NFS#6: Hiszpański Leicester City

Zdjęcie główne: flickr.com. Ludovic, CC BY-NC 2.0. Na Estadio Municipal de Riazor swego czasu kibice regularnie stawali się świadkami zapierających dech w piersiach wyczynów gospodarzy rywalizujących o najwyższe laury w hiszpańskiej piłce. Obecnie na tym obiekcie Deportivo walczy jedynie o awans do drugiej ligi.

Czasem tak już mam, że po nocach dręczą mnie koszmary, w czym zapewne nie jestem odosobniony. Najczęściej widuję w nich spadające na moje mieszkanie samoloty. Innym razem maszyna pikuje, gdy ja znajduję się na pokładzie. Są też koszmary o mojej „ukochanej” matematyce – bądź co bądź uważanej za królową nauk. Obudzenie się i zdanie sobie sprawy, że matura nie odbędzie się za dwa tygodnie, stanowi doprawdy ogromną ulgę… Zdarza mi się jednak śnić o rzeczach znacznie przyjemniejszych. Na przykład o tabeli końcowej LaLigi, w której to pierwsze miejsce na koniec sezonu zajmuje Athletic Bilbao! I choć Los Leones to zespół, który obok Barcelony oraz Realu nigdy nie opuścił szeregów Primera División, a także trzeci najbardziej utytułowany klub w Hiszpanii, to chyba przyznacie, że zdobycie przez nich tytułu stanowiłoby dziś nie lada sensację. Ten sen zinterpretowałem jako ukryte pragnienie. Pragnienie tego, aby któraś z drużyn z drugiego szeregu w końcu namieszała w czołówce ligi hiszpańskiej. Jako że nie pamiętam czasów, w których puchar za mistrzostwo Hiszpanii powędrowałby poza Madryt i Barcelonę, postanowiłem odbyć kolejną podróż wehikułem czasu. Ten zabrał mnie do sezonu 1999/2000, więc okresu, gdy byłem już na świecie, co należy traktować jeszcze jako rzeczywistość w miarę współczesną. Przeglądam uważnie tabelę, a na jej szczycie znajduje się… istny hiszpański Leicester City!

Embed from Getty Images

Triumf w rozgrywkach ligowych w Hiszpanii jest dla mniejszych klubów tak trudny jak nigdzie indziej na kontynencie europejskim. Dla przykładu w Anglii na sam szczyt w historii wspięły się aż 24 drużyny, we Włoszech 16, a w Niemczech oraz Francji odpowiednio 29 i 28. Zgadniecie ile ekip może za to pochwalić się mistrzowskimi skalpami na Półwyspie Iberyjskim? 9! Liga z 91-letnią tradycją doczekała się zaledwie 9 różnych mistrzów! W 7 na 9 tych przypadków pełną pulę zgarniały zespoły pochodzące z wielkich hiszpańskich metropolii – rzecz jasna dwóch największych miast kraju, Madrytu oraz Barcelony, a także trzeciej i czwartej pod względem ludności Walencji i Sewilli. Wielokrotnym czempionem został również wspomniany wcześniej baskijski Athletic, (Bilbao zajmuje miejsce w top 10 najbardziej zaludnionych miast kraju). Wyjątek od reguły stanowią jedynie dwie instytucje. Real Sociedad z San Sebastián zgarniał swoje trofea w latach, gdy w Europie nastąpiła dominacja angielsko-włoska, natomiast drugi team, który rozkochał w sobie całą Hiszpanię, swój historyczny sukces osiągnął już w erze futbolu całkowicie zglobalizowanego, gdy LaLiga znajdowała się w swoim absolutnym peaku. To Deportivo La Coruña, które dzięki swoim heroicznym wyczynom zarówno na krajowym podwórku jak i na arenie europejskiej zyskało szlachetne przydomki “El Súper Dépor” oraz “El Euro Dépor”!    

Rozgrywki Primera División śledzę bacznie mniej więcej od sezonu 2005/2006 i przyznam szczerze, że Galisyjczycy zawsze kojarzyli mi się albo z klasycznymi dostarczycielami punktów dla możnych, albo co najwyżej z ligowymi średniakami. Nic w tym dziwnego. W drugiej dekadzie XXI wieku zaliczyli oni aż 3 spadki do Segunda División, po drodze notując kilka spektakularnych porażek (0:5 i 0:8 z Barceloną czy 2:6 i 2:8 z madryckim Realem). Owszem, w pamięć zapadły mi też lepsze momenty, jak niezapomniany klasyk z Blaugraną na El Riazor, przegrany 4:5 po heroicznym boju, w którym istny god mode włączył Leo Messi, a Jordi Alba trafiał zarówno do siatki przeciwnika jak i do własnej! Teraz wiem już, że Dépor w końcówce XX wieku, a także na początku nowego tysiąclecia napisało historię, której w hiszpańskim futbolu nie powtórzył do dziś nikt. Jak słusznie zauważył lokalny dziennikarz, urodzony dokładnie w tym mieście Marcos Gendre, ostatnich dziejów klubu z północy kraju nie można porównać do żadnych innych we współczesnym futbolu. Również podążając za słowami wspomnianego autora, bardzo mało klubów doświadczyło tak dramatycznych i emocjonujących fluktuacji na przestrzeni ostatnich lat. Książka Branquiazul: Historia oral de los años dorados del Dépor otworzyła mi oczy na wiele kwestii i pozwoliła w pełni docenić fenomen klubu z tego, bądź co bądź, niezbyt wielkiego miasta. Dziś pragnę zaprosić was do wspólnego przeżycia nie tylko najbardziej wyrównanego sezonu w historii LaLigi, ale być może najbardziej ekscytujących rozgrywek w dziejach TOP5 lig Starego Kontynentu. Poznajcie historię mistrzów Hiszpanii z kampanii 1999/2000.

Ponura rzeczywistość

Biało-niebiescy przez długi czas nie potrafili zaznaczyć wyraźniej swojej obecności na piłkarskiej mapie Hiszpanii. Do ich jedynego sukcesu mogliśmy zaliczyć wicemistrzostwo kraju, które zostało jednak osiągnięte w kompletnie zamierzchłych czasach (1949-1950). Rodri Suárez należący do kibicowskiej grupy zwanej Riazor Blues, bez ogródek stwierdził, że reprezentowanie Dépor nie wiązało się z wielkim zaszczytem. Miasto było raczej bastionem madridismo, a ludzie spragnieni sukcesu trzymali kciuki za Real Madryt. Dopiero późniejsza znacznie tłustsza era sprawiła, że La Coruña zbudowała własną, niezależną tożsamość. Co więcej mizerne występy klubu na drugim poziomie rozgrywek zbiegły się w czasie z wydarzeniem, które wywołało ogromne poruszenie w mieście. W 1981 roku uchwalono Estatuto de Galicia, na mocy którego La Coruña przestała być stolicą wspólnoty autonomicznej (od tego momentu do dziś tę funkcję sprawuje Santiago de Compostela). Jak możemy się domyślać, zdenerwowani tym faktem mieszkańcy masowo wyszli na ulice, aby protestować. Miasto stało się przygnębione przez zbiorową traumę, a społeczeństwo coraz częściej zaczynało znajdować ukojenie swojego niepokoju w używkach. Aby zdać sobie sprawę z miejscowego stanu rzeczy, posłuchajmy tych, którzy przeżyli go wówczas na własnej skórze. Mówi Carlos Seco “Fowler”, kolejny z członków Riazor Blues:

Mieszkałem blisko parku Santa Margarita, który stanowił korytarz dla wszystkich narkomanów, udających się do Penamoa (dawniej slumsy i główny ośrodek dla osób uzależnionych od wszelkiego rodzaju używek, jednak w artykule opublikowanym przez La Voz de Galicia przeczytałem, że to miejsce dziś jest mieszkalną strefą, pełną zieleni i z pięknymi widokami na całej miasto). Widziałem ludzi ze strzykawkami, aplikujących sobie narkotyki dożylnie. To właśnie były lata 80. w pigułce. Byłem dzieciakiem, ale doskonale to pamiętam. Widziałem ćpunów prawie codziennie. Za każdym razem jak tamtędy przechodziłeś, Cyganie i narkomani żebrali o pieniądze. Widziałeś tych ludzi, a nazajutrz 10 albo 12 pustych strzykawek, wyrzuconych na ulicę.

Co więcej, miasto podzieliło się na kilka wrogich sobie dzielnic. Mówi Carlos “Rocker”, jeszcze jeden wieloletni fan Deportivo: Do dzielnicy Monte Alto nie wchodziło się bez pozwolenia. To było jakby mini-miasta wewnątrz całego miasta. Gdy tam szedłeś i cię nie znali, zawsze musiałeś odpowiedzieć na pytanie: „A ty to skąd jesteś?!”. Z kolei dziennikarz Nacho Carretero tak wspomina owo zjawisko:

Jeśli pochodziłeś z Elviñii, wejście do Monte Alto było zabronione. Tak samo do Katangi czy Sagrady Familii. To było miejsce, gdzie nie zdarzyło mi się postawić stopy. Sama myśl o tym powodowała we mnie uczucie paniki. Mimo że w nich nie uczestniczyłem, pamiętam bardzo poważne bójki między chłopakami z Corei, Labañou i Birloque. Chęć zemsty między Birloque a Monte Alto. Tak właśnie było. Gdy opowiadam to 30 lat później moim 19 albo 20-letnim kuzynom, nie wierzą mi.

Jak zatem widać, miasto w trybie natychmiastowym potrzebowało jakiegoś impulsu, który nie tylko  uspokoiłby sytuację, ale też zdołałby zjednoczyć mieszkańców. Burmistrzem miasta w 1983 roku (sprawował te funkcję nieprzerwanie przez sześć kadencji, aż do 2006 roku) został Francisco Vázquez, za którego rządów nastąpiło ożywienie wielu sfer, ale, jak wiemy, polityka częściej dzieli aniżeli łączy ludzi (między wierszami w książce Gendrego także da się wychwycić mieszane opinie na temat rządów alkada). Za to futbol od lat stanowił narzędzie, które sprzyjało poprawie ogólnych nastrojów. Zanim jednak nadeszły lepsze czasy, kolejnym czynnikiem jaki powodował lokalne napięcie, były starcia przeciwko Celcie Vigo.

Turcos contra Portugueses

Derby Galicji pomiędzy Deportivo a Celtą stanowiły jedną z najbardziej gorących i zażartych rywalizacji w hiszpańskim futbolu. Mimo że obie ekipy znajdowały się daleko od piłkarskiej elity, ich fani traktowali bezpośrednie mecze między zwaśnionymi ekipami niezwykle poważnie. Sami gracze jak choćby Carlos Ballesta doskonale pamiętają czasy, kiedy fani w Vigo pluli na nich, a także obrzucali klubowe autobusy kamieniami (z tego powodu drużyna podróżowała tam z zasłoniętymi oknami, dla niepoznaki). Spotkaniem, które wyznaczyło początek współczesnej rywalizacji, była konfrontacja z 1987 roku. Gdyby wówczas w lidze nie rozgrywano play-offów, Deportivo awansowałoby bezpośrednio do ekstraklasy, ale ostatecznie to Celta uzyskała promocję ich kosztem. 6 czerwca na El Riazor doszło do niemałej awantury pomiędzy fanami obu stron, po tym jak arbiter podyktował kontrowersyjnego karnego dla gości. Kibice pamiętają dym, zamieszki, ludzi biegnących w popłochu, a także policję, która bez pardonu obchodziła się z robiącymi zadymę fanatykami. Według wiadomości, które znalazłem na YouTube, łączna liczba rannych wyniosła 20 osób.

