problemy z plecami) i Mark McGhee, jedyny z tzw. Gothenburg Greats, znajdujący się na liście 10 najlepszych strzelców w historii klubu z imponującym dorobkiem 100 goli w 249 meczach, co dało średnią 0.40 bramki na spotkanie. Na koniec nie można pominąć także Johna Hewitta, zwanego przez fanów super-subem, ponieważ często wchodził z ławki, ale zawsze dawał z siebie wszystko i w tej historii odegrał niezwykle istotną rolę, myśląc jedynie o konkretach i jak najlepiej wykorzystując czas dany mu przez trenera. Kolejne lata po zdobyciu premierowego mistrzostwa kraju wprawdzie nie należały już do tak tłustych, ale wygrany Puchar Szkocji w 1982 roku zagwarantował Aberdeenowi awans do nieistniejącego już Pucharu Zdobywców Pucharów. Przenieśmy się zatem do sezonu 1982-1983 i wielkiej europejskiej przygody the Dons…

European Cup Winners’ Cup 1982-1983 – początkowe fazy

Puchar Zdobywców Pucharów to rozrywki, jakie niestety rozwiązano już w 1999 roku. Bardzo żałuję, że nie zaznałem już czasów, kiedy mógłbym emocjonować się właśnie tym jakże barwnym i oryginalnym turniejem, w którego skład wchodzili, jak sama nazwa wskazuje, zwycięzcy krajowych pucharów. Cechowała go przede wszystkim niezwykła nieprzewidywalność i egzotyka, a wśród zwycięzców znalazło się chociażby Dinamo Tbilisi (w najbardziej hipsterskim finale w historii w 1981 roku pokonało niemiecki FC Carl Zeiss Jena aktualnie występujący zaledwie w Regionallidze, na IV poziomie rozgrywkowym). Szczerze mówiąc, taki format rozgrywek kręciłby mnie o wiele bardziej niż stworzenie chociażby UEFA Conference League…

Najbardziej utytułowanym klubem w historii UEFA Cup Winners’ Cup została Barcelona (z 4 triumfami na koncie) i to właśnie ona broniła tytułu w kampanii 1982-1983 – tej samej, w której udział zapewnił sobie Aberdeen sir Alexa Fergusona. The Dons nie szczycili się zbyt okazałym europejskim rodowodem – dość powiedzieć, że zawsze żegnali się z pucharami przed świętami Bożego Narodzenia. Nawet w początkowej fazie kadencji SAFa nie szło im zbyt dobrze – w Pucharze Europy 1980-1981 brutalnie na ziemię sprowadził ich Liverpool (0:5 w dwumeczu), w 1980 roku odpadli z Pucharu UEFA już na etapie I rundy po porażce z Eintrachtem Frankfurt, a rok wcześniej właśnie w Pucharze Zdobywców Pucharów nie dali rady Fortunie Düsseldorf, głównie przez wysoką porażkę na wyjeździe (0:3). Nic nie zapowiadało zatem, że w sezonie 1982-1983 mogą oni powalczyć o coś naprawdę konkretnego.

Pierwszym wojażem, jaki odbyć mieli podopieczni Fergiego, była konfrontacja ze szwajcarskim FC Sion. Dwumecz odbywał się na etapie 1/32 finału stanowiącej walkę o awans do głównej drabinki turnieju. Na Pittodrie Aberdeen brutalnie przejechał się po Helwetach, aplikując im 7 bramek, których autorami zostało aż 6 różnych graczy (dublet ustrzelił jedynie Eric Black). Jim Leighton wspomina, że tego dnia nie miał praktycznie nic do roboty, a różnica klas była wprost porażająca. Układ sił nie zmienił się w ogóle również w malowniczym Sionie – tam Aberdeen nie miał zamiaru ściągać nogi z gazu i wygrał 4:1 (jedno trafienie stało się udziałem kapitana i stopera Williego Millera).

