Śladami magii Galicji

38 godzin. Dokładnie tyle czasu zajęła nam podróż do La Coruni, aby zaspokoić moją fascynację ekipą Deportivo, a także całą Galicją. Nasza kręta droga wiodła przez wiele zakątków Starego Kontynentu – od Wiednia przez Wenecję, Weronę, Mediolan, Barcelonę, Madryt aż po miasto zwane „balkonem Europy”. Oczywiście nie uwzględniała ona transportu drogą powietrzną, gdyż tego, jak doskonale wiecie, unikam od ładnych 8 lat. Co zrozumiałe, po drodze odwiedziliśmy także inne miejsca, choć były to przystanki trwające najdłużej 2 dni. Jako że znacznie bliżej mi do nazywania siebie iberofilem niż italofilem, dziś chciałbym przybliżyć wam klimat hiszpańskiego regionu, który znacznie odbiega od stereotypowego wyobrażenia Hiszpanii jako kraju z wiecznie palącym słońcem, a także temperaturą stale przekraczającą 30°C. Takich warunków pogodowych doświadczyliśmy jednak w stolicy, którą odwiedziliśmy przy okazji krótkiej wizyty u wujka Agaty mieszkającego w pobliskim miasteczku Collado Villalba. Z tego miejsca chciałbym również serdecznie podziękować mu za doprawdy fantastyczną gościnę, jaką uraczył nas podczas każdej minuty spędzonej w jego skromnych progach. W końcu miałem okazję poznać bliżej „hiszpańską” rodzinę mojej sympatii i porozmawiać na wiele bliskich memu sercu tematów, jak wielkie Deportivo, rządy Augusto Césara Lendoiro, przewidywania na ten sezon Primera División, kult victimismo uprawiany na każdym kroku przez Katalończyków, czy w końcu legendy i zwyczaje Galisyjczyków.

Pobyt we wspomnianym Collado Villalba stanowił idealne preludium do głównego dania naszej pierwszej wspólnej zagranicznej podróży. Zresztą to miejsce to prawdziwy raj na ziemi. Dużo zieleni, spokój, mnóstwo restauracji i barów serwujących klasyki hiszpańskiej kuchni i, mimo niewielkiej liczby mieszkańców, bardzo bujne życie nocne. Ta niewiele ponad 63-tysięczna miejscowość w niczym nie ustępuje bardzo lubianej przeze mnie urokliwej Alwerni (miasta rodzinnego wybranki mojego serca) pod względem natury, a przy tym czuć w niej ludzkie pragnienie spotkania się z przyjaciółmi w mieście, pogawędzenia na różne tematy o każdej porze dnia i nocy, bez względu na różnice pokoleniowe. To właśnie tam pomyślałem, że takiej kultury bardzo brakuje mi w Polsce, szczególnie w mniejszych miasteczkach, a zwykłe opiekane pieczywo z odrobiną pomidorów i dobrej jakości oliwy smakowało jak najbardziej wykwintny rarytas!  

Nie ukrywam też, że naszym (a w szczególności moim) priorytetem podczas tego wypadu miała być wizyta na Estadio Santiago Bernabéu, aby obejrzeć świeżo upieczonych mistrzów Hiszpanii i Europy w akcji w starciu z Realem Betis. Zresztą na tamten weekend ta konfrontacja jawiła się jako bezpośredni bój lidera z wiceliderem LaLigi! Byłem święcie przekonany, że kupno biletów dla publiczności, która nie należy ani do sociosani do abonados, nie będzie wielkim problemem. Zwłaszcza, że na Avenida de Concha Espina nie zawitała przecież ani Barcelona, ani Atlético, ani żadna inna wielka europejska marka pokroju Bayernu, Liverpoolu czy Milanu. Do zakupu wejściówek zabrałem się dosłownie w chwili otwarcia sprzedaży otwartej, w której brać udział może każdy. Nie wziąłem jednak pod uwagę kilku czynników…

Po pierwsze, jak powiedziałem wcześniej, mimo że w teorii rywal nie należał do ścisłego europejskiego topu, to w końcu w 3 pierwszych kolejkach zanotował komplet zwycięstw, a w kampanii 2021-2022 zdobył Copa del Rey. Po drugie „Królewscy” pierwsze trzy spotkania sezonu 2022-2023 rozgrywali przecież na wyjeździe, więc miejscowi fani z pewnością z ogromną tęsknotą i niecierpliwością oczekiwali powrotu swoich ulubieńców do domu. No i po trzecie, kibice bez dwóch zdań chcieli zobaczyć nowe Bernabéu, które w najbliższym czasie ma przekształcić się w najnowocześniejszy obiekt piłkarski globu. Mimo najszczerszych chęci dostanie się tego dnia do świątyni futbolu okazało się zatem mission impossible. Gdy nie udało mi się dostać biletów przez internet, udaliśmy się osobiście pod stadion, tylko po to aby usłyszeć w dwóch kasach, że te możemy zakupić wyłącznie online…

W tym miejscu również pragnę podziękować wujkowi Emilowi, który dwoił się i troił, aby jakimś cudem załatwić nam wejściówki (obdzwonił nawet swojego przyjaciela Jaimego, skądinąd posiadacza całorocznego karnetu). Na początku ogarnęło mnie delikatne rozczarowanie, jednak z drugiej strony nigdy nie należałem do, jak to mawiają Anglicy, die-hard fanów Los Blancos, mimo że w ich szeregach występuje oczywiście mnóstwo futbolistów, których szczerze podziwiam. Zobaczenie na żywo wirtuozów pokroju Modricia, Benzemy, Kroosa, Viníciusa czy mojego ulubieńca między słupkami Thibauta Courtoisa, traktowałbym raczej jako wrażenie estetyczne i delektowanie się ich kunsztem, aniżeli ogromne emocje związane z dopingowaniem ich.

Wobec tego fiaska nasze plany uległy delikatnej zmianie. Tym razem podziękowania muszę skierować do Agaty, która mimo sporej irytacji, zaakceptowała fakt, że do Galicji udamy się dzień wcześniej, właśnie 3 września i to już z samego rana. Powód? No a jakże, domowy mecz Deportivo La Coruni z andaluzyjskim Linense! Inny entuzjasta hiszpańskiego futbolu mógłby się załamać – w końcu zamiast podziwiania graczy najbardziej elitarnego klubu świata, delektować mieliśmy się peryferiami wielkiej piłki, bowiem Dépor występuje przecież aktualnie w Primera División RFEF (3. poziom rozgrywkowy w Hiszpanii). Mimo to podskórnie czułem nawet większą ekscytację – w końcu jeszcze w marcu pisałem, że bardzo chciałbym odwiedzić obiekt hiszpańskiego Leicesteru City, klubu który nie tak dawno pisał przecież piękne karty w historii najlepszej ligi świata, a także na europejskiej arenie.

W Madrycie i tak zaliczyliśmy w tempie ekspresowym wszystkie najważniejsze atrakcje. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na największym w Hiszpanii i chyba najładniejszym, jaki widziałem do tej pory, dworcu kolejowym – Atocha (w którym zasadzono tysiące tropikalnych roślin i gdzie niestety 11 marca 2004 roku doszło do ataku terrorystycznego, w którym zginęło 191 osób), odwiedziliśmy Plaza Mayor, gdzie spróbowaliśmy lokalnego specjału, bocadillo de calamares (który jednak nie zachwycił mnie przez brak jakiejkolwiek salsy w środku), na własne oczy ujrzeliśmy Palacio Real, słynną rzeźbę stanowiącą symbol miasta czyli Oso y Madroño (choć widoczność była nieco utrudniona przez prace wykonywane na Puerta del Sol), Fontannę Kybele w Madrycie, gdzie swoje triumfy celebrują piłkarze Realu Madryt czy wreszcie zaczerpnęliśmy trochę wolnego od miejskiego zgiełku powietrza w Parque del Retiro, podziwiając pomnik Alfonsa XII, Pałac Kryształowy oraz przyglądając się beztrosko pływającym łódkami ludziom, choć sami na tego typu romantyczną przejażdżkę się nie zdecydowaliśmy (być może przez brak romantyzmu, choć bardziej prawdopodobnie poprzez wzgląd na moje wątpliwe umiejętności wioślarskie i, co za tym idzie, chęć uniknięcia kolizji z inną parą, która zdecydowałaby się na tak idylliczny wojaż…).