Topór wojenny został zakopany dopiero 16 lat później, gdy ówcześni prezesi klubów, legendarny Augusto César Lendoiro i Horacio Gómez doszli do wniosku, aby derby Galicji stały się derbami zgody. Później podczas wspólnego obiadu w restauracji obok Estadio Balaídos (obiekt Celty) szefowie klubów kibica największych klubów z tego regionu wznieśli symboliczny toast za koniec przemocy. Z kolei przeciwnicy tej idei poszli po rozum do głowy dopiero po tragedii, jaka wydarzyła się w 2003 roku, kiedy to podczas innego derbowego meczu przeciwko Composteli w Copa del Rey, życie stracił kibic DLC, Manuel Ríos. Jak widać, mimo stereotypowego wyobrażenia Hiszpanii jako kraju z wiecznym uśmiechem na ustach, tam również możemy znaleźć troglodytów, którzy mecz traktują nie jako sportową rozrywkę, ale okazję do prężenia muskułów, bez używania przy tym mózgu… Przenieśmy się jednak do roku 1988, czyli jak się okaże daty absolutnie przełomowej dla późniejszych losów całej historii. Właśnie wtedy władzę w klubie przejmuje wspomniany prezes Lendoiro…        

Człowiek zwany Augusto César

W pierwszym roku rządów Lendoiro w drużynie panowała totalna pustka. Nasz budżet był wyjątkowo niski. Lendoiro nie od razu przyszedł z workiem pieniędzy i tabunem graczy. Nie, nie, nie. Tak nastroje w La Corunii wspomina Carlos Ballesta, eks-zawodnik klubu, występujący w nim w latach 70’. Dwa imiona pochodzące od rzymskich cesarzy doprawdy zobowiązywały świeżo upieczonego prezesa do rzeczy wielkich. Przejął on klub w momencie, gdy ten znajdował się o krok od sportowej katastrofy – spadku do Tercera División… Źle skonstruowana kadra, której celem miał być awans, w ostatniej kolejce musiała pokonać kantabryjski Racing Santander i liczyć na korzystny rezultat w spotkaniu z udziałem Athletiku Bilbao B i Jerez. Hiszpanie tak dramatyczną sytuację opisują za pomocą idiomu Estar con el agua al cuello, gdy woda sięga nam już po szyję i próżno szukać bezpiecznego wyjścia. Gdy wydawało się, że wszystko legnie w gruzach, wtedy nadeszła 92. minuta wspomnianej konfrontacji. Rozpaczliwie wstrzeloną w pole karne przyjezdnych piłkę przejął Vicente Celeiro i zdobył gola, który odegrał niebagatelną rolę nie tylko dla teraźniejszości , ale i przyszłości Deportivo! To właśnie wtedy Lendoiro postawił sobie za cel zbudowanie czegoś wielkiego w La Corunii. 

Tyle że gdy rozpoczął swoje rządy, klub znajdował się, jak to mawiają Hiszpanie, w delikatnej sytuacji. Problemy finansowe, zła atmosfera, menedżerowie zwalniani co kilka miesięcy. A co gorsza, wiszące nad nimi widmo długu, który wynosił aż 600 milionów peset… Przed nowym właścicielem stało zatem niezwykle trudne zadanie uporządkowania finansów klubu, a także ustabilizowania go na płaszczyźnie czysto sportowej. Lendoiro ułożył 3-letni plan, zakładający awans do Primera w 1991 roku. Tak rzeczywiście się stało, ale wcześniej jego podopieczni przeżyli dwa spore rozczarowania – domową porażkę w play-offie o wejście do LaLigi z CD Tenerife (0:1 w dwumeczu) oraz roztrwonienie przewagi z pierwszego meczu w półfinale Pucharu Króla przeciwko Realowi Valladolid. Demony w końcu udało się przegonić w kampanii 1990-1991 i po aż 18-letnim rozbracie, Dépor w końcu zawitało na najwyższy szczebel krajowy! Wtedy rozpoczął się początek złotej ery, jeszcze pod wodzą Arsenio Iglesiasa…

Lokalna legenda

Embed from Getty Images

Wspomniany szkoleniowiec, dziś już 91-letni człowiek, to prawdziwe uosobienie galisyjskości i La Corunii. Jak na mieszkańca tego regionu przystało, cechował się nade wszystko wstrzemięźliwością, umiarem i z reguły nieco pesymistycznym nastawieniem do rzeczywistości. Jako czynny zawodnik reprezentował on klub w latach 1951-1957 (do dziś chwali się strzeleniem gola legendarnemu bramkarzowi Barcelony, Antonio Ramalletsowi, skądinąd współrekordziście w liczbie zdobytych Trofeo Zamora). Później już jako trener prowadził Deportivo w aż 3 różnych dekadach, na które zbiegły się 4 jego kadencje! Rozpoczynał w roku 1971, a jego era (oczywiście z kilkuletnimi przerwami) na dobre zakończyła się dopiero 24 lata później. Nazywany O Brutxo de Arteixo (Czarodziej z Arteixo) lub El Sabio de Arteixo (Mędrzec z tego miasta) przetarł szlaki i wprowadził klub na zupełnie inny poziom. Był wykształconym człowiekiem, o szerokich horyzontach, zresztą jak cała jego rodzina (jego trzech synów piastuje stanowisko menedżera wyższego stopnia w międzynarodowej korporacji, z kolei córka to wykładowczyni języka angielskiego). Mimo że z pewnością byłoby go stać na życie w luksusie, nie gustował w nowoczesnych samochodach, które uważał za przejaw złego smaku czy zbytniego obnoszenia się ze swoim statusem.

Jako trener mierzył siły na zamiary, a jego wizja prowadzenia klubu nieco różniła się od tej, jaką chciał propagować prezes. Zapowiedzi walki o mistrzostwo kraju czy podboju Europy uznawał raczej za mrzonkę, chcąc jedynie promować zdolnych futbolistów, na których można by zarobić pokaźne sumy pozwalające zachować finansową płynność przez wiele lat. Lendoiro myślał zgoła inaczej, o czym dobitnie świadczyły poniższe słowa: Dla mnie zawsze było oczywiste, że aby odnosić wielkie sukcesy, trzeba mieć wielkich piłkarzy. Więc ich kupowałem, a potem utrzymywałem. W sporcie nie ma czegoś takiego jak odpowiednie zarządzanie finansowe. Jest tylko właściwe zarządzanie sportowe. Jeśli masz to drugie i zbudujesz, nie oglądając się na koszty, wielki zespół, wtedy wielkie pieniądze same do ciebie przyjdą. Niestety jak pokaże późniejsza historia, to pierwszy z panów miał w tym przypadku więcej racji…

Na boisku Deportivo rosło zaś z sezonu na sezon. Latem 1992 roku Lendoiro dokonał dwóch wielkich wzmocnień – na Riazor zawitał duet Brazylijczyków, Mauro Silva i Bebeto, którzy w 1994 roku zostali nawet mistrzami globu wraz z reprezentacją Canarinhos. Podpisano także kontrakt z Adolfo Aldaną, 3-krotnym mistrzem kraju w barwach Realu Madryt. Efekt uwidocznił się już w ich debiutanckim sezonie. Bebeto został królem strzelców całej ligi z dorobkiem 29 trafień, a Turcos ukończyli zmagania na podium, tuż za plecami dwójki hegemonów. To właśnie wtedy prezes Lendoiro wypowiedział słynne zdanie Barça, Madrid, ya estamos aquí!, które szybko podchwycili także fani („Barço, Madrycie, już tutaj jesteśmy!”). Dopingowanie Realu Madryt w La Corunii wyszło już całkowicie z mody. Kibice w końcu doczekali się drużyny aspirującej do najwyższych celów. Przenieśmy się zatem do rozgrywek 1993/1994.

Zbiorowa trauma

Cała La Coruña przeżywała piękny sen. Podopieczni Arsenio Iglesiasa być może nie prezentowali się najbardziej efektownie, ale za to zbudowali najsolidniejszy mur obronny w historii LaLigi z golkiperem Paco Liaño na czele, tracąc zaledwie 18 bramek przez cały sezon 1993-1994 (rekord ten został wyrównany w sezonie 2015-2016 przez Jana Oblaka i Atlético Madryt). Do pełni szczęścia pozostał jeden krok. Przed ostatnią kolejką zmagań to właśnie Deportivo zajmowało pozycję lidera, zachowując czyste konto w ostatnich 5 ligowych starciach. Na Riazor przyjechać miała bezbarwna Valencia niewalcząca ani o utrzymanie, ani o europejskie puchary (którą na Mestalla, Dépor pokonało gładko 3:1). Za Galisyjczyków, poza, rzecz jasna, znajdującą się tuż za ich plecami Barceloną Johana Cruyffa, trzymała zatem kciuki cała Hiszpania. Piłkarze jak i kibice zaczęli już zatem mrozić szampany…

Katalończycy nie zamierzali ułatwiać zadania ekipie z kryształowego miasta, pokonując pewnie na Camp Nou Sevillę 5:2-, mimo że do przerwy to Andaluzyjczycy prowadzili 2:1 (po bramkach Diego Simeone i Davora Šukera). Gospodarze zależeli jednak od siebie i potrzebowali tylko i aż nawet najskromniejszej wiktorii. Franciso Liaño doskonale pamięta napięcie jakie towarzyszyło najważniejszym 90 minutom w historii tego wciąż skromnego klubu: Presja związana z walką o utrzymanie nie ma nic wspólnego z tą dotyczącą gry o mistrzostwo. Mówię to z własnego doświadczenia. Przynajmniej ja przed decydującym meczem odczuwałem ogromny stres. To mogła być okazja, która już się nam nie powtórzy, ale to napięcie absolutnie nie osłabiło mojego ducha walki. Cieszyłem się tym jak dziecko!