Niespodziewane katusze armia Fergusona przeżywała zaś już w I rundzie, a prawdziwym utrapieniem okazało się dla nich Dinamo Tirana. Doug Rougvie wspomina, że zupełnie nie wiedzieli, czego się spodziewać po ich rywalu, nie znali bowiem jego wad ani zalet. W tym meczu Rougvie zastąpił na środku obrony kontuzjowanego McLeisha, ale mimo szybkiego gola Hewitta już w 10 minucie, gospodarze nie rozstrzygnęli losów tej rywalizacji przed własną publicznością. Wyjazd do Albanii jawił się dla Aberdeenu jako wizyta na księżycu – wówczas było to państwo komunistyczne pod dyktatorskimi rządami Envera Hoxhy, a na ulicach roiło się od okopów i wojsk stacjonujących tam z karabinami maszynowymi. Warunki pogodowe także nie rozpieszczały przyjezdnych – panowała okropna duchota, która powinna okazać się sprzymierzeńcem gospodarzy. John McMaster wspominał ten mecz jako najcięższy w drodze do wielkiego finału, ale Ferguson wiedząc, jak trudne okoliczności mu towarzyszyły, przede wszystkim postawił na defensywną solidność i zdawał sobie sprawę, że jego pupile nie muszą wcale rozegrać spektakularnych zawodów. I tak oto po bezbramkowym remisie i trzecim czystym koncie w czwartym spotkaniu Czerwoni przeskoczyli niezwykle wymagającą przeszkodę. Później czekał na nich pewien klub, który niedawno dotarł do ćwierćfinału Ligi Konferencji…

Polski akcent 

Los skrzyżował Aberdeen z poznańskim Lechem, a dla Dons stanowiło to pierwszą historyczną okazję na awans do ćwierćfinału jakiegokolwiek europejskiego pucharu. 20 października na Pittodrie Aberdeen wypracował sobie tym razem bezpieczniejszą zaliczkę. Komfortowa wygrana 2:0 po dwóch golach w początkowej fazie drugiej połowy stawiała Szkotów w roli zdecydowanego faworyta. W tym meczu pieczęć na triumfie postawił Peter Weir, który potwierdził, że pojawiał się w roli lidera dokładnie wtedy, kiedy zespół potrzebował jego wkładu najbardziej (piękną asystę przy jego trafieniu zanotował Gordon Strachan znajdujący się w wyśmienitej dyspozycji).

Dwa tygodnie później w stolicy Wielkopolski Ferguson również przyjął raczej defensywną taktykę. Pod ogromnym wrażeniem solidności ekipy ze Szkocji był nawet sam Antoni Piechniczek, selekcjoner naszej kadry, który właśnie doprowadził ją do brązowego medalu na mundialu w Hiszpanii: Aberdeen ma jednych z najlepszych graczy, jakich oglądałem w tym sezonie. Ich obrona była perfekcyjna i Lech nie zbliżył się nawet do strzelenia bramki. Mimo że o sile ofensywnej Kolejorza decydował chociażby właśnie medalista mundialu, zmarły w zeszłym roku Janusz Kupcewicz, to Lech pozostawał bezzębny i ani razu nie sforsował bramki Jima Leightona, na domiar złego przez moment gapiostwa przy stałym fragmencie gry przegrał także w Poznaniu (0:1). Ferguson osiągnął zatem pierwszy cel – zagwarantował klubowi występy w Europie już po okresie świątecznym.

Pittodrie’s Greatest Night

Na etapie ćwierćfinału grono uczestników było więcej niż doborowe. Poza dwoma kopciuszkami, za jakich uważano właśnie Aberdeen oraz nieistniejący już dziś belgijski Waterschai Thor, stawka składała się w zasadzie z samych uznanych marek – mediolańskiego Interu, PSG, uznawanej za bardzo silną wówczas Austrii Wiedeń, Realu Madryt, FC Barcelony (z wielkim Diego Maradoną w jej szeregach) i… Bayernu Monachium. I to właśnie Niemcy stanęli na drodze Szkotów w walce o awans do najlepszej czwórki.

Co tu dużo mówić, Bawarczycy pod względem doświadczenia w wielkich meczach i potencjału kadrowego teoretycznie przewyższali adwersarzy o co najmniej dwie głowy. Wystarczy wymienić nazwiska Paula Breitnera, Ulego Hoeneßa (pierwszy to strzelec goli w dwóch finałach MŚ, a obaj panowie zostali mistrzami globu oraz Europy), Karla-Heinza Rummenigge (wybranego najlepszym europejskim graczem w latach 1980-1981) czy też Paula Breitnera, który również wygrał wszystko co najważniejsze w trykocie Die Mannschaft. A mimo to skromni, ale nieustraszeni Szkoci sprawili, że losy tej konfrontacji miały rozstrzygnąć się dopiero w ich ojczyźnie. W Monachium dokonali nie lada sztuki, zachowując czyste konto (0:0). Jednym z kluczy okazało się wstawienie Dougiego Bella w miejsce kontuzjowanego Strachana, a jego umiejętność przechwytu piłki bardzo przydała się w destrukcji, gwarantując drużynie większy balans i intensywniejszy pressing. Był to taktyczny majstersztyk Alexa Fergusona, a lokalne media zwróciły uwagę szczególnie na bezbłędną grę jego imiennika McLeisha w powietrzu, Wspomniany Bell zbiorowy wysiłek w defensywie określił krótko i konkretnie – czasami musieliśmy niezwykle naharować się w defensywie – musieliśmy się poświęcić, ale była to fantastyczna noc.