Nie mógłbym pominąć, rzecz jasna, wizyty w dwóch z trzech najważniejszych muzeów stołecznego miasta – Museo Nacional del Prado oraz Museo Nacional Centro de Arte Reina Sofía. Koneserom sztuki i malarstwa gorąco polecam oba te miejsca. Choć ja do takowych raczej się nie zaliczam, również znalazłem tam coś dla siebie. Moją uwagę przykuły szczególnie dwa dzieła – mroczne Paisaje con las tentaciones de San Antonio autorstwa francuskiego pejzażysty Claudio de Loreny przedstawiające kuszenie świętego Antoniego przez demony oraz obraz madryckiego malarza Juana van der Harmena Retrato de un enano, na którym możemy zaobserwować oblicze mężczyzny o wyjątkowo niskim wzroście i twarzy, z jakiej doprawdy ciężko było mi wyczytać jakieś konkretne emocje, co potęgowało tylko tajemniczą aurę. Z kolei Reina Sofía oprócz dzieł Picassa, Dalego czy Goyi, oferowała także szereg innych atrakcji intelektualnych, jak choćby pokaz słynnego krótkometrażowego filmu Luisa Buñuela Un chien andalou z 1929 roku, który miałem przyjemność obejrzeć na początku II roku moich studiów, a to dzieło dało przecież początek kinu surrealistycznemu. Podczas wizyty miałem ogromną chęć uwiecznienia w moim telefonie perły w koronie owej placówki – rzecz jasna Guerniki Pabla Picassa, ale oczy pracowniczki, która dbała o to, by nikomu taki pomysł do głowy nie przyszedł, kontrolowały obie strony sali tak szybko jak przemieszczać musi się wzrok kibiców obserwujących intensywne wymiany pomiędzy najlepszymi tenisistami świata!

Do najbardziej niezapomnianych doświadczeń zaliczyłbym jednak przede wszystkim odwiedziny Valle de los Caídos. Nie myślcie sobie, że jestem wyznawcą ideologii Francisco Franco, ale to monumentalne mauzoleum upamiętniające ofiary wojny domowej wywarło na mnie doprawdy kolosalne wrażenie. Zarówno obserwując wysoki na ponad 150 metrów potężny krzyż, jak i mroczne zakapturzone postacie w środku, odnosiłem słodko-gorzkie uczucie, przez świadomość, że ta ukryta perełka została przecież wybudowana rękami więźniów (także politycznych). Gdy patrzyłem z kolei na dawne hiszpańskie godło (wielkiego czarnego orła wykutego na dwóch kolumnach), dosłownie czułem na własnej skórze cierpienie milionów niewinnych ludzi czy nawet słyszałem w głowie ich krzyki!

Madrycką gonitwę z perspektywy czasu wspominać będę zatem naprawdę z ogromnym sentymentem. Co więcej, powiem nawet, że w stolicy podobało mi się znacznie bardziej niż chociażby w uważanej za atrakcyjniejszą turystyczną destynację Barcelonie. Mimo miejskiego zgiełku cały czas mieliśmy tam przestrzeń dla siebie, znaleźliśmy miejsce na chwilę oddechu i przede wszystkim nie czuliśmy się tak przytłoczeni ilością kręcących się tu i ówdzie turystów z całego świata, jak miało to miejsce właśnie w stolicy Katalonii. Chciałbym zatem obalić mit, jakoby Villa y Corte stanowiła gratkę jedynie dla futbolowych maniaków – urok tego miejsca kryje się w wielu zakamarkach i naprawdę dziwi mnie fakt, że nie cieszy się ono aż taką popularnością.

Jak to ze mną bywa, poddałem się nieco silnemu dryfowi, bo przecież nie o stolicy chciałem dziś opowiedzieć, ale uznałem, że pobyt w niej stanowił tak udaną przystawkę do dania głównego, że nie mogłem pominąć również tego wątku! Od początku nastawiałem się jednak na odkrycie uroków innej strony Hiszpanii. Ostatnie miesiące upłynęły mi głównie pod znakiem ogromnej fascynacji Galicją. Nawet gdy jeszcze nie postawiłem swojej stopy na galisyjskiej ziemi, jakaś część mnie podświadomie podpowiadała mi, że to właśnie tam znajdę inspirację, a także swoiste przedłużenie mojej osobowości. Ekscytacja zaczęła się oczywiście przy okazji pracy nad tekstem o złotej drużynie Deportivo, a później przyszedł czas na odkrywanie niesportowej części kryształowego miasta oraz bliskich mu miejscowości.

Zanurzyłem się w uroku tej wspólnoty autonomicznej szczególnie po lekturze (wciąż jeszcze nieukończonej) książki Mitos, ritos y leyendas de Galicia, która w bardzo szczegółowy sposób opisuje historię regionu, korzenie Galisyjczyków i, jak sama nazwa wskazuje, lokalne legendy, rytuały oraz mity. Szczerze polecam tę pozycję każdemu, kto interesuje się Hiszpanią. W odpowiedni nastrój przed naszym wyjazdem wprowadziły mnie także serial Smak Stokrotek (oryg. O sabor das margaridas) z Maríą Merą w roli głównej oraz playlista z lat 1999-2000, czyli oczywiście z historycznego okresu mistrzowskich rozgrywek ligowych w wykonaniu „El Súper Dépor”. Po tym jak słynne utwory takie jak Sandstorm, It’s My Life, Bad Touch, Smooth i hity artystów pokroju wchodzącej z przytupem na rynek Britney Spears, Dido czy Enrique Iglesiasa towarzyszyły mi w drodze, pełen emocji wysiadłem z pociągu i gdy na lokalnym dworcu kolejowym zobaczyłem napis „A Coruña”, wprost nie dowierzałem, że oto zaczyna spełniać się moje marzenie na 2022 rok!

La Coruña – dzień pierwszy – 03.09.2022

Pierwszą noc w Ciudad de Cristal mieliśmy spędzić w dość mało ekskluzywnym hotelu, którego skądinąd dość ekskluzywnie brzmiąca nazwa (Hotel Cristal) mogłaby zmylić niejednego turystę. Uwierzcie, że towarzyszyło nam sporo obaw – w końcu tuż przed zameldowaniem się przeczytaliśmy szereg wyjątkowo niepochlebnych opinii mówiących, że z pokojów unosi się odór tytoniu, ściany przypominają karton, a czystość to zjawisko, o jakim nikt tu nie słyszał. Rzeczywiście, ostatni z wymienionych zarzutów znalazł potwierdzenie w rzeczywistości, ale perspektywa sobotniego meczu Dépor ekscytowała mnie do tego stopnia, że absolutnie nie przejmowałem się spędzeniem jednej nocy w nieco spartańskich warunkach. Wcześniej zamoczyłem także stopy w Oceanie Atlantyckim i choć początek naszej relacji ze względu na jego temperaturę nie należał do najłatwiejszych, uznałem, że po jakimś czasie na pewno się polubimy!

Po krótkiej drzemce, jako że do starcia z Linense zostało nam jeszcze trochę wolnego czasu, postanowiliśmy pozwiedzać miasto, szczególnie aby odkryć urok lokalnych restauracji. Niestety zapomnieliśmy o pewnym zwyczaju, który na Półwyspie Iberyjskim obowiązuje przecież mniej więcej od średniowiecza… Mowa oczywiście o sjeście, którą kojarzą chyba nie tylko eks-studenci filologii hiszpańskiej… Jej tradycyjny przedział godzinowy to 14:00-17:00, ale dotyczy on głównie sklepów, natomiast w przypadku lokali gastronomicznych trwa zwykle od 16:00 do 20:00, choć zależy także od specyfiki danego miejsca.

I tak oto gdy już komfortowo zajęliśmy stolik w przepięknie położonym barze Atlántico 57 z inspirującym widokiem na ocean, zostaliśmy poinformowani, że kuchnia właśnie została zamknięta… Na szczęście, jak miało się później okazać, nie był to początek szorstkiej przyjaźni z tą malowniczą miejscówką! W poszukiwaniu jakiegokolwiek pożywienia udaliśmy się zatem bliżej Estadio ABANCA-Riazor, stadionu DLC. I tam również zaczęliśmy odbijać się od baru do baru niczym od ściany. Trzeba jednak zaznaczyć, że mimo zamkniętej kuchni, niektórzy restauratorzy oferowali nam pojedyncze dania, jak choćby słynne pulpo a la gallega czy sałatkę z tuńczykiem, ale szkopuł w tym, że spośród tylu kobiet na świecie, akurat ja trafiłem na wegetariankę… 

Po długiej krucjacie wreszcie udało nam się znaleźć lokal, w którym ktoś zaproponował nam więcej aniżeli dwa dania. Bar, w jakim się rozgościliśmy, znajdował się bardzo blisko stadionu i, co nie dziwi, zaczął powoli wypełniać się kibicami gospodarzy. Bardzo energiczny kelner zapytał mnie, skąd jesteśmy. Odpowiedziałem, że z Polski, ale kibicujemy Deportivo, po czym pokazałem mu moją koszulkę Herculinos z mitycznego sezonu 1999-2000. Kelner uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością i zacisnął pięść w geście jedności. Zresztą z tym trykotem, który uznaję chyba za największy rarytas wśród mojej pokaźnej kolekcji, wiąże się tu pewna anegdota. Otóż byłem święcie przekonany, że zakładając go zrobię wielką furorę wśród lokalnych ludzi klubu, a zewsząd wszyscy będą pytali mnie, gdzie znalazłem taką perełkę. Nic bardziej mylnego! W samym barze widziałem przynajmniej 5 fanów, którzy również przywdziewali mistrzowskie barwy. Mało tego, na ich plecach widniały nazwiska klubowych legend i mistrzów Hiszpanii, jak chociażby Djalminhi, Frana czy Manuela Pablo!