Kolejne minuty mijały a gospodarze nie potrafili sforsować defensywy Nietoperzy. Każda upływająca sekunda sprawiała, że futbolówka zaczynała być dla Blanquiazules coraz cięższa. Gdy wydawało się, że historyczna szansa zostanie zmarnowana, nadeszła 88 minuta. Los Herculinos rzucili wszystkie siły do ataku, a w polu karnym niespodziewanie znalazł się ich lewy obrońca, Nando. Hiszpan dziubnął delikatnie piłkę do przodu, a próbujący go zatrzymać z impetem środkowy defensor Valencii, José Serer nie zdołał uniknąć kontaktu z nogami przeciwnika! Tak przynajmniej sytuacja wyglądała na gorąco, ale trzeba przyznać, że Nando dodał sporo od siebie, a sam rozjemca meczu stwierdził po latach, że gdyby miał możliwość obejrzenia powtórki, nie podyktowałby jedenastki. Uznawany wówczas za jednego z najlepszych arbitrów na Półwyspie Iberyjskim, sędzia Antonio López Nieto wskazał jednak na wapno! Fani na stadionie wpadli (jak się okazało przedwcześnie) w ekstazę! Oto gdy cała nadzieja powoli się ulatniała, teraz Dépor trafiła się złota okazja do przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę! Tyle że na placu gry nie znajdował się już pierwotnie wyznaczony do wykonywania rzutów karnych Donato, który na kwadrans przed ostatnim gwizdkiem został zdjęty z boiska przez trenera Iglesiasa. Urodzony w Brazylii, ale później reprezentujący Hiszpanię gracz był w szoku, gdy ujrzał tabliczkę ze swoim numerem, która wskazywała na to, iż ma udać się na ławkę. Tym bardziej, że przed tygodniem zdobył cudowną bramkę z rzutu wolnego w rywalizacji z Logroñes. Zresztą tuż po jego zejściu drużyna wykonywała stały fragment gry z bliskiej odległości, ale po uderzeniu Bebeto nie zdołała stworzyć większego zagrożenia… W tym miejscu warto przytoczyć słowa samego Donato, który wypowiedział się na ten temat w książce Marcosa Gendrego:

W poprzednim meczu Valencii przeciwko Valladolid, podyktowano karnego dla Realu. Bramkarz zamarkował, że pójdzie w lewą stronę, po czym wybrał prawy róg i odbił piłkę. Trenowałem to cały tydzień. Niech się dzieje co chce, uderzę w jego lewy róg. To stało się wręcz moją obsesją. Na treningach to Đukić, Fran i ja ćwiczyliśmy karne; Bebeto tylko rzuty wolne. Spędziłem cały tydzień, wyobrażając sobie tę sytuację. Pum! Piłka wpada do siatki przy lewym słupku, a bramkarz rzuca się w prawo.  

Pod nieobecność krępego pomocnika nikt za bardzo nie kwapił się do wykonania rzutu karnego. Z jednej strony, ewentualne zamienienie go na bramkę oznaczało wieczną chwałę, z drugiej, zmarnowanie go mogło spowodować gigantyczną traumę na całe życie… Po chwili namysłu, do piłki ustawionej na jedenastym metrze przed bramką Gonzáleza postanowił podejść jednak Miroslav Đukić. Serbski stoper był niezawodną skała bloku defensywnego, opuszczając zaledwie 2 spotkania w sezonie. Jak się jednak okazuje fakt, że to właśnie on wziął sprawy w swoje ręce (a w zasadzie nogi), nie wprawił w zachwyt samego Donato: W 43. minucie drugiej połowy podyktowano karnego za faul na Nando. Widząc podchodzącego do piłki Đukića pomyślałem – no nie… Dla mnie to jeden z największych, jacy grali w Deportivo, no ale ta odpowiedzialność… To ja wykonywałem rzuty karne, bo nikt nie miał jaj, żeby je uderzać. Z reguły wszyscy lubią wykonywać jedenastki, gdy się wygrywa, ale w takim meczu… Widziałem go zmierzającego na jedenasty metr i z jego twarzy wyczytałem tylko – „niech Bebeto albo Fran wezmą tę piłkę i kopną ją do bramki”…

 

38 kolejek sprowadziło się zatem tylko do tego jednego momentu. Choćby André-Pierre Gignac, który obił słupek portugalskiej bramki w końcowych minutach finału Euro 2016, doskonale wie, jak cienka w sporcie jest granica od bohatera do zera… Tymczasem Đukić najpierw starannie położył ręce na biodrach, później wziął najgłębszy oddech w swojej karierze i… ruszył. Wydawało się, że wziął należyty rozbieg, ale kopnął fatalnie… Piłka bez odpowiedniej mocy i precyzji znalazła się w rękach golkipera Los Murciélagos, który jak gdyby nigdy nic po prostu ją złapał… Cały wysiłek, większość sezonu spędzona na pozycji lidera, 9 miesięcy pracy aby znaleźć się na szczycie, zniweczył jeden źle wykonany rzut karny… I to w sytuacji gdzie cały kraj trzymał za nich kciuki. Aby LaLiga w końcu doczekała się nowego mistrza. Aby przerwano nudzącą cały kraj dominację Barcelony, która w ten sposób zgarnęła 4. tytuł z rzędu.

Doprawdy nie potrafię sobie wyobrazić, co działo się w głowie Đukicia tuż przed egzekwowaniem jedenastki, ani szczególnie jak musiał się on czuć po ostatnim gwizdku… Żadne słowa otuchy w takim momencie z pewnością do ciebie nie docierają, a poradzenie sobie z tak dużą traumą kosztować musi naprawdę sporo czasu. Pocieszający w przypadku Serba jest fakt, że 8 lat później został on już mistrzem Hiszpanii, tyle że w barwach Valencii (po drodze przegrał jednak dwa finały Ligi Mistrzów z rzędu).

Koniec Arsenismo

Stadion i miasto, które szykowało się do największej sportowej fety w historii Galicji, teraz musiały poradzić sobie z największy zawodem, bólem i rozczarowaniem w swoich dziejach. Jeden z użytkowników komentujących wideo na YT przedstawiające zmarnowany rzut karny słusznie napisał o Deportivo z sezonu 1993/1994 jako o mistrzu bez pucharu. Klub zyskał szacunek opinii publicznej i fanów w całym państwie, ale cóż z tego. Zaczęto do niego przylepiać także łatkę equipo perdedor, drużyny, której nigdy nie dane będzie zdobyć ważnego trofeum. Na szczęście niefortunna passa dobiegła końcu już rok później, w ostatnim roku pracy Arsenio Iglesiasa. Turcos pokonali wówczas, a no jakże, Valencię, w powtórzonym z powodu ulewy meczu finału Pucharu Króla na Santiago Bernabéu w Madrycie! Bez dwóch zdań era Czarodzieja z Arteixo zasługiwała na ukoronowanie jej pucharem, nawet tym mniej prestiżowym niż krajowy tytuł mistrzowski. Sam Iglesias najpierw ogłosił swoje odejście z futbolu, ale następnie otrzymał ofertę nie do odrzucenia – w 1996 roku zgłosił się po niego Real Madryt. Tyle że stołeczna przygoda wiekowego już menedżera nie potrwała zbyt długo, a z relacji związanych z nim osób (choćby syna Pabla) wynika, że Iglesias nie czuł się tam komfortowo. Kompletnie nie potrafił przyzwyczaić się do prowadzenia największych gwiazd futbolu, wcześniej pracowawszy w klubach, które na Półwyspie Iberyjskim nazywają equipos caseros (dosłownie domowe drużyny, które zna się od podszewki, i które nie należą do ścisłego topu).

Okres Toshacka – Turbulencje

Embed from Getty Images

Pierwszy sezon tuż po zakończeniu przełomowej epoki Arsenio Iglesiasa należał do wyjątkowo trudnych. Jego zastępcą został Walijczyk John Toshack, pod skrzydłami którego przed 5 laty Real Madryt wywalczył mistrzostwo Hiszpanii, bijąc przy tym rekord zdobytych przez jedną drużynę goli (107 trafień, wynik ten przetrwał aż do sezonu 2011/2012). Dépor zaliczyło wprawdzie bardzo owocną pretemporadę (wygrało krajowy superpuchar, a także zaaplikowało Bayernowi Monachium aż 7 goli w towarzyskiej rozgrywce), ale ligowe zmagania zakończyło na bardzo rozczarowującej (zwłaszcza po dwóch wicemistrzostwach z rzędu) 9. lokacie. Stało się tak pomimo tego, że zespół powoli zaczął zrywać z łatką skromnej ekipy, która jedynie chce podgryzać potentatów. Lendoiro otwarcie zapowiadał bowiem, że wymaga teraz najbardziej ambitnych celów. Toshack niespodziewanie zaczął powoli odsuwać od składu niezawodnego we wcześniejszych latach Liaño, a ostatecznym wotum nieufności wobec hiszpańskiego portero, był transfer Kameruńczyka Jacquesa Songo’o, który już w swoim debiutanckim sezonie (1996/1997) sięgnął po Trofeo Zamora! Z klubem pożegnał się także Bebeto, a w jego miejsce sprowadzono obiecującego ofensywnego pomocnika – Rivaldo, choć ten na El Riazor długo miejsca nie zagrzał (po fenomenalnym sezonie 96/97 okraszonym 21 zdobytymi bramkami od razu skradła go Barcelona). Co do Toshacka, ten stracił pracę w lutym 1997 roku (po odpadnięciu w ćwierćfinale Copa del Rey), a zastąpił go były menedżer Palmeiras, Carlos Alberto Silva. Jego praca na początku przynosiła zamierzone efekty, ale już kolejny sezon (1997/1998) znowu naznaczony był przez zmianę na stanowisku trenerskim, a te turbulencje przełożyły się na najgorsze rozgrywki od 6 lat (12. miejsce w lidze). Po burzliwym okresie Lendoiro pragnął, aby w końcu zespół się ustabilizował. W czerwcu 1998 roku, sięgnął więc po iście oryginalną osobowość…

Jedyny w swoim rodzaju

Embed from Getty Images

Javier “Jabo” Irureta to w hiszpańskiej piłce nożnej postać absolutnie wyjątkowa. Jako czynny zawodnik święcił wcale niemałe sukcesy w trykocie madryckiego Atleti, ale w historii zapisał się w nietypowy sposób szczególnie jako szkoleniowiec. W 1992 roku był ponoć bliski przejęcia posady selekcjonera narodowej reprezentacji (zjawił się nawet na rozmowie z prezesem federacji Ángelem Maríą Villarem), ale ostatecznie powierzono to stanowisko Javierowi Clemente. Z pochodzenia Bask, jak można się domyślić, prowadził ekipy ze swojej rodzimej wspólnoty autonomicznej, ale najbardziej zaskakujący okazał się jego „transfer” z Celty Vigo do jej odwiecznych rywali – Deportivo La Corunii! W ten sposób stał się pierwszym (i do dziś jedynym) szkoleniowcem, który w swojej karierze prowadził dwa największe kluby z Kraju Basków (Athletic, Real Sociedad) oraz Galicji. Wydawało się, że po bardzo udanej dla klubu z Balaídos kampanii 97/98 (uzyskanie kwalifikacji do Pucharu UEFA) Jabo będzie chciał pociągnąć swój projekt jeszcze dalej, ale wówczas zgłosił się po niego lokalny rywal Celestes. Rywal, który zajął wówczas zaledwie 12. miejsce…

Przejście na Estadio Riazor mogło się zatem malować jako krok w tył w karierze menedżerskiej Baska, ale jego trenerska intuicja podpowiedziała mu, że to właśnie tam ma szansę zbudować coś większego aniżeli w Vigo. Legenda Deportivo, Fran, tak wspomina przyjście Irurety:

Potrzebowaliśmy właśnie takiego trenera jak on. Irureta był bardzo spokojnym człowiekiem, przypominał Arsenio Iglesiasa. Przychodzili bardzo dobrzy piłkarze, ale tym razem tacy, którzy świetnie integrowali się z zespołem. Kadra nadal była szeroka, gdy ktoś doznał kontuzji, trener mógł rotować składem. Właśnie stabilizacja w szatni i w klubie pozwoliła nam na odniesienie kolejnych sukcesów.