W małym miasteczku atmosfera przed rewanżem należała zatem do niezwykle napiętych. Menedżer zapewnił wszystkich, że presja niepowtarzalnej okazji ich nie przytłoczy. Drogą Otto Rehhaggela przed inauguracją zwycięskiego marszu Grecji na Euro 2004 postawił na prosty przekaz – nie myślcie o golach wyjazdowych, tylko wyjdźcie na murawę i wygrajcie. Ale niestety nic nie zapowiadało happy endu – do 77 minuty to Bayern prowadził 2:1, co oznaczało, że gospodarze do awansu potrzebują aż 2 bramek. Do takiego wyniku kapitalnym golem z dystansu przyczynił się Klaus Augenthaler, przyszły mistrz świata z 1990 roku. The Dons prezentowali bardzo ambitną postawę i wysoką intensywność, ale wydawało się, że to właśnie tu skończy się ich i tak godny podziwu europejski marsz. Biorąc pod uwagę jak doświadczonym składem dysponował Pál Cserani, odrobienie straty zdawało się jawić jako misja nie do wykonania. Ale właśnie wtedy narodził się mit wielkiego Alexa Fergusona i jego z pozoru banalnej dewizy – Never give in (“Nigdy się nie poddawaj”).

Trener po raz wtóry błysnął niezawodnym nosem i przeprowadził decydujące dla losów tej nocy roszady – na końcówkę Stuarta Kennedy’ego zastąpił Johnem McMasterem, a superrezerwowy John Hewitt zmienił Simpsona. Gordon Strachan dośrodkował na głowę McLeisha, a stoper zrobił użytek ze swojego wzrostu, pakując piłkę do siatki. Wynik 2:2 wciąż promował jednak Die Roten, ale zaledwie kilkadziesiąt sekund później Pittodrie eksplodowało po raz 3. Heroiczną paradą po główce Blacka popisał się jeszcze Müller, ale wobec dobitki Hewitta, który na placu pojawił się zaledwie 2 minuty wcześniej, był już bezradny! Tak oto dokonał się cud i największa sensacja tej edycji. John McMaster bez wahania określił uczucie po reakcji trybun na gola jako spine-tingling (taka, która automatyczynie wywołuje ciarki na plecach), a zszokowani Bawarczycy musieli obejść się smakiem!

Łaskawszy los 

W półfinale losowanie przyniosło nam dwie skrajne pary – w jednej doszło do starcia dwóch faworytów (Austrii Wiedeń z madryckim Realem), a w drugiej duetu kopciuszków, czyli Aberdeenu i Waterschei Thor. Mimo niewpisania się na listę strzelców niespodziewaną gwiazdą wieczoru został Dougie Bell, który między innymi przeprowadził spektakularny rajd przy pierwszym golu już w 2 minucie, zakończony asystą. Belgowie zostali rozbici na Pittodrie (1:5), więc sprawa została rozwiązana w zasadzie już przed wojażem do Genku. W tej sytuacji warto przytoczyć doprawdy zabawną anegdotę, którą wspominał po latach Neil Simpson.

Był taki starszy facet, Orlando, który przychodził na każdy nasz trening. Dzień po pierwszym meczu, podczas gdy mieliśmy przebieżkę, zobaczyliśmy go stojącego i kręcącego głową, mówiącego bardzo przygnębionym tonem – „Ale wiecie, że ten stracony gol u siebie może być decydujący, prawda?” Bardzo pokrzepiające, nie?

Kapitan Willie Miller wychodził z siebie widząc zbyt kalkulujących i zestresowanych okazją przypieczętowania awansu do finału kolegów – Widzicie, z czym musiałem sobie radzić? Sami fataliści wokół mnie! Jak w ogóle można było tak myśleć? Całą robotę wykonaliśmy już u siebie, co sprawiało, że rewanż był jedynie formalnością i przyjemną wycieczką, bo przecież nie mieliśmy prawa stracić 5 goli. Nie z naszą defensywą! I rzeczywiście nie nastąpiła żadna katastrofa, chociaż Dandies ponieśli jedyną porażkę w Europie w tamtych rozgrywkach (skromne 0:1). Do pełni szczęścia i najbardziej sensacyjnego triumfu w historii pozostał już zatem zaledwie jeden krok! Ale czy mierzenie się z Realem Madryt w finale europejskich rozgrywek nie wydaje się misją z góry skazaną na niepowodzenie?