Zamówiliśmy tortillę i bocadillo z chorizo i jednym okiem obserwowaliśmy wyświetlany na ekranie mecz Realu Madryt z Betisem. Zżerała mnie ciekawość ewentualnej reakcji na gola Królewskich, ale zwycięskie trafienie Rodrygo spotkało się z totalną obojętnością zbierających się powoli fanów DLC, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że madridismo już dawno wyszło z mody w La Coruni. Zresztą spotkanie na szczycie Primera División tego późnego popołudnia także i mnie nie obchodziło, a do głowy od razu przyszło mi hiszpańskie powiedzenie określające taki stan – me importa un pepino (Hiszpanie mówią w takim przypadku dosłownie, że coś obchodzi ich tak jak ogórek lub papryka). Skoro jesteśmy już przy kulinariach, jakość naszego zamówienia absolutnie nie powalała na kolana, ale widząc napierających na bary, a także pobliskie ulice kobiety i mężczyzn w biało-błękitnych barwach, całkowicie wsiąknęliśmy w tę niepowtarzalną atmosferę oczekiwania na pierwszy gwizdek!

Wariacja koszulek, jakie przywdziewali fani była doprawdy bogata – dostrzegłem model z legendarnej kampanii UEFA Champions League 2003/2004 z logiem Ligi Mistrzów (kiedy to Deportivo otarło się o finał rozgrywek), finału Pucharu Króla 2002, upamiętniający wielki triumf zwany Centenariazo, a także bardziej współczesne wersje z drugiej dekady XXI wieku, kiedy to Galisyjczycy wciąż grali jeszcze w Primera. Zanim udaliśmy się już w kierunku stadionu, spróbowaliśmy jeszcze znanego baskijskiego napoju Kalimotxo (czasami zwanego też jako Cuba Libre del pobre, Cuba Libre dla ubogich), które składa się z Coca-Coli oraz wina. Trunek wypiliśmy ze smakiem, choć bez dwóch zdań ustępował on Tinto de verano, jakim raczyliśmy się codziennie w Madrycie. Tuż przed wyjściem zostawiłem kelnerowi zdecydowanie za duży napiwek, ale atmosfera przedmeczowego build-upu pochłonęła mnie w całości i po zaspokojeniu głodu w końcu mogliśmy udać się na Riazor!

Deportivo La Coruña – Real Balompédica Linense, 03.09.2022, 19:30

Przed rozgoszczeniem się na naszych miejscach w pierwszym rzędzie Tribuna Inferior zaliczyliśmy obowiązkową wizytę w oficjalnym klubowym sklepie. Ulice zalała już biało-niebieska fala, a w DéporTienda sytuacja przedstawiała się zresztą podobnie.

Bałem się nawet, że wobec tak dużej kolejki do kasy nie zdążymy przed pierwszym gwizdkiem, ale na szczęście wszystko przebiegło bardzo sprawnie i zaopatrzeni w szalik oraz wyjazdową koszulkę na sezon 2022/2023 mogliśmy już szukać naszych krzesełek. Początkowo mieliśmy problem, gdyż trafiliśmy na trybunę z miejscami nieparzystymi, a gdy zapytałem panią pracującą w ochronie o to, by wskazała nam właściwy sektor, ta po chwili zawahania odparła, że w tej strefie stadionu możemy usiąść gdzie chcemy… My nie daliśmy za wygraną i po chwili tułaczki w końcu trafiliśmy do celu!

Estadio ABANCA-Riazor to obiekt z wielkimi tradycjami. Może pomieścić ponad 32 tysiące widzów, co czyni go największym stadionem w Galicji oraz 13. pod względem wielkości w całej Hiszpanii. Absolutnie nie pasuje on do 3. szczebla rozgrywek na Półwyspie Iberyjskim. Napawając się otaczającymi mnie widokami, od razu przyszły mi na myśl spotkania reprezentacji Polski na MŚ w 1982 roku, a także słynne invasión de campo kibiców z 2000 roku, kiedy ci w dzikim szale radości wtargnęli na murawę świętując zdobycie premierowego tytułu mistrza kraju przez ich ulubieńców. Imponowały mi nie tylko trybuny, ale przede wszystkim doskonale, w pełni profesjonalnie przygotowana murawa. Podczas rozgrzewki urządziliśmy sobie małą sesję zdjęciową, której efekty możecie zresztą podziwiać poniżej!

Trybuny powoli zaczęły się zapełniać, a spiker z werwą odczytał wyjściową jedenastkę gości oraz gospodarzy. Z największym aplauzem kibice zareagowali na nazwisko Álexa Bergantiñosa. Nic w tym dziwnego, bowiem rówieśnik Borjy Jiméneza to przecież kapitan zespołu, występujący w nim od 2008 roku (uwzględniając jednak kilka wypożyczeń). Coach dokonał 3 zmian w składzie względem finału play-offów o Segunda División, przegranego u siebie w dramatycznych okolicznościach z Albacete Balompié (1:2). Do gry posłał 3 nowe nabytki pozyskane w letnim okienku transferowym – lewego obrońcę Raúla Garcíę Carnero (wypożyczonego z Realu Valladolid), prawego napastnika Víctora Narro, a na pozycji numer „9” zameldował się Gorka Santamaría, który błyszczał w ubiegłej kampanii w barwach Badajoz, dwukrotnie trafiając do siatki Deportivo w bezpośrednim starciu tych ekip.

Największym nazwiskiem w kadrze DLC z pewnością jest Ibai Gómez, który z powodzeniem występował na szczeblu Primera w barwach zarówno Athletiku Bilbao jak i Deportivo Alavés, a na swoim koncie ma choćby bramki przeciwko Barcelonie czy Napoli (w tym drugim przypadku w kwalifikacjach Ligi Mistrzów, w której także występował w kampanii 2014/2015), ale wygląda na to, że 37-letni szkoleniowiec będzie wprowadzał go do składu krok po kroku. Bask ukłuł także Sporting Lizbonę w półfinale Ligi Europy w 2012 roku, ale w decydującym o trofeum meczu, Los Leones znacznie polegli w wewnątrz-hiszpańskiej konfrontacji z Atlético. Co do gości z Andaluzji nie miałem pojęcia, czego się po nich spodziewać. Wiedziałem jedynie, że w ubiegłych rozgrywkach Primera División RFEF należeli do ligowych średniaków (12. lokata), doznając jednej bardzo dotkliwej porażki z klubem Gerarda Piqué, FC Andorrą (1:7). Zakładałem zatem, że to gospodarze przystąpią do tej konfrontacji jako bity faworyt. Zawodnicy obu ekip wyszli na boisko przy akompaniamencie Enter Sandman Metalliki, który doskonale wpisał się w atmosferę walki o pierwsze ligowe punkty!

Pierwsze pół godziny absolutnie nie układało się po myśli gospodarzy. Dépor grało bardzo schematycznie i przewidywalnie, ograniczając się do wrzutek bocznych obrońców (w szczególności Antoñito), które albo nie znajdowały adresata, albo padały łupem defensorów Linense. Z kolei goście prezentowali godną podziwu organizacje i kompaktowość, a także lepiej wyglądali w pojedynkach jeden na jednego. Największe zagrożenie z ich strony płynęło od grającego z 19-tką na plecach Toniego Garcíi, który doskonale czuł się w fazach przejściowych, mogąc posyłać piłki za linię obrony. Dużo pozytywnego fermentu siał także Alhassan Korma, błyskotliwy 22-letni skrzydłowy ze Sierra Leone, podejmujący sporo udanych prób dryblingów.