I rzeczywiście pierwszy sezon Irurety stał pod znakiem znacznego progresu względem niedawnego rozczarowania, ale kibice pamiętający srebrne lata 1994-1995, wciąż mogli czuć pewien niedosyt po zajęciu 6 lokaty w maju 1999 roku. Zespół ulokował się jednak zaledwie 2 punkty za strefą gwarantującą udział w Champions League, a pozytywnie nastrajać mogło to, że Deportivo w kampanii 1999/2000 będzie rywalizowało na 3 frontach. Czy kibicie mogli się jednak spodziewać, że ostatni sezon tysiąclecia okaże się najbardziej szalonym sezonem w historii rozgrywek?

Lato 1999

Jasne stało się, że aby się rozwijać, zespół potrzebował kilku wzmocnień. Z Galicją pożegnało się aż 14 graczy (wśród najbardziej znanych nazwisk możemy znaleźć Nuno Espirito Santo), a sprowadzono 7 nowych twarzy. Deportivo wzięło aż dwóch zawodników ze spadkowicza CD Tenerife – doświadczonego Slavišę Jokanovicia z Serbii, a także holenderskiego napastnika Roya Makaaya, który mimo degradacji Wyspiarzy, pokazał się ze znakomitej strony, aż 14-krotnie trafiając do siatki, co zapewniło mu miejsce w czołowej 10 strzelców Primera División 1998/1999. Leszek Orłowski na kartach swojej książki „Hiszpańskie drużyny, które zadziwiły świat”, uczynił nawet z niego króla strzelców Segunda División, choć ten na drugim szczeblu rozgrywkowym w Hiszpanii nigdy nie grał… Naprawdę szanuje Orłowskiego za sporą wiedzę i pasję do futbolu w iberyjskiej odsłonie, ale czasami mógłby lepiej weryfikować niektóre informacje, które idą następnie do druku. Tym bardziej, że podobnego typu pomyłek, lub nawet bardziej rażących, jest w jego książce mnóstwo… Wracając jednak do La Corunii, Deportivo chciałoby przeistoczyć się zatem w matagigantes – ambitny zespół z drugiego szeregu, który stanie się utrapieniem dla mocarzy. A jak potoczyła się ich historia? Przekonajmy się…

Mocne otwarcie

Na inaugurację na Riazor przyjechało Deportivo Alavés. Zespół z Vitorii z trudem utrzymał się w lidze jeszcze przed trzema miesiącami i nikt nie spodziewał się, że stanie się on jedną z rewelacji kolejnych lat. I to nie tylko w Hiszpanii! Jednak w Galicji czekało ich doprawdy tęgie lanie. Mimo wyjścia Alavés na prowadzenie już w 12. minucie po pięknym strzale zza pola karnego w wykonaniu Moralesa, to popołudnie stało pod znakiem teatru dwóch aktorów w składzie gospodarzy. Największy fantasista w szeregach Dépor, Brazlijczyk Djalminha raz ukłuł Martína Herrerę, ale prawdziwą furorę zrobił występ debiutującego w koszulce Galisyjczyków Makaaya, który zanotował niemal perfekcyjnego hat-tricka (gole padły po uderzeniach z obu nóg, a także po strzale głową)! Co nie zaskakuje, były gracz Vitesse szybko stał się ulubieńcem miejscowej publiczności. W wywiadzie udzielonym tuż po weekendowym popisie, mogliśmy się dowiedzieć choćby o ukrytym zamiłowaniu przyszłego reprezentanta Oranje do gry w tenisa!

Los Herculinos zaliczyli mocne wejście w sezon – wywieźli cenny punkt z zawsze gorącego terenu w Sewilli (0:0 z Realem Betisem), a także pewnie pokonali u siebie Real Valladolid (2:0, po raz kolejny triumf zapewnił im duet Makaay – Djalminha). Mimo 7 punktów w 3 pierwszych kolejkach trener Irureta wciąż widział spore pole do poprawy – zwracał uwagę na to, że jego podopieczni wciąż grają zbyt indywidualnie i brakuje im kolektywnej współpracy pomiędzy wszystkimi formacjami. Być może dmuchał na zimne wiedząc, że wkrótce czeka go pierwsze wielkie wyzwanie – wyjazd do Madrytu na konfrontację z gwiazdozbiorem Realu. W ataku Królewskich znajdowali się dwaj wyśmienici snajperzy – Fernando Morientes i Raúl, jednak wicemistrzowie kraju posiadali elitarnych piłkarzy w każdej formacji – wystarczy wymienić choćby Roberto Carlosa, Stevena McManamana, Fernando Redondo czy rezerwowych tego dnia Gutiego i Nicolasa Anelkę. Ich bramki strzegł z kolei jeden z najbardziej obiecujących porteros młodego pokolenia – zaledwie 18-letni Iker Casillas. Pikanterii otoczce spotkania dodawał także fakt, że Los Blancos ponownie prowadził nie kto inny jak John Toshack. 

W pierwszych pięciu kolejkach trener nie mógł skorzystać z usług Donato (nie dotarłem do informacji, z jakiego powodu), który później przeistoczył się w pełnoprawnego szefa defensywy. Irureta konsekwentnie ustawiał swoich żołnierzy w klasycznej formacji 4-3-3. Tak samo uczynił przed ich pierwszym wielkim sprawdzianem. Premierowe 45 minut stało pod znakiem przewagi gospodarzy, ale ci zmusili do wysiłku Songo’o w zasadzie tylko raz (po niebezpiecznej główce Morientesa). Groźnie zrobiło się także po potężnym kropnięciu z rzutu wolnego Roberto Carlosa – istnej wizytówki w jego emploi!

Dépor dzielnie przetrwało jednak pierwszą połowę i postanowiło zagrać odważniej już na samym początku drugiej odsłony. Po inteligentnym podaniu Jokanovicia, które wykreowało sporo wolnej przestrzeni przed Djalminhą, Brazilijczyk zdecydował się na uderzenie z dystansu. Piłka zmierzała w środek bramki, ale interweniujący w niezrozumiały sposób Casillas przepuścił ją do siatki! Cóż, mimo wielkich możliwości 18-letni portero wciąż znajdował się daleko od zapracowania sobie na przydomek San Iker! Trzeci gol w sezonie brazylijskiego wirtuoza stał się faktem.

Goście mogli podwyższyć swoje prowadzenie, ale tym razem Casillas zrehabilitował się za popełniony błąd, w wybornym stylu zatrzymując próbę Makaaya w sytuacji sam na sam. Wszystko wskazywało na to, że 3 punkty zostaną zabrane do La Corunii, ale na ratunek gospodarzom przyszedł Raúl. Hiszpański as atutowy wcisnął piłkę do siatki Songo’o z bardzo ostrego kąta, będąc jeszcze naciskanym przez marokańskiego stopera Noureddine’a Naybeta oraz bocznego obrońcę Césara Martína. Mimo że to Real był bliższy zwycięstwa, Javier Irureta mógł wracać do domu z poczuciem niedosytu. W końcu straconego gola przy lepszej komunikacji i większej stanowczości defensorów oraz bramkarza można było uniknąć. Tak czy inaczej, 8 na 12 możliwych do zdobycia punktów należało traktować jako bardzo solidny start.

Niemiła niespodzianka

W 5. serii gier znajdujący się w ligowej czołówce Galisyjczycy gościli absolutnego beniaminka i debiutanta w LaLidze – CD Numancię. W drugiej linii drużyny z Sorii występował choćby znany i lubiany w Polsce Pacheta, aktualny trener Realu Valladolid. Mimo że gospodarze przeważali, po stracie piłki zostawiali wiele wolnych przestrzeni, które skrzętnie wykorzystywali czyhający na kontrę goście. W 42. minucie w polu karnym znalazł się właśnie José Martín Rojo (Pacheta), wypatrzył reprezentanta Rumunii, Gabriela Popescu, a ten zamknął szybki wypad Kastylijczyków ładnym strzałem z woleja!

Dépor nie grało tego dnia zbyt składnie. Ich działaniami kierował zbytni pośpiech, a także opieranie swojej strategii ofensywnej jedynie na przebłyskach czy to Djalminhi czy Paulety. Najlepsze okazje stworzyło sobie po uderzeniu z powietrza właśnie Brazylijczyka oraz po groźnej akcji z udziałem Makaaya, który tego dnia wydawał się jakby nieobecny. Gospodarz zaskoczony walecznością i jak na debiutanta bardzo solidną organizacją gry, nie potrafił sforsować jego muru obronnego, a z upływem kolejnych minut grało mu się coraz ciężej. W fazach przejściowych Herculinos wyglądali doprawdy blado, często zostawiając jedynie 3 zawodników w linii defensywy. Na boisku pojawił się Jokanović, który dosłownie w kilka sekund nieodpowiedzialnie stracił futbolówkę, co zapoczątkowało kolejny kontratak Numancii. Kiedy wydawało się, że tym razem Deportivo zdążyło się zorganizować, Caco Morán popisał się kapitalnym prostopadłym podaniem. Dwójka obrońców DLC próbowała złapać w pułapkę ofsajdową napastnika Rojillos, ale José Luís Morales (nie mylić z 35-letnim snajperem Villarrealu) idealnie wkleił się pomiędzy nich, a następnie z zimną krwią wykończył sytuację sam na sam z Songo’o! W 5. kolejce Iruretę i spółkę spotkał zatem wyjątkowo lodowaty prysznic.

Rewelacja z Vallecas

Deportivo La Coruña w pierwszych 11 kolejkach ani przez moment nie wypadło z ligowej czołówki. W 8. kolejce odprawiło u siebie z kwitkiem Málagę, udowadniając tym samym, że fiasko z Numancią było jedynie wypadkiem przy pracy. Wracający do łask Donato (jeszcze wówczas wystawiany w drugiej linii), zdobył swojego pierwszego gola w sezonie. Mimo złego początku (trafienie szalejącego na początku rozgrywek Brazylijczyka Catanhi) gospodarze udowodnili też, że potrafią szybko zareagować na zły przebieg wydarzeń. W formie życia znajdował się Djalminha, którego dublet wydatnie pomógł w zdobyciu kompletu punktów.

Z kolei dwa tygodnie później Irureta opracował plan, który w pełni wypalił w konfrontacji z Barceloną, pokazując, że ma patent na wielkie drużyny. Po serii 5 meczów bez gola tym razem to Roy Makaay okazał się katem Blaugrany. Das Phantom wyskoczył niczym diabeł z pudełka już w 1. minucie, znikając z radarów obrońców rywala i czystym wolejem pakując piłkę do siatki. Drugiego gola dołożył 14 minut później, po raz kolejny fenomenalnie wychodząc za plecy bardzo wysoko ustawionej linii defensywnej Katalończyków. Załoga Irurety mogła zamknąć mecz jeszcze w pierwszej połowie, ale Víctor Sánchez nie wykorzystał swojej setki. Przez to kibiców zgromadzonych tego dnia na stadionie czekała nerwowa końcówka. Chwila nieuwagi przy rzucie rożnym i Rivaldo skarcił swoich byłych kolegów z szatni. Ten sam gracz był także bliski kolejnych trafień po dwóch rzutach wolnych, ale dwukrotnie kapitalnie między słupkami spisał się jeden z ojców wielkiej wiktorii, Jacques Songo’o. 