Glory in Gothenburg

We’re the Dons, from Aberdeen,

And we’re the finest, that’s ever been,

And we’re gonna do it for you,

And we’re gonna do it for you,

McLeish and Miller, and Strachan too,

Will take us forward, and take us through,

Cos we’re gonna do it,

We’re gonna do it, We’re gonna do it for you!

Tak brzmiały słowa European Song, utworu śpiewanego przez fanów Aberdeenu przy okazji wielkiego finału European Cup Winners’ Cup 1982-1983. Sir Alex Ferguson bez problemów potrafi przywołać tekst kultowej przyśpiewki nawet po 40 latach od tamtej nocy! Z dzisiejszej perspektywy trudno wyobrazić sobie Ligę Mistrzów bez Realu Madryt. Tyle że należy pamiętać, że kwalifikacje do Pucharu Europy uzyskiwali tylko krajowi mistrzowie. A na początku lat 80. w LaLidze panowała dominacja baskijska (po dwa tytuły zdobyły wówczas Real Sociedad i Athletic Bilbao). Mimo wszystko Real Madryt wciąż pozostawał Realem Madryt – zdecydowanie najbardziej utytułowaną ekipą w Europie z mistrzami lub nawet wielokrotnymi mistrzami Hiszpanii (jak choćby Juanito czy Santillana), finalistami ekwiwalentu Ligi Mistrzów (1981), a także przesiąknięty genem zwycięstwa.

Europejskie porażki w finałach wielkiego turnieju w przypadku Królewskich możemy dosłownie policzyć na palcach jednej ręki (było ich okrągłe 5, w tym 4 przed finałem w Göteborgu). Los Blancos minimalnie przegrali wyścig o Primera División z baskijskim Athletikiem, ale w perspektywie mieli jeszcze dwa wielkie finały – szkocko-hiszpańską konfrontację w Szwecji oraz El Clásico w ramach decydującego meczu o Puchar Króla. Składy obu drużyn były niemal w całości złożone ze Szkotów i Hiszpanów poza dwoma wyjątkami – w jedenastce Madrytczyków znalazło się miejsce dla Holendra Johna Metgoda i Niemca Uliego Stielike. Wicemistrzów LaLigi prowadził legendarny Alfredo Di Stéfano, żywa legenda klubu z Bernabéu, która wygrała z nim między innymi 5 Pucharów Europy. Saeta Rubia absolutnie nie miał zamiaru lekceważyć mało utytułowanego rywala – wybrał się między innymi na ligowy mecz the Dons z Celtikiem, wygrany przez tych pierwszych 1:0.

Mimo że Czerwoni tak doskonale spisywali się w Pucharze Zdobywców Pucharów, ich dyspozycję na krajowym podwórku moglibyśmy określić jako mocno sinusoidalną. Ostatecznie szalony sezon, w którym do ostatniej kolejki w grze o tytuł pozostały aż 3 kluby, zakończył się niespodziewanym triumfem Dundee United, do dziś jedynym w ich historii. Aberdeen znajdowało się zatem w identycznej sytuacji jak Real – przegrany na finiszu wyścig w lidze i dwa pucharowe finały w kieszeni.

Tej nocy w Göteborgu panowały iście wyspiarskie warunki. Rzęsisty deszcz sprawił, że boisko zrobiło się bardzo grząskie, a do takiej aury z pewnością lepiej przystosowani byli Szkoci. Cóż to za ironia, że nazwa szwedzkiego obiektu to Ullevi Stadium… W stereotypowym wyobrażeniu zawsze myślimy o hiszpańskich drużynach jako o nienagannych technicznie i niezwykle estetycznych. Być może Real rzeczywiście tak się prezentował, jednak tej nocy Szkoci przewyższali go zarówno pod względem efektywności jak i efektowności. Piłkarze Aberdeenu rozpoczęli ten mecz dokładnie z takim nastawieniem jakim powinni – bez żadnego strachu, ale za to ze świadomością, że stoją przed jedyną szansą w swoich karierach na coś naprawdę wielkiego. Na początku spotkania zaledwie 19-letni Eric Black znalazł się o krok od zdobycia jednej z najpiękniejszych bramek w historii – po niezwykle trudnym i ciętym podaniu Strachana, snajper nie tylko nie bawił się w przyjęcie piłki, ale od razu huknął z powietrza nożycami i… trafił w poprzeczkę! Gdyby piłka ugrzęzła w siatce, to myślę, że nawet wyczyn Mario Mandžukicia z finału Champions League 2017 zostałby przyćmiony! To było jednak zaledwie odroczenie wyroku.