W pierwszym kwadransie moje serce zabiło mocniej aż 3-krotnie. Ian Mackay bez zarzutu poradził sobie z groźnym strzałem wspomnianego Garcíi, a zagotowało się także po pierwszym rzucie rożnym dla przyjezdnych oraz po pudle w dogodnej sytuacji napastnika Nacho Herasa. Niestety w 30. minucie Linense udokumentowało swoją przewagę golem. Po kolejnym cornerze najwyżej do piłki wyskoczył ich kapitan, Argentyńczyk Nicolás Delmonte i doprawdy pięknym strzałem głową umieścił piłkę idealnie w rogu bramki Mackaya. Najpierw zbiegło się to z jękiem zawodu kibiców, a następnie z ogromną burzą gwizdów. Mimo utraty bramki i mizernej gry Turcos, wigoru nie tracili szczególnie najbardziej zagorzali fani, głośną skandując Que si, joder, que vamos a ascender! Pierwsze trzy kwadranse malowały jednak bardzo niepokojący obraz, i przyznam szczerze, że w pewnym momencie zwątpiłem, że będzie mi dane ucieszyć się z gola Galisyjczyków.

W ich szeregach najbardziej podobał mi się Mario Soriano, mikry ofensywny pomocnik, który szukał sobie miejsca między liniami i błyskawicznie uruchamiał boczne sektory lub podejmował próby prostopadłych, wertykalnych podań w strefę ataku. Tyle że i on miał na swoim koncie jedno bardzo nieodpowiedzialne zagranie wzdłuż boiska, a także kilkukrotnie odbił się od silniejszych fizycznie rywali. Na przerwę Turcos zeszli zatem z jednobramkowym debetem, a nas czekała bardzo miła niespodzianka, zwana Biquiño Cam! Cała zabawa polegała na tym, że kamera wskazywała dwójkę osób na stadionie (niezależnie od płci), która musiała okazać sobie czułość, najlepiej za pomocą pocałunku! Kiedy padło na dwójkę mężczyzn, ci nie byli skorzy do brania udziału w całym przedsięwzięciu, ale spiker nie odpuszczał, dopóki panowie nie wpadli sobie w objęcia! Nam towarzyszył swego rodzaju stres pomieszany z ekscytacją lecz ostatecznie nie zostaliśmy szczęśliwcami wybranymi przez Biquiño Cam! 

W przerwie podopiecznych Jiméneza musiała czekać spora reprymenda, bowiem ci na drugą odsłonę wyszli całkowicie odmienieni. Zbierali niemal każdą drugą piłkę, cechowali się większą agresją i zdecydowaniem w stykowych sytuacjach, dusząc oponenta agresywnym pressingiem. Apatyczny w pierwszej połowie Bergantiños w końcu przeistoczył się w lidera drużyny, który porządkował grę i nie pozwalał przedrzeć się ofensywnym zawodnikom Linense w trzecią tercję boiska. W 57. minucie zostaliśmy świadkami szczypty dawnej magii na Riazor. Na bardzo ospałego do tamtego momentu Quilesa spłynął duch Djalminhi, a najlepszy strzelec DLC w ubiegłym sezonie popisał się genialnym zagraniem piętką w szesnastkę gości. Tam z drugiej linii wbiegł Mario Soriano i w naprawdę niełatwej sytuacji, z ostrego kąta oddał bezbłędny strzał! Piłka odbiła się od słupka i wpadła do bramki! Wychowanek Atleti trafił do siatki dokładnie wtedy, kiedy zaczynałem krytykować go za zbyt indywidualną grę i ograniczone możliwości fizyczne… Stadion eksplodował, a ja także wyskoczyłem ze swojego miejsca, co wprawiło Agatę w śmiech! Po tym golu Deportivo mocno uwierzyło w siebie i niesione coraz bardziej żywiołowym dopingiem nie zdejmowało nogi z gazu.

11 minut później Mario Soriano postanowił po raz drugi zagrać mi na nosie. 20-latek jak gdyby nigdy nic jednym zwodem minął trzech ustawionych blisko siebie obrońców Linense, wpadł w pole karne i ze stoickim spokojem ulokował piłkę idealnie w rogu bramki! Ten gol absolutnie należał do najpiękniejszych, jakie widziałem na żywo, ale jeszcze lepsza była reakcja fanów, którzy ryknęli dwukrotnie – najpierw gdy Soriano oszukał rywali, a następnie gdy zdobył gola! Dépor powinno wygrać ten mecz jeszcze wyżej, ale w ostatnich minutach zrobiło się groźnie po stałym fragmencie gry dla Andaluzyjczyków. Na szczęście Mackay nie musiał już interweniować, a gospodarze zainkasowali komplet punktów na inaugurację! Bardzo cieszę się, że po zakończeniu meczu zostaliśmy na stadionie jeszcze przez około 10 minut. Plułbym sobie w brodę, gdybym nie usłyszał kibiców dających pokaz możliwości swoich płuc. W sukurs przyszli im piłkarze, którzy rytmicznie klaskali do dzielących na sylaby nazwę Deportivo fanów. Szczerze mówiąc, nie wiem czy kiedykolwiek spotkałem się z tak żywiołowym dopingiem w swoim życiu. Jeżeli nie wierzycie, to posłuchajcie sami…

Po inauguracji sezonu ciężko stwierdzić, czy projekt Jiméneza zmierza w dobrym kierunku i czy Herculinos znajdują się na pole position do awansu do Segunda División. W pierwszej połowie zobaczyłem bowiem zespół niepewny swoich możliwości, spięty, grający bardzo schematycznie i opierający się jedynie na wrzutkach Antoñito w pole karne. Prawy obrońca bardzo aktywnie podłączał się do ataku i znajdował się w dogodnych pozycjach do centr, ale ich jakość pozostawiała doprawdy sporo do życzenia. Nie należę także do fanów Álexa Bergantiñosa. Rozumiem, że kibice w La Coruni bardzo go kochają, bo to przecież klubowa legenda i lojalny żołnierz. W wieku 37 lat nie prezentuje on już jednak tak dobrego przygotowania fizycznego, a jego piłkarskie emploi i trajektorię kariery porównałbym do Lee Cattermole’a, który również przez długi czas oddawał swoje zdrowie za koszulkę Sunderlandu, ale zaliczył z nim spadki o dwie klasy rozgrywkowe i często nie prezentował odpowiedniego poziomu. Trzeba jednak przyznać, że wciąż należy on do piłkarzy bardzo pożytecznych, a w fazie wyprowadzania piłki często pełni on rolę trzeciego stopera lub asekuruje nominalnego środkowego obrońcę Jaimego, który w stylu Pau Torresa potrafi podciągnąć z piłką nawet kilkadziesiąt ładnych metrów, aby dać partnerom więcej możliwości w rozegraniu.

Deportivo swoje nadzieje na wygranie rozgrywek może opierać przede wszystkim na duecie Quiles-Soriano. Andaluzyjczyk to z pewnością największy artysta w ich szeregach. Jego cudowna asysta i kilka bardzo trudnych technicznie zagrań, czy to piętą czy zewnętrzną częścią stopy bez dwóch zdań demonstrują, że drzemie w nim potencjał na grę co najmniej na drugim szczeblu. Z kolei Soriano to żywe sreberko, które znajduje się ciągle w ruchu, podejmuje bardzo szybkie i rozsądne decyzje z piłką, potrafiąc doskonale dostrzec zarówno skrzydłowych, bocznych obrońców jak i napastników. Jego króciutkie prowadzenie piłki przy nodze potrafi zamieszać w głowie niejednemu obrońcy, a drybling w tłoku sprawia, że Jiménez posiada w swoich szeregach kogoś kogo Hiszpanie zwą jugador desequilibrante, zawodnika łamiącego schematy i robiącego różnicę. Jedyne, czego mu brakuje to atletyczna sylwetka i wzrost – przypomnijmy, że mierzy on zaledwie 163 centymetry. Z drugiej strony mamy przykład chociażby Santiego Cazorli, który dzięki swojej technice, wirtuozerii i silnemu trzymaniu się na nogach potrafił zrobić przecież oszałamiającą karierę w światowym futbolu. Jeśli Soriano wzmocni się nieco fizycznie, może stanowić o sile Dépor, a w przyszłości być może trafić nawet do LaLigi.