Regularność przełożyła się na to, że Deportivo znajdowało się na 4. lokacie, jedynie punkt za liderem. Chyba nie zgadniecie, kto rozsiadł się na samym szczycie tabeli… Otóż beniaminek, Rayo Vallecano! Do 1999 roku dzielnica Vallecas w Hiszpanii była znana głównie z rzekomo paranormalnych zjawisk, jakie wydarzyły się na ulicy Luísa Marína. Na kanwie tamtych wydarzeń powstał nawet filmVerónica” w reżyserii słynnego Paco Plazy. Tymczasem skromny klub z tego właśnie miejsca zachwycał całą Hiszpanię, bezkompromisową i odważną grą. W jego defensywie błyszczał Jean-François Hernandez, (ojciec braci Lucasa oraz Theo), który dokładał także istotne cegiełki w ataku (2 gole i asysta), ale furorę robił zwłaszcza ofensywnie usposobiony prawy obrońca Jordi Ferrón, autor aż 4 trafień w 11 kolejkach, który występował również ustawiony nieco wyżej, jako skrzydłowy. Podopieczni Juande Ramosa spędzili na fotelu lidera aż 4 kolejki i jeszcze w połowie listopada przewodzili w stawce. Wszyscy zaczęli zatem zadawać sobie pytanie, czy to tylko chwilowy stan czy też może popularni Los Franjirrojos powalczą o coś więcej.

Symboliczna chwila

W 12 kolejce przed naszymi bohaterami otworzyła się szansa, aby wrócić na szczyt tabeli. Rayo poległo z nieprzewidywalną Numancią (1:3), a Saragossa, w barwach której błyszczał Savo Milošević, zgubiła punkty w Sewilli (porażka 0:2 z Betisem). A propos stolicy Andaluzji, druga drużyna z tego miasta, zawodząca na całej linii Sevilla, gościła na Estadio Riazor ugrawszy zaledwie 9 oczek w 11 grach. W środku pola Sevillistas występował chociażby Vassilios Tsiartas, późniejszy mistrz Europy z reprezentacją Grecji. Deportivo po raz kolejny nie najlepiej weszło w mecz, jako pierwsze tracąc gola, ale znowu były to złe miłego początki. Kapitalnym strzałem z rzutu wolnego popisał się Djalminha, a nieobecnego Makaaya wyręczył Pauleta, popisując się hat-trickiem. Zwycięstwo 5:2 przypieczętowało powrót na czoło stawki, a jedyne zmartwienie Irurety mogła stanowić czerwona kartka dla Songo’o, który tym samym wybił sobie z głowy wyjazd do Madrytu na konfrontacje z Atleti. Po 12. tygodniu zmagań mieliśmy do czynienia z wyjątkową sytuacją – dwa pierwsze miejsca okupowały  bowiem kluby z Galicji (wiceliderem stała się Celta Vigo). Jak się okazało, sąsiedzi Celestes nie mieli w planach oddawać symbolicznej żółtej koszulki aż do maja…

Najgorętszy mecz w Hiszpanii

Mimo że Rayo Vallecano znajdowało się aktualnie na złym kursie (poniosło 3 porażki z rzędu), spotkanie z Deportivo rysowało się jako szlagier 14. kolejki zmagań. Mierzył się ze sobą bowiem lider z ekipą, która mimo niekorzystnych ostatnio wiatrów, wciąż plasowała się w strefie Champions League. Nieobecność Songo’o na Vicente Calderón nie wpłynęła na postawę zespołu, a dublet Makaaya i świetny występ rządzącego w środku pola Flávio Conceição (cudowna asysta do Holendra z głębi pola) przełożył się na przekonujące zwycięstwo 3:1. 4 kolejne wiktorie sprawiały, że to gospodarze przystępowali do batalii z Rayo jako faworyt. Ten mecz był pierwszym z udziałem Dépor, jaki obejrzałem w całości (niestety z japońskim komentarzem). Spodziewałem się otwartej, ofensywnej gry z obu stron i jak się okazało, nie pomyliłem się. Irureta ustawił drużynę wyjątkowo ofensywnie – dość powiedzieć, że na placu gry znajdowało się aż 4 nominalnych napastników (Sánchez, Turu Flores, Makaay oraz Pauleta). Między słupki wrócił za to Songo’o. Goście liczyli na ofensywne wypady Ferróna, kreatywność Luisa Cembranosa i skuteczność Bolo. W ich bramce stał Kasey Keller, którego doskonale pamiętam z niemieckiego mundialu w 2006 roku!

Obie jedenastki preferowały bardzo bezpośredni futbol, często z pominięciem drugiej linii, a także bez zbędnego przytrzymywania futbolówki w środkowej strefie. Manuel Pablo grający jako jeden z trzech stoperów w 6. minucie popisał się właśnie długim podaniem w pole karne, a tam po raz wtóry fantastycznie odnalazł się Makaay! Holender uderzeniem głową przelobował źle ustawionego Kellera, otwierając worek z bramkami! Goście nie zdążyli się otrząsnąć po utracie bramki, a przegrywali już 0:2. Tym razem swoje konto bramkowe otworzył argentyński niezwykle pracowity napastnik, Turu Flores, dobijając strzał Makaaya.

Przed upływem kwadransa przewaga Branquiazules urosła do 3 goli. Potrafili oni zdusić rywala wysokim pressingiem, a następnie za pomocą 2-3 podań błyskawicznie przedrzeć się w pole karne Kellera. Tym razem swój moment chwały miał trzeci ze snajperów, Pauleta. Po trzęsieniu ziemi przyszły nieco spokojniejsze minuty, oczywiście jak na standardy konfrontacji dwóch skrajnie ofensywnie nastawionych ekip. Mecz obfitował w fazy przejściowe i sprowadzał się do tego, kto złapie kogo na wykroku. W końcu do głosu doszli zawodnicy ubrany w biało-czerwone stroje. Keller wybił piłkę pod bramkę Songo’o, a kameruński bramkarz zderzył się ze swoim obrońcą, co skrzętnie wykorzystał Bolo, pakując piłkę do tak zwanego pustaka. Defensywa DLC, co tu dużo mówić, nieszczególnie się popisała. A zrobiło się jeszcze goręcej, gdy tuż po przerwie z około 25 metrów bez namysłu kropnął Hélder Baptista! Potężna bomba z powietrza kompletnie zaskoczyła chyba nie tylko portero, ale i również samego strzelającego.

Scenariusze meczów piłkarzy Dépor układały się zatem dwojako – z jednej strony potrafili oni odrabiać straty, a z drugiej po piorunujących początkach często doprowadzali do nerwowej sytuacji (prowadzenie 3:0 stopniało do 3:2 także podczas wyjazdu do Bilbao). Irureta mógł wychodzić z siebie, widząc głębiej broniących się podopiecznych, którzy mimo wyraźnego wycofania się, wciąż pozostawiali zbyt dużo miejsca rozpędzonemu objawieniu sezonu. Ostateczne udało się dowieźć prowadzenie do końca, ale nie można powiedzieć, że było to w pełni kontrolowane zwycięstwo. Wielokrotnie kotłowało się bowiem w szesnastce kameruńskiego golkipera, ale za każdym razem ekipie z Vallecas brakowało albo precyzyjnego wykończenia albo zwyczajnie elementu szczęścia.

Mimo porażki Rayo obie strony mogły opuszczać boisko z uczuciem zadowolenia. Deportivo po raz pierwszy stało się bowiem samodzielnym liderem, a goście z madryckich przedmieść udowodnili, że nieprzypadkowo znajdują się w czołówce. W tej kolejce doszło do prawdziwego tąpnięcia w Realu Madryt. Królewscy doznali upokorzenia z rąk Saragossy (domowa klęska 1:5) lądując na 17. miejscu, zaledwie punkt nad strefą spadkową! Doprawdy nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w której najbardziej utytułowany klub Europy po 14 rozegranych meczach miałby na koncie zaledwie 3 wygrane! Strata do lidera wynosiła aż 14 punktów, ale można było oczekiwać poprawy po tym, jak zespół przejął Vicente del Bosque. W tym samym czasie Galisyjczycy nie zamierzali zdejmować nogi z gazu…

Mistrzostwo półmetka mimo pierwszego kryzysu

Okres pomiędzy 10. a 16. kolejką można z perspektywy czasu uznawać za kluczowy w walce o ligowy prymat. W tym czasie biało-niebiescy odnieśli 7 zwycięstw z rzędu i wypracowali sobie 8-punktową przewagę. Po szalonym meczu z Rayo, Irureta natchnął kolektyw do cięższej pracy w obronie, czego efekty uwidoczniły się w starciach z Realem Sociedad (1:0), oraz najbardziej prestiżowych derbach Galicji w historii. Dwie ekipy z tej wspólnoty autonomicznej wciąż znajdowały się na szczycie, a w szeregach największego rywala występowali na przykład Claude Makélélé czy rosyjski bramkostrzelny duet Aleksandr Mostovoy – Valeriy Karpin (ten drugi to aktualnie selekcjoner Rosjan). O Derbi Galego okazały się zamkniętym meczem, a presja ewidentnie towarzyszyła każdemu, który wybiegł tego dnia na boisko.

Bliżsi prowadzenia przed przerwą po uderzeniu w poprzeczkę argentyńskiego skrzydłowego Gustavo Lópeza byli goście, ale opatrzność czuwała tego wieczora nad Songo’o. Wszystko rozstrzygnął gol z 65. minuty, a bohaterem został człowiek z cienia, niepozorny Turu Flores, który wprowadził w stan zbiorowej ekstazy cały stadion. Reakcja miejscowych kibiców spowodowała u mnie pojawienie się gęsiej skórki, a ich ryk tylko minimalnie ustępował najpiękniejszej radości w dziejach futbolu (mówię rzecz jasna o meczu Porto – Benfica z 2013 roku i rozstrzygającym golu Kelvina). Baskijski szkoleniowiec miał powody do radości. Mimo że jego wybrańcy nie pokazali elitarnego futbolu, poświęcili się dla wspólnego celu i wyszarpali zwycięstwo nad lokalnym oponentem. Na boisku nie brakowało chamskich fauli czy prowokacji (to niepojęte, że za bezpardonowe kopnięcie przeciwnika Juanfran nie otrzymał czerwonej kartki), a nerwów na wodzy nie utrzymał Djalminha, ukarany drugą żółtą kartką.

Jego absencja znacznie osłabiła zespół w dziale kreowania, a świetna seria dobiegła końca na La Romareda w Saragossie. W 17. i 18. kolejce liderów pogrążyli dwaj napastnicy, którzy rozgrywali sezon życia. Najpierw Savo Milošević, a następnie szalejący w drużynie z dolnej połowy tabeli (Racingu Santander) Salva Ballesta, który na Riazor zanotował dublet, a Dépor doznało drugiego domowego zimnego prysznica (0:3). Na zakończenie rundy nie udało się także zdobyć kompletu punktów przeciwko Espanylowi (0:0), ale mimo serii 3 meczów bez zwycięstwa to właśnie ludzie Irurety zostali mistrzami półmetka, z tym że ich przewaga nad peletonem stopniała kolejno do 3 i 4 punktów (nad Saragossą oraz Barceloną). Mając w pamięci dramatyczne wydarzenia sprzed 6 lat, a także biorąc pod uwagę nastawienie do życia mieszkańców Galicji, z pewnością nikt nie koronował jeszcze ich pupili.