Szkoci grali oczywiście widowiskowy futbol, ale wynik otworzyli po czymś, co kojarzy się jednak bardzo stereotypowo z wyspiarzami – stałym fragmencie gry. Sprytnie rozegrał go Strachan, na piłkę nabiegł McLeish, a w zamieszaniu podbramkowym futbolówkę do siatki wepchnął Black, który zdobył co prawda niezbyt efektownego gola, ale jakże ważnego! Posługując się terminologią siatkarską powiedziałbym, że cały rzut rożny przypominał mi doskonale wykonanego pipe’a. Problem jednak w tym, że nie tylko sir Alex Ferguson wyznawał dewizę Never give in – tę w swoim DNA od zawsze zapisaną miał również cały Real Madryt. I tak oto z prowadzenia The Dons cieszyli się przez zaledwie 7 minut. Posłuchajmy Jima Leightona – Niemal od razu po tym jak Big Alex próbował do mnie podać, zorientowałem się, że jesteśmy w tarapatach i że piłka ugrzęźnie w kałuży. Musiałem wyjść z bramki, ale Santillana mnie uprzedził i niestety powaliłem go na ziemię. McLeish wspomina, że przez telepatyczne połączenie z Millerem i bramkarzem wykonywał taki manewr setki razy (wycofanie piłki do tyłu), ale tym razem nie wziął poprawki na bardzo kiepski stan murawy. Jedenastkę na gola z zimną krwią zamienił Juanito i na tablicy wyników widniał remis 1:1.

Aż ciężko w to uwierzyć, ale Królewscy zostali totalnie zdominowani przez żołnierzy Fergiego. Tyle że z drugiej strony, ile razy widzieliśmy już taki scenariusz? Choćby w zeszłorocznym finale LM Liverpool również napierał na bramkę Courtoisa, ale skończyło się jak zawsze – Real przetrwał napór The Reds i zadał śmiertelny cios w drugiej połowie. Tu też wydawało się, że im dalej w las, tym doświadczenie Hiszpanów zaprocentuje. Pamiętacie jednak o osobie superrezerwowego, prawda? John Hewitt tuż przed końcem regulaminowego czasu gry wszedł na boisko, a na ławkę powędrował Eric Black. Taki manewr wydawał się mało logiczny – 19-latek rozgrywał w końcu popisowe zawody i to on dał przecież Aberdeenowi prowadzenie. Ferguson jak zawsze wiedział i widział jednak więcej.

113 minuta deszczowego finału w Göteborgu okazała się decydująca. Wtedy to drugi ze snajperów Mark McGhee wcielił się w rolę przebojowego skrzydłowego, wygrał pojedynek w bocznej strefie i wrzucił w pole karne. Agustín źle obliczył tor lotu piłki, a tam czekał już istny lis pola karnego, Hewitt, który idealnie wkleił się między futbolówkę a bramkarza i szczupakiem posłał ją do siatki! Złoty rezerwowy w taki sposób zostałem autorem dwóch najważniejszych trafień w historii klubu – najpierw to on przesądził o awansie z Bayernem Monachium, aby później zapewnić Aberdeenowi wygraną w europejskim finale! Ogromną chwilę stresu fani the Dons oraz Jim Leighton przeżyli jeszcze w ostatniej minucie, ale po strzale z rzutu wolnego minimalnie pomylił się Santillana, a chwile później cud w Göteborgu stał się faktem! Aberdeen zostało najbardziej sensacyjnym mistrzem rozgrywek w historii!

Najlepsi na Starym Kontynencie

Czy kiedykolwiek mierzysz się z Realem Madryt, który jest słaby? Możesz trafić na ich delikatnie gorszy okres, ale to wciąż ten sam Real Madryt. Musieliśmy wznieść się na wyżyny tamtej nocy i dokonaliśmy tego, całkowicie ich zdeklasowaliśmy, dominowaliśmy przez cały mecz, a zwłaszcza w dogrywce.

Embed from Getty Images

W słowach Williego Millera nie doszukiwałbym się ani krzty przesady. Mimo że wynik do końca pozostawał sprawą otwartą, the Dons rozegrali w Szwecji po prostu koncert, z zaledwie jedną fałszywą nutą (podanie Alexa McLeisha). Intensywnością, organizacją gry, determinacją, ale także piłkarską jakością przewyższyli piłkarzy najlepszego klubu w historii futbolu. A po drodze pokonali przecież jeszcze jednego giganta, który obok Królewskich, Milanu i Liverpoolu należy do ścisłej czołówki europejskiej piłki od paru ładnych dekad. Wszyscy zachwycamy się bardziej współczesnymi historiami FC Porto, Grecji czy Leicesteru City, ale the Dons dokonali rzeczy co najmniej porównywalnej z tamtymi triumfami. Przy ceremonii rozdania medali i pucharu Willie Miller został mocno poirytowany przez Artemio Franchiego, ówczesnego prezydenta UEFA. Okazało się bowiem, że niczym najgorszy atencjusz pokroju Salt Bae’a, Włoch chciał wznieść trofeum w górę, jakby należało do niego, ale kapitan bez wahania wyrwał mu je z rąk! Ej, to należy do nas! Wyrwałem mu je z rąk i wzniosłem w górę, trzymając puchar w prawej ręce. Tak oto zostaliśmy świadkami najbardziej ikonicznej pozy z pucharem w historii brytyjskiego futbolu.