Mam nadzieję, że nierówny mecz z Linense to początek wielkiej drogi Deportivo ku Segunda. Kolejne spotkania nie mogą napawać jednak przesadnym optymizmem. Wyjazdowe szczęśliwe zwycięstwo z Meridą, wymęczony remis przed własną publicznością z sąsiadami z Pontevedry, podział punktów z Celtą Vigo B, a następnie kolejny triumf po rollercoastarze z zamykającym tabelę CF Talavera de la Reina. Do największej wpadki doszło jednak w ubiegły weekend, gdzie Dépor skompromitowało się na Riazor, przegrywając z bardzo przeciętnym San Fernando (0:1) mimo gry przez ponad pół godziny z przewagą jednego gracza (co ciekawe czerwień w tamtej grze otrzymał sam Jonathan Biabiany, klubowy mistrz świata z Interem Mediolan!). Na dzień dzisiejszy DLC to drużyna pojedynczych momentów i zrywów powstańczych, co nieco przypomina mi reprezentację Polski z jej gorszych okresów… Należy też wspomnieć o głównych oponentach Galisyjczyków w Primera División RFEF. Mistrzowskie aspiracje wykazuje przecież kilka innych drużyn. Bombowy start zaliczył beniaminek Córdoba CF, który punkty stracił dopiero w 6. kolejce. Na Estadio Nuevo Arcángel kibice mogli podziwiać inne ekipy Primera na czele z Realem i Barceloną jeszcze przed 7 laty (Andaluzyjczycy przyjęli jednak 13 goli od Dumy Katalonii w ligowym dwumeczu). Groźnego konkurenta należy upatrywać też w galisyjskim sąsiedzie Dépor, Racingu Ferrol, który ubiegłe rozgrywki skończył zaledwie 2 punkty za jego plecami i teraz, obok  Deportivo Linares, przewodzi w stawce z imponującym dorobkiem 16 oczek. Póki co Herculinos nie zachwycają, ale przynajmniej solidnie punktują i liczę na to, że fajerwerki zachowają na kluczowe momenty tego długiego maratonu! Co najważniejsze, piłkarze muszą identyfikować się z klubem i mieć świadomość, jak wielką historycznie instytucję reprezentują.

La Coruña – dzień drugi – 04.09.2022

Noc z 3 na 4 września okazała się dla mnie bardzo długa. Przez kilka godzin nie mogłem zasnąć, czując silne, pozytywne przebodźcowanie i ogrom wrażeń, jakich doznaliśmy na Riazor. Nie mogłem uwierzyć, że moje futbolowe marzenie, o którym rozmyślałem mniej więcej od stycznia, właśnie się spełniło. Ładunek emocjonalny udzielił się także mojej dziewczynie, która chętnie nagrywała kibiców, a także robiła im zdjęcia nawet poza stadionem. Mam do siebie nieco pretensji, że wybrałem dla nas miejsca w pierwszym rzędzie, przez co naraziłem ją na spory stres związany z potencjalnym ciosem piłką w głowę, ale na szczęcie obawy Agaty skończyły się tylko na lekkim strachu. Po wymeldowaniu się z hotelu Cristal ruszyliśmy na nasze pierwsze galisyjskie śniadanie, po raz kolejny wybierając bar Atlántico 57. Absolutnie nie pożałowaliśmy naszej decyzji, bowiem zestaw śniadaniowy, który wybraliśmy, przerósł nasze oczekiwania.

Kromka chleba tostowego posmarowanego waniliowym serkiem mascarpone z truskawkami, żurawiną i odrobiną orzechów w towarzystwie kawy i świeżo wyciskanego soku być może nie sprawiła, że poczuliśmy klimat przebogatej kuchni galisyjskiej, ale potraktowaliśmy to jako pobudzenie apetytu przed dalszą eksploracją!

Niestety tego dnia podczas spaceru po La Coruni przekonaliśmy się na własnej skórze, jak kapryśna potrafi być tutejsza pogoda. Podczas dość intensywnych opadów deszczu w towarzystwie wiatru Agata oskarżyła mnie, że zamiast do Hiszpanii, zabrałem ją do Irlandii. Jej porównanie należy uznać za bardzo słuszne, bowiem Galicję często porównuje się do tego kraju przez wzgląd na podobny klimat oraz celtyckie korzenie. Region ten zalicza się do tzw. España Verde, czyli bardziej zazielenionej części Hiszpanii, a średnia temperatura latem wynosi tu zaledwie 19°C. Pogoda nie zniechęciła nas jednak do swobodnego przemierzania kolejnych kilometrów, tym razem bez konkretnego celu.

Tak oto trafiliśmy na Obelisco dos Cantóns, wybudowany w 1895 ku pamięci Aureliano Linaresa, polityka i dziennikarza pochodzącego z Composteli. Niestety zabytkowość tej budowli zepsuł mi nieco spoglądający na nas z jego szczytu… Spider-Man! Zawisł on tam przy okazji celebracji jednej z edycji Viñetas desde el Atlántico, festiwalu komiksowego, którego geneza sięga roku 1998. Zresztą to nie jedyny superbohater, którego mieliśmy okazję spotkać. Z dachu Banco Pastor mignęła nam jeszcze sylwetka Batmana! Tuż po tych niespodziewanych wrażeniach znaleźliśmy się w Jardines de Méndez Nuñez, kompleksie ogrodów, gdzie zobaczyliśmy pomnik kolejnej z, nomen omen, superbohaterek La Coruni – Emilii Pardo Bazán, wybitnej pisarki, a także feministki uczestniczącej aktywnie w walce o prawa kobiet.

Skoro mowa o feministkach, poszerzyłem także swoje poglądy widząc pomnik wzniesiony ku pamięci Concepción Arenal, która w XIX wieku walczyła o godne warunki w więzieniach oraz o ogólną poprawę ówczesnej sytuacji kobiet. Jej szlachetne działania zostały alegorycznie sportretowane w postaci orła zakutego w łańcuchy. Po krótkiej wizycie w ogrodach mieliśmy okazję delektować się starówką, która znajduje się w okolicach portu. Oszklone balkony docenilibyśmy o wiele bardziej gdybyśmy trafili na znacznie lepsze warunki pogodowe. Przed obiadem znaleźliśmy także czas na krótki pobyt na plaży.

Przejdźmy jednak teraz do tego, co najsmaczniejsze, czyli kuchni! Po długich i żmudnych poszukiwaniach w internecie w końcu znaleźliśmy lokal serwujący wegańskie dania. Tyle że po raz kolejny zbieraliśmy się zbyt długo i nie zdążyliśmy przed rozpoczęciem sjesty. Na szczęście niezwykle hojny gospodarz lokalu zaproponował nam spróbowanie wegańskiej wersji Zorzy. Pod tą tajemniczą nazwą kryła się strukturyzowana soja (w oryginale stosuje się polędwicę wieprzową) podana z frytkami (albo jak w tym przypadku na frytkach) i przyprawiona papryką słodką, ostrą, czosnkiem oraz oregano. Być może danie to nie prezentowało się w sposób najbardziej wyrafinowany, ale jeśli chodzi o walory smakowe, można powiedzieć że trafiło w nasz gust! Przebywanie w samym lokalu także stanowiło ciekawe doświadczenie. Oprócz nas znajdował się w nim jedynie mężczyzna spożywający sporą ilość alkoholu, a z głośników wybrzmiewała bardzo głośna muzyka w stylu irlandzkim.

Mimo że mieliśmy już napełnione brzuchy, rozpoczęliśmy poszukiwanie kawiarni, jaka serwowałaby tradycyjny galisyjski deser – Tarta de Santiago. Udało się nam to dosyć szybko i w porę schroniliśmy się przed deszczem, który tego dnia nie miał zamiaru ustąpić. Ów deser to klasyk lokalnej kuchni, a na jego wierzchu widnieje charakterystyczny krzyż. Do jego przygotowania nie trzeba nam zbyt wielu składników. Wystarczą jedynie jajka, cukier, zmielone obrane migdały, cynamon, cytryna oraz cukier puder. W smaku przypominał nieco marcepan i również nie zawiódł naszych oczekiwań, w szczególności po tym, jakie opinie na jego temat słyszałem wcześniej! Tak oto zakończył się nasz drugi, najbardziej improwizowany dzień w kryształowym mieście. Kolejny miał przebiegać już wedle ściśle ustalonego planu…

La Coruña – dzień trzeci – 05.09.2022

Nasz priorytet stanowiło wejście na szczyt Wieży Herkulesa, bez dwóch zdań najbardziej znanego zabytku La Coruni. To najstarsza działająca latarnia morska na świecie mierząca 55 metrów wysokości, od 2009 roku wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Legenda, która, rzecz jasna, ma mało wspólnego z prawdą, głosi, że sam Herkules przypłynął na wybrzeża Galicji otaczające wieżę i dokładnie tam zakopał głowę olbrzyma Geriona, pokonując go w bezpośredniej batalii. Istnieje jeszcze inna wersja, zapisana na kartach Leabhar Ghabhálá Érenn, księdze najazdów na Irlandię. Opisuje ona losy Breogána, mitycznego celtyckiego króla z północno-zachodniej Galicji, który był wielkim przywódcą, pokonał wiele plemion hiszpańskich i założył miasto Brigantium (być może dzisiejszą La Corunię). To właśnie tam zbudował ogromną wieżę, która prawdopodobnie dziś nosi nazwę Torre de Hércules. Jego pomnik znajduje się zresztą rzut beretem od samej wieży, a u jego stóp znajduje się tablica z informacjami na temat samego bohatera, napisana w trzech językach – galisyjskim, hiszpańskim oraz angielskim.