Wyjazdowa niemoc

Z 5 kolejnych delegacji Turcos przywieźli zaledwie 1 punkt. Za dotkliwą porażkę z inauguracji zrewanżowało im się pnące się w górę Deportivo Alavés, które na wiosnę przeistoczyło się w najszczelniejszą obronę LaLigi, ale niepokoić mógł zwłaszcza kompromitujący występ na Estadio Nuevo José Zorrilla, gdzie rozmontował ich Víctor Fernández (zdobywca hat-tricka) i rozpędzony Real Valladolid (4:1). Sytuacja w tabeli zaczęła robić się naprawdę ciasna – pierwszą od dziesiątej drużyny dzielił dystans tylko 10 punktów, a Barcelona i Saragossa traciły już zaledwie dwa oczka do znajdującego się w kryzysie Dépor. Tymczasem wielkimi krokami zbliżał się hitowy mecz z Realem Madryt, w byłej stolicy Galicji. Merengues całkowicie odmienieni przez Vicente del Bosque w ciągu zaledwie 8 kolejek zredukowali dystans do ferajny Irurety z 14 do 4 punktów i nikogo nie powinien dziwić fakt, że to ich uważano za faworyta tej konfrontacji. Tyle że mając wsparcie lokalnych kibiców, biało-niebiescy zmieniali się z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia.

Najwybitniejszy mecz złotej ery?

Początek pracy Vicente del Bosque w stolicy nie należał do najłatwiejszych. W pierwszych 4 spotkaniach przyszły selekcjoner Hiszpanii nie odniósł ani jednej wygranej, ale po lekkich turbulencjach madrytczycy zaczęli piąć się w górę tabeli. Od połowy grudnia do początku lutego wygrali już 5 z 6 ligowych gier i wrócili do gry o najwyższe laury. Ostatnia dynamika wydarzeń sprawiała zatem, że na Riazor jechali po kolejne 3 punkty. Irureta tym razem zdecydował się na ustawienie 4-2-3-1. Na boku obrony wystąpił uniwersalny Manuel Pablo, a miejsce w środku defensywy zajął Donato, ze względu na swój zaawansowany wiek przekwalifikowany na stopera. Dwójkę piwotów odpowiedzialnych za równowagę tworzyli Jaime oraz Mauro Silva, za plecami Makaaya w kreowaniu brylować miał Djalminha, a skrzydła okupowali błyskotliwi Fran i Víctor Sánchez. Z kolei w jedenastce przyjezdnych znalazł się młody Guti, odgrywający coraz ważniejszą rolę w planie del Bosque.

Mimo delikatnego dołka, to Dépor rzuciło się rywalom do gardeł, prezentując zarówno indywidualne popisy poszczególnych graczy (jak piękny rajd Makaaya), ale potrafiąc także składnie wymieniać zarówno krótkie jak i bardziej bezpośrednie podania. W 7. minucie Djalminha zrobił coś, czego nie ogląda się nawet na podwórkowych boiskach. Brazylijski czarodziej jak gdyby nigdy nic popisał się lambrettą, przerzucając piłkę nad całą linią defensywną Realu! Komentatorzy skwitowali to niebywałe zagranie głośnym Madre mía!, ale cała akcja zakończyła się jedynie zablokowanym przez Roberto Carlosa uderzeniem Sáncheza.

Co się jednak odwlecze, to nie uciecze. Niesieni żywiołowym dopingiem gospodarze niczym wściekłe psy doskakiwali do piłkarzy przyjezdnych jeszcze w obrębie ich pola karnego. Ryzykowny pressing przyniósł jednak skutek i zaowocował szybkim odbiorem. Dośrodkował Víctor, a na piątym metrze znalazł się Makaay i głową pokonał Casillasa! Deportivo nie tylko samo doskonale wyglądało w wysokim pressingu, ale również potrafiło ze swobodą i mądrością wychodzić spod nacisku rywala. Pomocnicy non stop pokazywali się do gry, dając tym samym wiele opcji obrońcom w rozegraniu od tyłu. Jeśli ktoś myślał, że geniusz Djalminhi skończy się tego wieczora na jego niesamowitej sztuczce, ten srogo przeliczył się w 19. minucie. Wtedy to 29-latek kapitalnie wykonał rzut wolny, nie dając żadnych szans portero z Móstoles! Kolejne minuty upłynęły pod znakiem nieustannego naporu DLC, które oskrzydlało swoje ataki z obu flanek. Chociaż wybrańcy Irurety zasługiwali na jeszcze wyższe prowadzenia, Real zdołał złapać kontakt jeszcze przed przerwą. Piłkę odbitą nieszczęśliwie przez Songo’o do siatki wtłoczył Morientes. Vicente del Bosque nie miał jednak tęgiej miny widząc obraz meczu.

A mina zrzedła mu jeszcze bardziej, gdy na samym początku drugiej połowy piękną zespołową akcję skutecznie wykończył Sánchez! To, co imponowało najbardziej w szeregach Galisyjczyków, to ciągła chęć zdobywania kolejnych goli. Przez ani sekundę przez myśl nie przeszło im zwolnienie nogi z gazu i różnicowanie wysiłku – non stop jechali na najwyższym biegu, grając ryzykownie, ale niezwykle skutecznie w pressingu. Ich konsekwencja i odwaga (czasami ocierająca się o brawurę) się opłaciła. Turu Flores, pracowity Argentyńczyk, który w narodowym trykocie wystąpił ledwie 2 razy w karierze, na przestrzeni 10 minut dwukrotnie posłał piłkę do bramki, raz wolejem, a raz głową po rzucie rożnym! Tablica wskazywała na wynik 5:1, a chyba nawet najbardziej zagorzali fani z La Corunii nie spodziewali się, że ich ulubieńcy tak zmiażdżą najbardziej utytułowany klub w Hiszpanii. Wprawdzie upokarzający wynik podreperował nieco piękny gol Fernando Hierro z rzutu wolnego, ale stanowił on jedynie malutką łyżkę miodu w ogromnej beczce dziegciu.

Powszechnie uważa się, że to wielka remontada z Milanem w 2004 roku była najwybitniejszym meczem w historii klubu. I rzeczywiście ciężko polemizować z tą tezą. Jednak oglądając wiktorię nad Realem Madryt mam co do tego poważne wątpliwości. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Los Blancos odbudowali się w lidze pod wodzą del Bosque, a w Europie w kolejnych tygodniach odprawili z kwitkiem kolejno mistrza Anglii (Manchester United), mistrza Niemiec (Bayern Monachium) oraz najlepszą na wiosnę w LaLidze Valencię, sięgając po „La Octavę”, rekordowy 8. Puchar Mistrzów. Tymczasem wynik 5:2 i tak nie oddawał pełnej dominacji gospodarzy! Gdyby nieco większą skutecznością w sytuacjach sam na sam wykazał się Makaay, a niektóre uderzenia z dystansu były ciut bardziej precyzyjne, Real mógł wyjechać z Galicji z bagażem co najmniej 8 straconych bramek! O tym, jak przekonujące było to zwycięstwo, niech świadczy fakt, że holenderski snajper wcale nie należał do wyróżniających się graczy mimo zanotowania gola i asysty, a Songo’o i defensywa, mimo że skapitulowali dwukrotnie, wynudzili się praktycznie przez całe 90 minut. Wielki triumf nie tylko umocnił zatem Dépor na 1. miejscu, ale też podreperował jego nadszarpnięte nieco ostatnio morale.

Sinusoida, niespodziewany konkurent i zwycięska porażka na Camp Nou

Euforia po manicie zaaplikowanej Królewskim nie trwała jednak zbyt długo. Już w następnej serii spotkań lidera na ziemię sprowadziła Numancia, która stała się jego istnym nemezis, pokonując go dwa razy i to dwukrotnie bez straty gola. Za skórę po raz kolejny zalazł im Pacheta, ale starcie na Los Pajaritos (skądinąd najmniejszym wówczas obiekcie w Primera) przeszło do historii szczególnie przez nieuznanego w ostatniej minucie gola, którego zdobył… bramkarz Deportivo, Jacques Songo’o.  Kameruńczyk nie mógł uwierzyć, że sędzia odgwizdał faul i anulował jego trafienie głową. Na szczęście terminarz układał się bardzo korzystnie, szczególnie dlatego, że 3 z 4 nadchodzących meczów, miały zostać rozegrane na El Riazor.

A stamtąd punktów nie wywoził praktycznie żaden śmiałek. Tak oto w pokonanym polu El Súper Dépor zostawiło kolejno Athletic Bilbao, Mallorcę oraz najbardziej prestiżowego rywala – Valencię.  W starciu dwóch wielkich goleadorów górą był Roy Makaay, chociaż Diego Tristán, który za kilka miesięcy dołączył do szeregów Deportivo, także zaliczył trafienie. Kolejne partidazo przed swoją publicznością stało się faktem w rywalizacji z Nietoperzami, które na wiosnę kroczyły od zwycięstwa do zwycięstwa i gdyby nie fatalny początek sezonu (4 porażki w 4 pierwszych kolejkach i zajmowanie miejsca w strefie spadkowej jeszcze w listopadzie), stałyby się realnym konkurentem w walce o tytuł. W znakomitej dyspozycji znajdował się wówczas zwłaszcza Flavio Conceição, który oprócz pomaganiu w destrukcji, zaczął także coraz częściej dokładać swoje cegiełki w ofensywie.  Niespodziewanie mimo dobrej serii, Irureta i spółka wciąż nie mogli jednak złapać oddechu. Największą sensacją rundy wiosennej stali się bowiem ich imiennicy z Vitorii – Deportivo Alavés! Na zaledwie 10 kolejek przed końcem rozgrywek to właśnie Baskowie jawili się jako główny konkurent w walce o tytuł.

Źródło: transfermarkt.com

Ich bohaterami byli zwłaszcza rumuńska legenda ligi hiszpańskiej, znakomicie łączący odpowiedzialność taktyczną z ofensywnymi wypadami Cosmin Contra (prawy defensor) oraz sensacyjny argentyński golkiper Martín Herrera, z tygodnia na tydzień coraz śmielej marzący o zainkasowaniu Trofeo Zamora.

Tymczasem w 29. kolejce naszych bohaterów czekał prawdziwy egzamin dojrzałości – wyjazd na Camp Nou. Podopieczni Luis van Gaala spisywali się w kratkę – między 10. a 13. kolejką ponieśli nawet 4 porażki z rzędu, a w lutym doznali kolejnych 3 rozczarowań, między innymi dotkliwie przegrywając w El Clásico na Bernabéu (0:3). Tyle że przed starciem z liderem umocnili się psychicznie, gromiąc różnicą 4 bramek zawsze groźne Numancię i Athletic Bilbao. Mimo ogromnych wahań formy Katalończycy posiadali w swoim szeregu wybitne indywidualności – wystarczy wymienić chociażby Luísa Figo (króla asyst na koniec sezonu), Rivaldo, Patricka Kluiverta, Pepa Guardiolę, Franka de Boera czy błyskotliwego, zaznaczającego swoją obecność w pierwszym składzie młodego wychowanka w osobie Carlesa Puyola. Seria wpadek nie sprawiła, że Blaugrana wypadła z gry o mistrzostwo – wręcz przeciwnie, w razie zwycięstwa mogła zbliżyć się do Dépor na dystans zaledwie 2 oczek.