Embed from Getty Images

Często sensacyjni mistrzowie mają to do siebie, że po wielkim triumfie nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości, a ich gwiazda szybko gaśnie. Często też taki triumf jest po prostu jedną wielką, ale ulotną chwilą, pojedynczym highlightem kariery, który przez to, że zdarzył się ten jedyny raz, jest później wspominany z większym sentymentem. Jeżeli myślicie, że w przypadku mistrzowskiej ekipy Aberdeenu sytuacja przedstawiała się podobnie, jesteście w błędzie. Alec Ferguson miał to do siebie, że nigdy nie zadowalał się momentem i jego wieczne nienasycenie powodowało, że myślał już o tym, jak uczynić kolejny sezon jeszcze lepszym od poprzedniego.

Mimo że bez cienia wątpliwości to finał z Realem Madryt przeszedł do historii jako najwybitniejszy mecz w historii klubu, to kampania po wiktorii w Göteborgu była według mnie najbardziej owocną dla The Dons. Aberdeen tym razem całkowicie zdominował krajowe rozgrywki, inkasując dublet, a w lidze tracąc zaledwie 21 goli w 36 meczach i zachowując przy tym 21 czystych kont. Jakby tego było mało, Ferguson dołożył jeszcze jedno wielkie europejskie trofeum do kolekcji – w dwumeczu o Superpuchar Europy jego podopieczni ograli ówczesnych triumfatorów Pucharu Europy, wielki Hamburger SV, z równie wielkimi Ernstem Happelem na ławce trenerskiej i kapitanem Felixem Magathem na boisku!

W tej prestiżowej rywalizacji Fergie pokazał po raz kolejny, jak doskonale potrafi przygotować plan na europejski dwumecz, gdzie liczy się przede wszystkim koncentracja w defensywie i zarządzanie ryzykiem. W portowym niemieckim mieście natchnął ofensywnych piłkarzy do poświęcenia się dla drużyny kosztem indywidualnych przebłysków, czego efektem był bardzo wartościowy bezbramkowy remis. A jako że rewanż odbywał się na Pittodrie, tam Szkoci nie pozostawiali z reguły żadnych złudzeń żadnemu rywalowi. Manfred Kaltz, jeden z najbardziej utytułowanych piłkarzy w szeregach Hamburga (wicemistrz świata, mistrz Europy, triumfator Pucharu Zdobywców Pucharów i, rzecz jasna, Pucharu Europy) wspomina, że fani the Dons zrobili na nim kolosalne wrażenie. Zresztą mecz ten stanowił dla nich fantastyczną okazję na przeżycie na własnej skórze klimatu europejskiej glorii – wielu kibiców nie stawiło się przecież w Szwecji i nie miało okazji świętować ze swoimi ulubieńcami. Mając wsparcie zagorzałych sympatyków Aberdeen pokazało to, z czego słynęło najbardziej – intensywność, asekurację, doskonałe rozgraniczenie pomiędzy grą drużynową, a indywidualnymi popisami i zdeklasowało ówczesnych mistrzów Starego Kontynentu (2:0). Na listę strzelców wpisał się najpierw Neil Simpson (rehabilitując się tym samym za poważny błąd w pierwszej połowie, gdzie zbyt krótko wycofując piłkę sprezentował Niemcom groźną okazję, przywołując demony z Göteborga), a dzieła zniszczenia dopełnił Mark McGhee. Tak oto w ręce Williego Millera trafiło, jego zdaniem, najdziwniejsze trofeum, jakie odebrał w swojej karierze (pucharu za triumf w European Super Cup nie można było nazwać nawet pucharem, a raczej tarczą), a Dandies zostali wybrani przez France Football najlepszą drużyną na Starym Kontynencie w 1983 roku!