Zanim poznaliśmy się z synem Bratha, chcieliśmy rzecz jasna wejść na szczyt wieży, aby móc podziwiać falujący ocean. Niestety kalendarz wskazywał na poniedziałek. Co prawda wstęp jest wówczas darmowy, ale to wiąże się z ogromnym zainteresowaniem turystów. Pani w obsłudze wypowiedziała wówczas bardzo urocze zdanie – „Los tickets han hecho puff!”. Innymi słowy, bilety zrobiły wielkie „puff” i rozeszły się jak ciepłe bułeczki. Mimo że nasza próba wejścia do środka latarni zakończyła się fiaskiem, mieliśmy więcej czasu na kontemplowanie całego przylądka. A ten jest absolutnie zjawiskowy! Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że okolice wieży cechują się aż takim pięknem.

W oczy rzucał się zwłaszcza wielki kompas, Rosa dos Ventos, przedstawiający wszystkie narody celtyckie – Irlandię, Szkocję, Kornwalię, Bretanię, Walię, Wyspę Man oraz Galicję. Nieopodal wieży znajduje się również Caracola, sporych rozmiarów rzeźba mięczaka wykonana ze stali, mająca symbolizować róg obfitości, którą w 1994 roku wyrzeźbił lokalny artysta Moncho Amigo. To właśnie stamtąd najlepiej poczuliśmy klimat, ogrom i bezkres oceanu! Przysięgam, że rozbijające się o nieregularne skały fale mógłbym obserwować cały dzień. Z jednej strony ich dźwięk od razu wprowadzał nas w stan ukojenia, z drugiej intensywność i moc, z jakimi nadchodziły, budziły delikatny niepokój.

Po pierwszej wizycie u stóp Wieży Herkulesa postanowiliśmy wreszcie zapoznać się lepiej z Oceanem Atlantyckim. Wybraliśmy plażę, z której także mogliśmy podziwiać ten zniewalający zabytek. Ci, którzy dobrze mnie znają, doskonale wiedzą, że należę do osób preferujących raczej sterylne warunki, a ciepła woda zaczyna się dla mnie mniej więcej od 30 stopni… Jednak perspektywa kąpieli w Atlantyku kręciła mnie do tego stopnia, że nie miałem żadnych oporów przed błyskawicznym wskoczeniem do wody! Tego dnia miała ona zaledwie 17 stopni, więc w Galicji mogliśmy poczuć powiew Bałtyku w jego bardziej kapryśnej odsłonie. Po 2 godzinach na plaży i krótkim odpoczynku naszą kolejną destynacją miała być Plaza de María Pita.

Mimo że główną bohaterką tego zakątka La Coruni, jak sama nazwa wskazuje, jest bohaterka obrony miasta przed atakiem angielskiej armady w 1589 roku, to miejsce to kibicom LaLigi z pewnością kojarzy się z szaloną fetą mistrzowską Deportivo w 2000 roku! To właśnie w budynku merostwa, który możecie zaobserwować na zdjęciu, Lionel Scaloni postanowił wejść na balustradę balkonu i wspinać się na najwyższe kondygnacje!

Newralgiczne centrum miasta w poniedziałkowy wieczór nie tętniło życiem aż tak bardzo, ale kiedy udaliśmy się w pobliskie uliczki, tam od razu zobaczyliśmy tłumnie gromadzących się ludzi. Niełatwe zadanie stanowiło znalezienie wolnego stolika na zewnątrz, ale udało nam się rozgościć w restauracji O’Sampaio. Przebywając w Galicji nie mogliśmy nie spróbować kolejnego z kultowych przysmaków, Pimientos de Padrón! Mnie całkowicie przypadły do gustu ze względu na doskonały balans między gorzkością, pikantnością i słodyczą, choć dla Agaty okazały się zbyt gorzkie. Stanowią one niezbity dowód, że w prostocie tkwi siła galisyjskiej kuchni! Wieczorem przespacerowaliśmy się jeszcze promenadą w rytmie oceanicznych fal, mając w głowie plan na pierwszy wypad poza La Corunię!

Santiago de Compostela – dzień czwarty – 06.09.2022

W przedostatnim dniu naszych wakacji sprawdziliśmy jeszcze, jak kryształowe miasto prezentuje się z wysokości szczytu Wieży Herkulesa. Pokonaliśmy 242 schodki prowadzące na górę i mogliśmy pełną piersią kontemplować widok oceanu, Rosa dos Ventos oraz pozostałej części La Coruni. Później przyszedł czas na naszą pierwszą wycieczkę poza miasto. Wybór padł na Santiago de Compostelę, do której pociągiem można dojechać w niecałe pół godziny. Nie należymy ani do osób bardzo religijnych ani do pielgrzymów, ale zobaczenie na własne oczy słynnej katedry uznaliśmy za istne must watch.

Uprzedzając fakty, podczas obu naszych wyjazdów poza La Corunię pogoda nas nie oszczędzała. Lał rzęsisty deszcz, którego tym razem nie można było określić mianem zwyczajnej mżawki albo, jak to mawiają Baskowie, sirimiri. Tym razem w końcu udało się nam wrzucić coś na ruszt jeszcze przed sjestą, choć na wolny stolik w wysoko ocenionej restauracji musieliśmy czekać dobrych 25 minut. Na szczęście jakość głównego dania (lub w przypadku Agaty tylko deseru) wynagrodziła nam ten moment niepewności. W końcu przekonałem się o tym, dlaczego owoce morza cieszą się w Galicji taką popularnością. I choć moja wersja ośmiornicy zwana pulpo gratinado nie odzwierciedlała w pełni słynnej pulpo a la gallega, to jej smak absolutnie zwalił mnie z nóg. Szczerze mówiąc, stawiam dolary przeciwko orzechom, że nawet jeśli nie należycie do amatorów akurat takiej kuchni, to nie wyczulibyście, że macie do czynienia właśnie z mariscos. Mięso zachwycało bowiem delikatnością, a konsystencja ośmiornicy, która zapewne odrzuca wiele osób, tym razem była o wiele bardziej przyjazna. A wszystko to w towarzystwie sera, ostrych przypraw i plastrów przepysznych ziemniaków! Niebo w gębie!

Kiedy dotarliśmy w okolice katedry, nie zdziwiły nas napływające zewsząd tłumy, czy to turystów czy pielgrzymów. Sam budynek podobał mi się o wiele bardziej od Duomo, którą mieliśmy okazję zobaczyć w Mediolanie parę dni wcześniej. Zachwycał różnorodnością, ale jednocześnie ilość architektonicznych niuansów nie przytłaczała tak jak w przypadku mediolańskiego zabytku. Obeszliśmy go od wszystkich stron, trafiając między innymi na na Praza do Obradoiro, główny plac starego miasta, gdzie wpatrywaliśmy się w barokową fasadę katedry z dwoma wieżami – północną, którą wieńczyła figura Zebdeusza (ojca św. Jakuba) oraz południową, na której szczycie znajduje się wizerunek jego matki, Marii Salome.

Podczas swobodnej przechadzki przenieśliśmy się także w nieco bardziej, przynajmniej w teorii, szkockie tło. W jednym z przejść usłyszeliśmy bowiem dźwięki gaity, tradycyjnego instrumentu Galicji oraz północnej Portugalii, który stanowi swego rodzaju ekwiwalent dla szkockich dud. I choć to Szkoci czy Irlandczycy w największym stopniu spopularyzowali ów instrument w Europie, to część Galisyjczyków właśnie sobie przypisuje wynalezienie go. Słuchając pani, która bezbłędnie władała swoją gaitą, myślami przeniosłem się 4 lata wstecz, kiedy to na żywo miałem przyjemność posłuchania Highland Cathedral w wykonaniu Manoe Konings, członkini orkiestry Andrégo Rieu! Wracając do katedry, misja dostania się do środka ostatecznie nam się powiodła, czego efekty możecie zaobserwować poniżej! Oprócz bogatego zdobienia, w jej wnętrzu panował przyjemny chłód, w przeciwieństwie do tego, co zastaliśmy w Duomo.