Aż trudno w to uwierzyć, ale porażka 1:2 była 5. z rzędu na wyjeździe, a łącznie w 8 ostatnich delegacjach późniejsi czempioni ugrali… jeden punkt! Jednak niepowodzenie w stolicy Katalonii miało nieco inny wymiar. Porównałbym je do spotkania Arsenalu z Leicesterem w kampanii 2015/2016, kiedy to Lisy uległy Kanonierom 1:2, ale po tamtej serii gier nie załamały się i wróciły na właściwe tory (piłkarze Wengera także zmniejszyli wówczas stratę do 2 punktów).

Barça zamknęła ten mecz w ryzach taktycznych i zneutralizowała główny atut rywala – utrzymywała długo piłkę w swoim posiadaniu, nie pozwoliła na chaos i ciągłe fazy przejściowe, grała odpowiedzialnie i nie dopuszczała do strat mogących zainicjować bezpośrednie kontrataki gości, a także wyłączyła z gry elektryzujący duet Djalminha – Maakay. O 3 punktach zdecydowała pierwsza połowa, która z perspektywy Galisyjczyków toczyła się w zdecydowanie zbyt sennym tempie. Dwie dwójkowe akcje duetów Figo – Kluivert i Guardiola – Rivaldo oraz dwa momenty dekoncentracji w defensywie sprawiły, że to Azulgrana prowadziła już 2:0. Znowu zatem eks-zawodnik Herculinos (Rivaldo) sprawił im sporo problemów, choć z jego strzałem znacznie lepiej powinien poradzić sobie Songo’o.  Barcelona wydawała się całkowicie kontrolować przebieg zdarzeń, ale w 19. sekundzie drugiej połowy gości do tlenu podłączył po raz kolejny Conceição, przy którego trafieniu wydatnie pomógł rykoszet od de Boera. Pomimo że Duma Katalonii absolutnie nie charakteryzowała się solidnością defensywną w kampanii 1999/2000 (straciła aż 46 goli), to akurat w tym starciu była taktycznie po prostu za mądra. Dobrze rozumiała dynamikę wydarzeń i nie panikowała nawet pomimo szybkiej straty gola. To był pozytywnie przewidywalny występ z jej perspektywy. Goście pozostawili jednak na boisku dużo serca i nie zamierzali łatwo oddać pierwszeństwa w tabeli.

Przełamanie wyjazdowej impotencji

Jeżeli istniał stadion, na którym fatalna passa DLC miała zostać przerwana, to bez wątpienia jedynym takim kandydatem było Ramón Sánchez Pizjuán. Sevilla spisywała się fatalnie i nieuchronnie zbliżała się do drugiego spadku w ciągu zaledwie dwóch lat. Niespodziewane doblete w wykonaniu Slavišy Jokanovicia (który dwukrotnie pokonując Olsena głową uzyskał swoje pierwsze trafienia w lidze), a także 16. gol Makaaya załatwiły sprawę, ale pierwsze (i jedyne) wiosenne wyjazdowe zwycięstwo rodziło się w niemałych bólach. Manuel Mejuto González nie uznał bowiem trafienia Carlosa Marcheny twierdząc, że inny gracz Palanganas, który znajdował się na spalonym, przeszkodził bramkarzowi w interweniowaniu (choć ten znajdował się daleko poza zasięgiem wzroku Songo’o). Teraz liczyły się jednak tylko 3 punkty i utrzymanie pozycji lidera, na którą chrapkę wciąż mogło mieć aż 5 ekip (Barcelona, Saragossa, Real Madryt oraz Alavés).

 

Po 32. kolejce Dépor w końcu mogło złapać głębszy oddech. Barcelona przegrała w kompromitujący sposób z Mallorcą, a Blaugranę w rozpacz wprawił 19-letni Samuel Eto’o! Teraz chyba wiemy, dlaczego Kameruńczyk nie dogadywał się w późniejszych czasach z Pepem Guardiolą… Tymczasem zadania coraz mocniej czującym zapach mistrzostwa Turcos nie zamierzało ułatwiać madryckie Atlético. Mimo posiadania w składzie tak wytrawnych futbolistów jak Santiago Solari, Juan Carlos Valerón, obiecujący Joan Capdevila czy w końcu strzelec wyborowy Jimmy Floyd Hasselbaink, stołecznej drużynie w oczy poważnie zaglądało widmo degradacji. Niedawno pracę na Vicente Calderón stracił Claudio Ranieri, a w rolę strażaka wcielił się Radomir Antić, pod którego wodzą Atleti przed zaledwie 4 laty sięgnęło po krajowy dublet. Gospodarze po raz kolejny zafundowali widzom istny recital. Roy Makaay wyszedł zwycięsko w rywalizacji z Jimmym Floydem Hasselbainkiem, aplikując Molinie hat-tricka, i mimo że jego rodak również trafił do siatki, to on i jego koledzy zostali rozbici aż 1:4! Przewaga nad Barceloną urosła zatem do 5 punktów i do mistrzostwa Hiszpanii pozostawało tylko i aż 6 kroków…

Kolejny kryzys

Barcelona doznała kolejnej szokującej porażki i poległa w Asturii z Realem Oviedo (0:3). Jednak Deportivo miało przed sobą bardzo wymagający terminarz. Co prawda po raz kolejny znakomicie wykorzystało atut własnego boiska (2:0 z Realem Sociedad), ale w międzyczasie poległo w Vallecas, a w 35. kolejce czekał ich wyjazd na galisyjskie derby. Celta znacznie zwolniła na wiosnę i spadła nawet do drugiej połowy tabeli, jednakże wiemy co o meczach derbowych mówi znane porzekadło. Stało się jasne, że lokalny oponent absolutnie nie będzie zainteresowany utworzeniem symbolicznego pasillo dla znienawidzonych sąsiadów. Mobilizacja znajdujących się w kryzysie gospodarzy sprawiła, że wstąpiły w nich nowe siły i to oni wyszli z tego starcia zwycięsko (2:1), po golach Benniego McCarthy’ego (późniejszego goleadora wielkiego FC Porto) oraz prawie nigdy niezawodzącego Gustavo Lópeza. Po ostatnim gwizdku kibice Celty zaintonowali głośno Adiós a la Liga, adiós, a na 3 kolejki przed końcem sytuacja w tabeli zrobiła się niewyobrażalnie gorąca. Realne szanse na mistrzostwo miało bowiem aż 6 ekip!

Gdy Galisyjczycy zaczęli tracić grunt pod nogami, przemówić postanowił sam prezes. Lendoiro udał się na ich trening i wspomina to tak:

Pojawiłem się w szatni tylko raz, gdy zaczynałem widzieć, że może wydarzyć się to samo co w roku karnego Đukicia. To było na 5 kolejek przed końcem sezonu 99/00. Chłopaki zaczęli srać w gacie i musiałem udać się na trening. Byłem tam jakieś 5 albo 10 minut. Powiedziałem im, że skończymy na pierwszym miejscu, że mamy najlepszy kalendarz, najlepszy zespół i jeżeli to spieprzymy, będzie to tylko nasza wina.

Jego mocne słowa nie dały jednak zamierzonego efektu od razu. 36. seria spotkań przyniosła prawdziwy hit pomiędzy liderem tabeli a okupującą 3. lokatę Saragossą. W kadrze tym razem nie znalazł się Songo’o (ukarany czerwonym kartonikiem w derbach z Celtą), a miejsce między słupkami zajął rezerwowy czeski portero, Petr Kouba. Szlagier spełnił absolutnie wszelkie wysokie oczekiwania, zwłaszcza jego druga połowa, w której widzowie obejrzeli aż 4 bramki. W 53 minucie Koubę pokonał Juanele i trzeba przyznać, że Czech nie zachował się przy tym trafieniu najlepiej (wypluł przed siebie uderzenie z dystansu w sam środek bramki).

W wirtualnej tabeli Aragończycy tracili już zatem do 1. miejsca zaledwie 2 punkty! Gospodarze mieli jednak w swoim składzie najbardziej zabójczy duet ligi. Najpierw wyrównał Makaay, a później z dystansu precyzyjnie przymierzył Djalminha! Tyle że brazylijski magik zachował się wyjątkowo nieodpowiedzialnie celebrując swoje trafienie. Ściągnął koszulkę, kiedy miał już na koncie żółtą kartkę i nie tylko osłabił zespół na ostatnie 10 minut rywalizacji, ale także wybił sobie z głowy wyjazd do Santanderu… Kiedy wydawało się, że 9. wiktoria z rzędu u siebie stanie się faktem, na 6 minut przed końcem do wyrównania ładnym strzałem głową doprowadził Xavi Aguado. Mimo gry w przewadze goście nie zdołali przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść i remis okazał się korzystniejszy dla podopiecznych Javiera Irutety. Tym bardziej, że kolejną wpadkę przed własną publicznością zaliczyła Barça, dając się pokonać odzyskującemu wigor Rayo! Na 2 tygodnie przed końcem sezonu 5 pierwszych miejsc w tabeli dzieliło 5 punktów. Mistrzostwo mogło zdobyć zatem nawet rewelacyjne Alavés! Z kolei Dépor przy korzystnym układzie wyników miało okazję przypieczętować tytuł już na El Sardinero w stolicy Kantabrii. Racing rzadko wygrywał, ale również rzadko przegrywał, przekształcając się w istnego króla remisów LaLigi. Także podziałem punktów zakończyła się ich konfrontacja z Herculinos (0:0). Punkty w przedostatniej odsłonie sezonu straciły jednak aż 4 z 5 zainteresowanych mistrzostwem ekip, a Saragossa, która jako jedyna odniosła zwycięstwo, dwa gole przesądzające o wiktorii 3:2 zdobyła odpowiednio w 85. i 89. minucie konfrontacji z Málagą! Takie rezultaty oznaczały jedno – chrapkę na puchar wciąż miały aż 3 drużyny (Deportivo, Barcelona oraz Saragossa)!

Nic dwa razy się nie zdarza

Podobnie jak przed 6 laty, również teraz w decydującym o losach tytułu meczu Deportivo mierzyło się z rywalem, który nie grał już o nic. Espanyol w lidze zagwarantował sobie pewne utrzymanie, a w perspektywie miał niezwykle ważny mecz – finał Puchar Króla z Atlético, którego wygranie oznaczałoby przerwanie 60-letniej posuchy bez dołożenia żadnego trofeum do klubowej gabloty. W defensywie Papużek występował chociażby Mauricio Pocchetino, a teoretycznie największe zagrożenie z ich strony płynęło z prawej flanki (Toni Velamazán) oraz od osoby snajpera, Raúla Tamudo. Gospodarzom do triumfu w rozgrywkach wystarczał zaledwie remis, ale ci nie chcieli bawić się w półśrodki. Wiedzieli że nie mogą zawieść po raz drugi licznie zgromadzonej publiczności i mieli wiarę w swój skład oraz magię własnego boiska. W składzie posiadali tego dnia praktycznie wszystkie swoje tuzy, może z wyjątkiem Flávio Conceição.

Już w 3. minucie biało-niebiescy wykonywali rzut rożny (konkretnie Víctor Sánchez). Posłuchajmy zatem relacji Donato, który za kilka sekund przeistoczy się w niespodziewanego bohatera przynajmniej pewnej części Galicji.

Víctor i ja trenowaliśmy pod inną bramką, gdzie znajdowali się Riazor Blues, ale z tego samego narożnika. Pamiętam, że krył mnie Velamazán. Krycie było indywidualne, ale zostawił mi trochę wolnego miejsca przed sobą, pół metra albo metr. Przewidywałem że piłka pójdzie na krótki słupek. Musisz to sobie zwizualizować wcześniej, i zrobiłem to podczas treningu. Jeśli Víctor dośrodkowałby podobnie jak robił to na treningach, wiem dokładnie gdzie zostanie posłana piłka.