Dalsze losy mistrzów

Embed from Getty Images

Alex Ferguson dokonał niemożliwego – w małym szkockim mieście stworzył maszynę do wygrywania i co tu dużo mówić, najsilniejszy team w Europie. A jak potoczyły się kariery Gothenburg Greats? Co ciekawe, jedenastka, która wybiegła na boisku w finale z Realem Madryt powtórzyła się tylko raz podczas rządów Fergiego na Pittodrie! Drużyna swój kształt zachowała jeszcze podczas złotej kampanii 1983-1984 zakończonej potrójną koroną i nieprawdopodobną liczbą czystych kont (36 na wszystkich frontach; szczerze mówiąc, odkąd interesuje się futbolem nie pamiętam lepszego wyniku), a później nastąpił Gothenburg Exodus. Pokład opuściły 3 filary – Gordon Strachan (Manchester United), Mark McGhee (Hamburger SV) i Doug Rougvie (Chelsea). Najbardziej spektakularną karierę zarówno piłkarską jak i trenerską z tego tria niewątpliwie zaliczył ten pierwszy. Wprawdzie na Old Trafford do gabloty dołożył jedynie FA Cup, ale niesamowitą historię zaliczył w barwach Leeds United. W 1990 roku już w zaawansowanym jak na tamte czasy wieku 33 lat awansował z Pawiami do Premier League, a ekipa z Elland Road dokonała dokładnie tego, co Leicester City – jako drugoroczniak wygrała także Premier League, w ostatnim sezonie rozgrywek pod nazwą First Division! Strachan spełnił się też w roli menedżera Celtiku, zdobywając 3 tytuły mistrza Szkocji pod rząd oraz tocząc pasjonujące boje w Lidze Mistrzów z Milanem czy Barceloną w 1/8 finału, mimo że przygodę z The Bhoys zaczął katastrofalnie, od kompromitacji w eliminacjach CL z Artmedią Bratysława 0:5, co media określiły potem jako europejski wstyd Celtiku (Celtic’s Euro Shame).

O Aleksie McLeishu i Willim Millerze wspominałem już wcześniej, a kolejny z członków bloku obronnego znanego jako defensive triumvirate (defensywny triumwirat), Jim Leighton, przeprowadził się do Alexa Fergusona na Old Trafford. Tyle że jego kariera legła tam całkowicie w gruzach. Golkiper zawalał bramkę za bramką, a jego szef, ale też przyjaciel musiał podjąć bardzo trudną decyzję – przez 4 lata nie zdobył bowiem żadnego trofeum w Manchesterze, a w finale pucharu Anglii Leighton zawiódł go po raz kolejny (remis 3:3 z Crystal Palace). Przed powtórką na Wembley Fergie jasno zakomunikował, że potrzebuje wystawić jedenastkę, która zagwarantuje mu trofeum, a Leighton absolutnie nie pasował do tego schematu… Od tego czasu panowie nie rozmawiali już ze sobą ani razu i urwali całkowicie kontakt.

Embed from Getty Images

Na dosyć nietypowy kierunek zdecydował się z kolei Eric Black – jego transfer do FC Metz zdziwił wszystkich, bowiem klub ten był raczej anonimowy na piłkarskiej mapie Francji, mimo że w późniejszych latach wyprodukował takie talenty jak Adebayor, Pirés czy Saha. Tam zdolny napastnik nie błyszczał już taką skutecznością, ale zdobył jednak Puchar Francji. Ciekawą trajektorię obrały też losy Douga Rougviego, który po karierze znalazł zatrudnienie w przemyśle naftowym i gazowym (firma Petrofac), który otworzył swój oddział w Dubaju (Szkot spędził w Emiratach 3 lata). A co stało się bossem szalonego gangu z Pittodrie?

Menedżerski GOAT

Dyskusje na temat GOAT-ów (skrót od angielskiego greatest of all time, najlepszego w historii) w różnych dyscyplinach sportu często potrafią stać się bardzo nużące czy wręcz przybrać wymiar niemal polityczny. Każdy ma bowiem swojego ulubieńca i czasami broni go wręcz do utraty tchu bez merytorycznych i obiektywnych argumentów. A w końcu jakże ciężko wybrać jest tego naprawdę najlepszego w historii – przecież sportowcy rywalizowali na przestrzeni różnych dekad i z innymi rywalami. W kwestii wyboru menedżerskiego GOAT-a sytuacja ma jednak się nieco inaczej – tutaj kariery trwają znacznie dłużej. I moim zdaniem nikt nie pokazał aż takiej wszechstronności i siły charakteru jak właśnie sir Alex Ferguson w ciągu swojej kariery jako szkoleniowiec. Przez 4 dekady Szkot utrzymywał się na szczycie i w tym czasie wygrał rekordowe 50(!) trofeów (doliczam mu także triumf na zapleczu szkockiej ekstraklasy z St. Mirren).