Niestety, jako że świątynię odwiedziliśmy we wtorek, niedane nam było zobaczyć Botafumeiro, największego na świecie trybularza, mierzącego aż 160 centymetrów wysokości. Tego używa się bowiem jedynie 12 razy w roku lub w każdą popołudniową niedzielną mszę w przypadku, gdy wypada rok święty – Año Santo Compostelano. Przed powrotem zaszczyliśmy jeszcze swoją obecnością oficjalny sklep katedry, gdzie, rzecz jasna, musieliśmy nabyć kilka pamiątek. Zanim wsiedliśmy do powrotnego pociągu zauważyliśmy jeszcze bardzo sympatyczny akcent, którego nie do końca spodziewaliśmy się w tak religijnym miejscu. Przed nami wciąż pozostawał ostatni, 3. akt naszej eksploracji galisyjskiej ziemi…

Pontevedra i La Coruña – dzień piąty – 07.09.2022

Czując już niestety zbliżający się powiew długiej podróży powrotnej do Krakowa, w ostatni dzień obraliśmy kierunek o nazwie Pontevedra. Słyszałem wiele pochlebnych opinii o tym skądinąd niewielkim miasteczku (83 tysiące mieszkańców), przez co jechałem tam z bardzo pozytywnym nastawieniem. Jak wspomniałem wcześniej, deszcz nie chciał odpuścić ani trochę, chociaż na szczęście najobfitsze jego opady przetrwaliśmy jedząc obiad. I to jaki obiad! Nigdy nie spodziewałbym się, że najlepszy posiłek zjemy właśnie tam. Santa Clara, bo tak zwał się ten dosyć skromnie wyglądający lokal, nie zachęcił nas do wejścia do środka od razu, ale kelner (mniemam, że może także właściciel lub współwłaściciel) doskonale zadbał o stronę marketingową! Najpierw spytał nas, czy mamy rezerwację, ale sprzyjający los chciał, abyśmy znaleźli stolik także jako pasażerowie na gapę… Dwie pary, które przyszły dosłownie kilka minut po nas, nie miały już tyle szczęścia. Ach, jakże plułbym sobie w brodę, gdybyśmy tego dnia trafili do innego miejsca. Oczywiście nie skreślam pozostałych lokali gastronomicznych w Pontevedrze, ale Santa Clara stała się dla nas czymś więcej niż tylko jedzeniem – to było prawdziwe full experience!

Wspomniany kelner z ogromną swobodą i swadą opowiadał o zaletach ich kuchni chwaląc się (ale nie przesadnie!), że korzystają tylko z lokalnych produktów i sprawdzonych dostawców. Na przystawkę wzięliśmy panierowane sery z konfiturą z papryki, która skradła całe show! Później przyszedł czas na risotto z grzybami. Porcja, jaką otrzymaliśmy, zaspokoiłaby apetyt co najmniej 4 osób, co powiedziałem także kelnerowi, który zażartował jedynie, że tutaj w Pontevedrze ludzie są bardzo hojni… Cóż, nie wątpię! To, co zapamiętamy najbardziej to jednak… najlepsza kawa, jaką piliśmy w naszym życiu! Gdy camarero sam wyszedł z inicjatywą zaserwowania nam specjału o smaku jabłkowym, nasze zaintrygowanie wzrosło do granic możliwości. Kiedy wzięliśmy jednak pierwszy łyk, znaleźliśmy się w kulinarnym Edenie! Wiem, że bardzo trudno jest określić jednoznacznie jakąkolwiek rzecz jako najlepszą lub najgorszą, jakiej doświadczyliśmy. Znajdę jednak dwa wyjątki, które reprezentują te skrajne odczucia – The Room w reżyserii Tommy’ego Wiseau (lub jak wolicie Tomasza Wieczorkiewicza) oraz jabłkową kawę w Pontevedrze. Przyjemnie słodka, jednocześnie wytrawna i nietracąca kawowej esencji – właśnie tak zapamiętam to małe kulinarne dzieło sztuki! Próbowałem dwukrotnie podpytać kelnera, z którym nawiązaliśmy wyraźną nić porozumienia, aby zdradził nam, jak ją przygotowują, ale ten z szelmowskim uśmiechem odparł jedynie, że to ściśle tajny sekret… Mimo że nam go nie zdradził, osobiście podziękowałem mu za doskonałe jedzenie i atmosferę oraz za ciągły uśmiech i pogodę ducha. A przecież nie wspomniałem, że w jednym czasie musiał obsługiwać 5 stolików, będąc na sali zupełnie sam!

Tak jak się spodziewaliśmy, nic w Pontevedrze nie zachwyciło nas już w takim stopniu jak jakość jedzenia i kawy w Santa Clarze. Byłbym jednak mocno niesprawiedliwy, gdybym stwierdził, że choćby lokalna starówka nie przypadła mi do gustu. To przecież w końcu jedno z najlepiej zachowanych centrów historycznych w tej wspólnocie autonomicznej. Tak oto trafiliśmy na zabytkowy klasztor św. Klary oraz bazylikę Santa María la Mayor, wzniesionej w stylu elżbietańskiego gotyku. Obserwowanie kolejnych budynków ze średniowieczną duszą wykreowało specyficzny klimat, który przynajmniej mnie kupił w pełni. Dostrzegliśmy także pewien bardzo nowoczesny i jakże budujący akcent – kolorowe plakietki upamiętniające przełomowe wydarzenia w kwestii walki o prawa człowieka. I choć nasz galisyjski nie należy do najlepszych, udało nam się zrozumieć kontekst każdej z nich! Tak oto mogliśmy dowiedzieć się, że w 1901 roku w La Coruni zawarto pierwsze małżeństwo między dwoma kobietami, a dopiero 89 lat później homoseksualizm przestał być oficjalnie klasyfikowany jako choroba psychiczna.

Co ciekawe, o pierwszym z tych kamieni milowych powstał nawet film Elisa y Marcela w reżyserii Isabeli Coixet. O Pontevedrze mówi się jednak jako o miejscu idealnym dla spacerowiczów, a kto zna nas dobrze, ten wie, że należymy do entuzjastów tej niezbyt wymagającej aktywności fizycznej. Tak oto wpierw przeszliśmy most Ponte do Burgo, widząc także w niedalekiej odległości Ponte das Correntes, aby udać się na najpopularniejszy miejscowy szlak, Sendas del Lérez, ciągnący się wzdłuż rzeki o tej samej nazwie (Lérez). Niestety mieliśmy ograniczony czas, bowiem musieliśmy jeszcze zaopatrzyć się w pamiątki dla naszych rodzin i przyjaciół, ale i tak zaczerpnęliśmy nieco galisyjskiej zieleni, a ja nawet poczułem się niczym w mojej spacerowej arkadii, czyli na jasielskich wałach znajdujących się na osiedlu Gądki!

Po kilku intensywnych godzinach czekał nas gorączkowy wieczór w La Coruni – poza udaniem się na pamiątkowe łowy, bardzo zależało nam na ostatnim spacerze promenadą, a także zobaczeniu jeszcze dwóch zabytków – kolejnego z obelisków, znanego bardziej jako Millenium oraz Pulpo, niezwykle pocieszną rzeźbę ośmiornicy. Pierwszy z nich, jak sama nazwa wskazuje, został wzniesiony, aby powitać początek XXI wieku, w końcu tak szczęśliwy dla samego miasta dzięki sukcesom Dépor! Jego wysokość (46 metrów) i rozmach mogą sprawić, że niejednemu turyście zakręci się w głowie, a na niższych częściach Obelisco (pierwsze 13 metrów) przedstawione zostały głównie wydarzenia oraz bohaterowie La Coruni. Monumentalnie i sentymentalnie robi się zwłaszcza, gdy obserwujemy zarówno Millenium jak i oddaloną nieco Wieżę Herkulesa!