Co więcej, każdego trenera kojarzymy z jakąś cechą charakterystyczną, ale każdemu możemy coś zarzucić – Pep Guardiola nigdy nie poprowadzi klubu z półki Aberdeenu czy Manchesteru United przed jego transformacją w światową potęgę. Antonio Conte fenomenalnie sprawdzał się w roli strażaka i budowniczego – przejął Chelsea po fatalnym sezonie 15-16, aby zdobyć z nią mistrzostwo Premier League, a rozbity Tottenham doprowadził do strefy Champions League, gdy nikt na Koguty nie stawiał. Tyle że jego sukces w każdym miejscu pracy trwał bardzo krótko, ze względu na wypalenie Włocha czy też jego wybuchowy charakter i wchodzenie w konflikty z zarządem. Z kolei Otto Rehhagel czy Fernando Santos to doprawdy wytrawni defensywni stratedzy potrafiący zmotywować zespół do wspólnej pracy. Podobnie jak José Mourinho. Jednakże ich największą siłą było doprowadzenie swojego rzemiosła do perfekcji, bez szczególnej elastyczności taktycznej, przez co zwłaszcza pierwsi dwaj nie odnaleźliby się zbytnio w bardziej ofensywnych zespołach. Tymczasem Ferguson zbudował niemal od podstaw dwie instytucje – przecież to za kadencji jednego menedżera zarówno Aberdeen jak i Manchester United wygrały większość swoich trofeów w całej historii (11 z 19 i 38 z 67)!

Dał się poznać zarówno jako budowniczy, reformator, jak i menedżer, który potrafi kreować gwiazdy i współpracować już z gotowymi produktami. Zawsze szedł z duchem czasu, rozwijał swój warsztat i dostosowywał się do aktualnych trendów. Był też specjalistą od transferów, bowiem doprawdy rzadko można mu było wypomnieć jakiś skrajnie przestrzelony ruch. Fantastycznie budował swoją kadrę, zawsze zachowując w niej balans i znajdując miejsce zarówno dla rzemieślników jak i artystów. I przede wszystkim potrafił utrzymywać motywację swoich piłkarzy z roku na rok. Rozwijał zarówno defensywę jak i ofensywę. Między innymi z wyżej wymienionych powodów uważam, że to właśnie on najbardziej wpłynął na futbol jako menedżer. Pep Guardiola jest w zasadzie jedynym pracującym szkoleniowcem, który może zaatakować rekord Fergusona – aktualnie od wyrównania go dzieli go 17 pucharów. Tak jak wspominałem jednak wcześniej, trajektorii tych dwóch karier nie da się porównać.

Fergie przez długi czas miał łatkę doskonałego ligowca, który nie do końca radzi sobie jednak w Europie (mimo triumfu z Aberdeenem) – brakowało mu wciąż Świętego Graala w postaci Ligi Mistrzów. Posuchę przerwał w sezonie 1998-1999 i jak sam twierdzi, zwycięstwo w finale w Barcelonie nad Bayernem Monachium uważa za swój największy triumf. Zresztą oba wygrane przez jego zespoły finały UCL cechowały się ogromną dramaturgią, a ich okoliczności nie trzeba chyba przypominać. Napisanie tego artykułu zbiegło się także w czasie z bardzo przyjemną informacją dla Szkota – równo po 40 latach od zwycięstwa w Göteborgu SAF otrzymał od UEFA medal, który wówczas trafił tylko do podstawowej jedenastki oraz 5 rezerwowych piłkarzy. Wspaniale, że doczekał tego momentu, bo pamiętamy, jak dramatyczne wydarzenie z jego udziałem miało miejsce przed 5 laty (doznał wylewu krwi do mózgu i w bardzo poważnym stanie trafił do szpitala). Dobrze też, że Fergie od tego czasu cieszy się zadowalającym stanem zdrowia i wciąż możemy oglądać go choćby udzielającego wywiadów. Podczas niedawno odbytej wizyty w Aberdeenie udało mi się pochłonąć jak najwięcej z atmosfery granitowego miasta, a duch wyczynów The Dons ze złotej ery (1978-1986) wciąż unosi się nad tym miejscem! To przecież właśnie tam narodził się mit sir Alexa Fergusona – najlepszego menedżera w historii futbolu!

Jedna uwaga do wpisu “NFS#7: Halcyon Days of Aberdeen – złota era sir Alexa Fergusona

  1. Bardzo ciekawy materiał oparty na własnych relacjach. Ciekawa historia trenera Antonio Conte a perełka to pomnik sir Alexa. Wzmianka o naszym obecnym trenerze reprezentacji jego charakter napawa optymizmem.

    Polubienie

Dodaj komentarz