Nasz ostatni zabytkowy przystanek stanowiła wcześniej wspominana, pokryta małymi kryształkami kolorowej ceramiki rzeźba Pulpo. Absolutnie nie zdziwiło nas, że to jedna z najchętniej fotografowanych atrakcji miasta. Szybko okazało się, że z ośmiornicą, z której oczu biła doprawdy imponująca erudycja, stworzymy zgrany tercet i będziemy żyli w dobrej komitywie! To właśnie jej macki obudziły w nas największe pokłady kreatywności w pozowaniu i mimice, czego efektem była chyba najdłuższa nasza sesja zdjęciowa w Galicji! Po zaprzyjaźnieniu się z Pulpo miałem ogromne wyrzuty sumienia, że zaledwie przed dwoma dniami skonsumowałem jedną z jej krewnych w Santiago… Tym bardziej, że w przypadku ośmiornicy zwyczajnej, mówimy przecież o stworzeniu wyjątkowo mądrym i rozumnym, z fascynującym układem nerwowym, który składa się z około 500 milionów neuronów. Dla porównania ślimak ma ich tylko 10 tysięcy, homar 100 tysięcy. W tej kategorii naszej bohaterce ustępują choćby myszy czy szczury, a koty przewyższają ją w bardzo niewielkim stopniu! Teraz rozumiecie już chyba, dlaczego tak ubolewałem nad spełnieniem mojej kapryśnej zachcianki w postaci spróbowania najbardziej flagowego produktu Galicji…

Co do flagowych produktów tego regionu, nie odmówiłem sobie także dania polecanego mi zewsząd jeszcze przed wyjazdem. Mowa o merluza a la gallega, morszczuku po galisyjsku! Historia zatoczyła koło i naszą kulinarną podróż zakończyliśmy dokładnie w tym samym miejscu, w którym chcieliśmy ją rozpocząć – Atlántico 57. Bardzo podziwiam Agatę, że już od ponad dwóch lat trzyma się diety wegetariańskiej, ale z drugiej strony czasami bardzo współczuję jej, że nie może delektować się innymi, jakże wyszukanymi nutami smakowymi! Tak oto wobec swoich „ograniczeń” została skazana na drugi dzień z rzędu z pizzą…

Jak na człowieka, który nie potrafi wyobrazić sobie tygodnia bez obecności na talerzu ryb, moja historia z morszczukiem nie była akurat specjalnie bogata. Po tym posiłku bez dwóch zdań sięgnę po niego jeszcze nie raz! Na pierwszy plan wybijała się szczególnie delikatność mięsa, przełamywana czasami przez pokruszone pistacje. Całości dopełniały zaś najwyższej jakości gotowane ziemniaki, które w niczym nie ustępowały tym towarzyszącym pulpo gratinado. Na deser wzięliśmy z kolei tradycyjny galisyjski przysmak, tarta de abuela. Plułbym sobie w brodę, gdybym wyjechał nie spróbowawszy babcinego ciasta (w wolnym tłumaczeniu), które dzięki swojej puszystości, delikatnej wilgoci i miękkości sprawiło, że moje kubki smakowe całkowicie eksplodowały! I choć, jak to często między nami bywa, nasz stopień zachwytu co do jakości tego smakołyku nieco się różnił, w głębi duszy wiem, że Agata również dała się ponieść atmosferze naszej romantycznej kolacji w delikatnym półmroku i przy akompaniamencie nocnych fal oceanu! Niestety nawet rozkoszując się wybornym jedzeniem czułem już unoszący się w powietrzu powiew dnia jutrzejszego, który wyznaczał początek podróży powrotnej. A jako że do pokonania mieliśmy przeszło 3000 kilometrów, bolało mnie podwójnie, że musimy zacząć myśleć najpierw o kolejnych pociągach, a następnie o powrocie do szarej rzeczywistości…

Summer love makes me feel alright, these are the best days of my life!

Za tym tajemniczym cytatem kryją się słowa refrenu jednego z moich ulubionych new retro wave’owych utworów w wykonaniu zespołu W O L F C L U B o tytule Summer Lights. I choć letni klimat nie był w La Coruni aż tak wyczuwalny, a drugi wers należy sparafrazować, używając czasu przeszłego, to bez cienia wątpliwości były to jedne z najbardziej owocnych i po prostu najlepszych dni mojego życia! Ostatnimi czasy popadłem bowiem w melancholię, przejawiającą się głównie uciekaniem w bezpieczną przystań przeszłości. Tak oto bez przerwy słuchałem muzyki z lat 2015-2020, czyli okresu moich studiów, które wspominam z ogromnym sentymentem. Moje playlisty podzieliłem zresztą według każdego roku akademickiego, zatracając się nieco w pojedynczych migawkach, które były rzecz jasna pięknymi momentami, ale hamowały nieco mój rozwój i myślenie o tym, co czeka mnie w przyszłości. Podróż do Galicji sprawiła jednak, że na nowo odkryłem w sobie pokłady motywacji, i być może w końcu znalazłem mój ulubiony klub! Rzecz jasna, w okresie gimnazjalno-licealnym trzymałem kciuki za Barcelonę, ale teraz coraz częściej łapię się na tym, że z Dumą Katalonii łączy mnie tylko i wyłącznie sentyment. Zresztą, kto w tamtych czasach (może poza redaktorem Bieleniem) nie kibicował Blaugranie, niech podniesie rękę! I wcale nie poczułem miłości do Deportivo z potrzeby poczucia się oryginalnym, kimś poza mainstreamem. Najpierw wyniknęła ona przede wszystkim z zanurzenia się w ich historię, a później objęła też rzeczy wykraczające poza futbol – otwartość, serdeczność i empatię mieszkańców La Coruni, wspaniałą, bogatą kuchnię całego regionu, niezwykle interesującą mitologię Galicji czy w końcu cudowne, inspirujące widoki w kryształowym mieście!

Sam klub ujął mnie także ostatnią inicjatywą, jaką podjął przy okazji meczu z Pontevedrą. Piłkarze Dépor wystąpili w swojej świątyni w wyjazdowych, zielonych koszulkach, a każdy, kto zakupił takowy trykot przed mini-derbami Galicji, przyczynił się do posadzenia drzew, w ramach odbudowywania lokalnych lasów po tegorocznych pożarach! Ja zakupiłem drugi strój Turcos niestety przed meczem z Linense, ale mimo to czuje się małą częścią tej szlachetnej akcji! Jedyny zgrzyt wywołał we mnie wyczyn Riazor Blues, ultrasów, którzy przed meczem o Trofeo Teresa Herrera (towarzyski turniej o bardzo bogatej tradycji, podtrzymujący pamięć o XIX-wiecznej filantropce z La Coruni) z Metalistem Charków dali prawdziwy popis, bojkotując spotkanie i wydając żenujące, ohydne oświadczenie, w którym poniekąd poparli rosyjską inwazję na Ukrainę, twierdząc, że zaproszenie ukraińskiego klubu ma na celu promowanie obłudnych relacji z tym narodem… Podchodzę jednak do tego tak, że w każdym środowisku znajdą się osoby skrajne ideologiczne i mimo to nie osłabi to mojej ogromnej sympatii do samej instytucji Deportivo. Przecież niedawno pokaz debilizmu dali także choćby kibice Atlético, wyzywając Viníciusa Júniora od małp…

Mnie w największym stopniu zżerała ciekawość, czy miasto żyje też wielkim triumfem w LaLidze z 2000 roku i tak jak się spodziewałem, duch złotej kampanii DLC, zwanej przez Hiszpanów El último cuento de hadas del fútbol español, ostatnią (i chyba jedyną) piękną bajką hiszpańskiego futbolu, wciąż unosi się w La Coruni. I rzeczywiście czuć go w nieustannym, przepełnionym niegasnącą pasją dopingu kibiców, noszeniu trykotów stanowiących symbol najpiękniejszej ery hiszpańskiego Leicesteru czy wreszcie w zapełniających się zbiorowo barach jeszcze na długo przed pierwszym gwizdkiem arbitra na El Riazor. Kiedyś ktoś mądry, kto współprowadzi ze mną Dwudziestą45, powiedział, a w zasadzie napisał, że głównym paliwem napędzającym kibica nie powinny być sukcesy i trofea, a nadzieja. Tę nadzieję sympatycy Herculinos szerzą na każdym kroku. Nie dziwie im się, że narzekają na trenera prosząc co chwilę o jego dymisję i pisząc komentarze o pakowaniu przez niego walizek. W końcu nie są przyzwyczajeni do oglądania swoich pupili w starciach z rezerwami Celty Vigo czy wizyt na stadionach pokroju Matapiñonera w San Sebastián de los Reyes mogących pomieścić 3 tysiące widzów… Co jednak najważniejsze, kibice nigdy nie odwrócili się i nie odwrócą od klubu. Zawsze będą zapełniali trybuny Riazor, niezależnie od szczebla, na jakim występują ostatni nowi mistrzowie Hiszpanii. Droga ku Primera División z pewnością będzie kręta, ale wierzę, że w myśl dewizy paso a paso, Deportivo wróci na należne im miejsce, które znajduje się w LaLidze. Ten stadion, jego kibice i klubowe tradycje zwyczajnie na to zasługują! Obiecałem sobie, że gdy hiszpański Leicester wróci na salony, pojawię się ponownie w La Coruni. Bezpowrotnie zakochałem się w tym mieście i przesiąknąłem kulturą Galicji i całej Hiszpanii. Tak więc – Hasta luego España, hasta luego Galicia, hasta luego Dépor, hasta luego El Riazor y hasta luego La Coruña!

Dodaj komentarz