I rzeczywiście wszystko wyglądało na doskonale zaplanowany schemat. Błyskotliwy skrzydłowy wrzucił piłkę na krótki słupek, a tam czyhał już Donato, który zdobył swojego 3. gola w sezonie, ale bez wątpienia najważniejszego w karierze! Hiszpan przed spotkaniem absolutnie nie wierzył, że może trafić do siatki, ale teraz mógł pokazać podkoszulek z dedykacją dla Antonio Orejueli, z którym razem występował w Atlético (były zawodnik Colchoneros trafił wówczas do szpitala z poważnymi problemami z sercem, co wyraźnie utrudniało Donato pełną koncentrację na meczu). Teraz jednak liczyło się tylko objęcie prowadzenia i szalona radość wypełnionego po brzegi Riazor! A to eksplodowało jeszcze głośniej dokładnie pół godziny później. Manuel Pablo dośrodkował również na krótki słupek, a niezwykłym cwaniactwem i boiskowym sprytem popisał się Makaay, strzelając 22. bramkę w sezonie!

Wówczas chyba nawet najwięksi galisyjscy pesymiści nie wierzyli już, że ich pupile wypuszczą z rąk taką przewagę. Espanyol nie wyglądał na ekipę, która zamierza zepsuć wielką fiestę w La Corunii, ale Quique de Lucas o mało co nie pokonałby Songo’o jeszcze przed przerwą. Wówczas ofensywny pomocnik zaskakująco wyskoczył zza pleców linii defensywnej Dépor, ale kapitalną interwencją na linii bramkowej popisał się Marokańczyk Noureddine Naybet. Paradoksalnie konkluzja najbardziej szalonego sezonu w Europie należała do tych najspokojniejszych. Galisyjczycy tym razem nie tworzyli mnóstwa sytuacji po przerwie (najlepszą miał Sánchez, gdy trafił w poprzeczkę), grając raczej w średnim niż wysokim pressingu. Zabili mecz, a Pericos myślami znajdowali się już na Mestalla, gdzie rozegrany zostać miał finał Copa del Rey (który ostatecznie wygrali 2:1). Paco Flores zdjął nawet swoje dwa główne filary ofensywne, aby oszczędzać ich siły na zbliżającą się wspomnianą konfrontację.

Defensywna dowodzona przez 38-letniego Donato, który świetnie antycypował ruchy przeciwników, a także nienagannie wyprowadzał futbolówkę, spisywała się bez zarzutu na przestrzeni całego spotkania. Deportivo zamierzenie oddało piłkę gościom, którzy nie kwapili się jednak do żywiołowych ataków. W doliczonym czasie czujność Songo’o została jeszcze sprawdzona, ale 36-letni Kameruńczyk doskonale wyczekał strzelca i obronił strzał z dosyć bliskiej odległości. Skaczący bez końca rezerwowi wyczekiwali już ostatniego gwizdka, a gdy ten wybrzmiał, rozpoczął się, jak to doskonale ujął dziennikarz José López, największy wybuch zbiorowej ekstazy w dziejach miasta! Kibice bez opamiętania wtargnęli na murawę w szale dzikiej radości. Jeden z nich dopadł Roya Makaaya i poprosił Holendra o koszulkę. Das Phantom zgodził się na taki deal, pod warunkiem, że ów fan bezpiecznie doprowadzi go do szatni. Mimo że nie przypominał on siłacza, bez wahania wziął najlepszego strzelca świeżo upieczonych mistrzów kraju na plecy i eskortował go do wymarzonego azylu, za co czekała go rzecz jasna sowita nagroda! Tak oto 6 lat cierpienia fanów zostało wynagrodzone w wymarzony sposób!

Zamknięty krąg

Historycznie patrząc, czy komuś to się podoba czy nie, Deportivo zostało mistrzem LaLigi. Ile ekip tego dokonało? 9. I z tych 9, tylko 5 – Real, Barcelona, Atlético, Valencia i my, zrobiliśmy to w prawdziwym futbolu, w futbolu zglobalizowanym, w futbolu gdzie możesz mieć zagranicznych piłkarzy. Nie jak w epoce Athleticu i Realu Sociedad, które oczywiście są bardzo zasłużonymi klubami, ale które miał jednego, albo dwóch obcokrajowców, pochodzących albo z Portugalii, albo z Francji.

Te słowa w książce Marcosa Gendrego wypowiedział Augusto César Lendoiro. I trudno nie przyznać mu racji. Deportivo La Coruña zostało dopiero 9. w historii i, co za tym idzie, ostatnim nowym mistrzem Hiszpanii. Od ich epokowego osiągnięcia Primera División wygrywały już tylko zasłużone kluby – dwukrotnie Valencia i Atleti, a 18 pozostałych skalpów rozdzieliły między sobą dwie bestie z Madrytu i Barcelony. Leszek Orłowski czepiał się, że mistrzostwo Galisyjczyków było wyjątkowo tanie. Owszem, to prawda, od czasu wprowadzenia w 1995 roku sytemu, gdzie za zwycięstwo przyznaje się 3 punkty, żaden mistrz nie zgromadził tak mało oczek (69). Nie przegrał także tak wielu spotkań (11). Jednak musimy brać pod uwagę, że LaLiga nigdy nie była tak konkurencyjna jak właśnie w rozgrywkach 1999/2000. Jej jakość potwierdziła się także w Europie – statystycznie kluby z Półwyspu Iberyjskiego nigdy nie zdominowały tak rozgrywek Ligi Mistrzów. Do półfinału doszły aż 3 hiszpańskie drużyny (Real, Barcelona i Valencia), a w wielkim finale po raz pierwszy zagrały ze sobą ekipy z tego samego kraju. Co więcej, Celta Vigo dołożyła także triumf w nieistniejącym już dzisiaj Pucharze Intertoto. Jeśli spojrzymy na fakt, że o tytuł biło się aż 6 drużyn, a Deportivo Alavés w kolejnym sezonie przeżyło cudowną europejską przygodę (przegrany legendarny finał Pucharu UEFA z Liverpoolem 4:5), dojdziemy do wniosku, że założenie mistrzowskiej korony w Hiszpanii miało w sobie niemal tyle samo prestiżu, ile wiktoria w Lidze Mistrzów!

Aż trudno w to uwierzyć, ale tamten sezon LaLigi był jeszcze bardziej nieprzewidywalny niż kampania 2015/2016 w Premier League. Niech świadczy o tym różnica pomiędzy mistrzem a spadkowiczem, która wyniosła tylko 27 punktów, a dla porównania w rozgrywkach choćby 2011/2012 mistrzów z Madrytu od 3. i 4. w tabeli Valencii i Málagi dzielił ocean aż 39 i 42 oczek! Puchar Blanquiazules zdobyli przede wszystkim fantastyczną postawą na własnym obiekcie, gdzie wygrali aż 16 z 19 spotkań (na wyjeździe odnieśli z kolei ledwie 5 zwycięstw przy 9 porażkach). La liga del milenio, jak zwykli określać ją Hiszpanie, była jedyna w swoim rodzaju, bo chyba tylko wtedy mistrz mógł przegrać zaledwie o jedno spotkanie mniej od 15. ekipy w tabeli… I tylko wtedy z ligi mogły spaść tak uznane firmy jak Betis, Sevilla i Atlético…

Złota jedenastka sezonu

Sezon 1999/2000 stał także pod znakiem szeregu paradoksów. Wystarczy spojrzeć na klasyfikację strzelców – pierwsze trzy miejsca zajęli w niej przedstawiciele kolejno 15., 12. i 19. drużyny tabeli! Jedenastka rozgrywek, którą wybrałem, również należy do najbardziej oryginalnych w dziejach LaLigi – znalazł się w niej bowiem tylko jeden przedstawiciel Barcelony bądź Realu (Roberto Carlos)! Brazylijski lewy obrońca, mimo że w defensywie nie spisywał się rzetelnie, zapewniał drużynie mnóstwo konkretów w ofensywie (4 gole i 8 asyst), a jego piękne trafienie z rzutu wolnego w El Clásico można oglądać w nieskończoność.

W bramce musiałem postawić na Martína Herrerę z rewelacyjnego Deportivo Alavés – Argentyńczyk sprawił bowiem, że Trofeo Zamora po raz pierwszy (i jedyny) powędrowało do przedstawiciele tej skromnej ekipy. 29-letni golkiper zachował również najwięcej czystych kont (15), a na wiosnę skapitulował zaledwie 14 razy, przy tym kończąc mecze na zero z tyłu 10-krotnie. W defensywie miejsce znalazło się dla dwóch piłkarzy rewelacyjnego Rayo, które uzyskało awans do europejskich pucharów! Jordi Ferrón, prawy obrońca lub pomocnik, zaliczył sezon życia, na który składało się aż 7 goli i 4 asysty, podobnie jak Jean-François Hernandez, szef obrony imponujący również w ofensywie (4 gole i asysta). Co ciekawe, obaj jego słynni synowie (jeden z nich jest przecież mistrzem świata) nie utrzymują z nim żadnego kontaktu.

Jako pomocnik usposobiony bardziej defensywnie, w mojej wymarzonej drużynie występowałby doświadczony Santiago Aragón, reprezentujący Real Saragossę. Pochodzący z Málagi centrocampista znalazł się bowiem na 2. miejscu w klasyfikacji asystentów, doskonale łącząc grę w destrukcji z kreatywnością (9 asyst)! Skrzydła okupowaliby z kolei Gustavo López (Celta Vigo) oraz Gaizka Mendieta. Pierwszy z nich dawał drużynie wszystko to, czego można oczekiwać od ofensywnego skrzydłowego (6 trafień i 5 asyst), a najlepsze mecze rozegrał przeciwko samym mistrzom Hiszpanii! Z kolei rodzynek z Valencii miał za sobą najbardziej obfite w gole i asysty rozgrywki (13-6) i jego genialnych dokonań nie umniejsza nawet fakt, że 6 z nich uzyskał po skutecznym egzekwowaniu jedenastek.

Na szpicy nie mogło z kolei zabraknąć jednego z najbardziej niespodziewanych Pichichich w historii rozgrywek, czyli Salvy Ballesty! Jego kariera przebiegała w naprawdę dziwny sposób. W kampanii 99/00 do siatki trafił aż 27 razy (11-krotnie z rzutów karnych), a tym genialnym sezonem, okraszonym tytułem króla strzelców, zapracował sobie na… transfer do Atlético, które właśnie spadło do Segunda División! Tam został również najskuteczniejszym snajperem, ale Colchoneros nie zdołali wrócić do LaLigi. Tak uznany snajper nie mógł sobie zatem pozwolić na kolejny rok w drugiej lidze i sfinalizował transfer do Valencii, z którą sięgnął po tytuł mistrza kraju w 2002 roku! Później głośno o nim było już tylko i wyłącznie z powodu jego, co tu dużo mówić, nieco kontrowersyjnych nacjonalistycznych poglądów. Gdy Ballesta grał już w Máladze, a w trakcie meczu z Osasuną został wykluczony z boiska, krzyczał do kibiców z Nawarry, proklamujących niepodległość Kraju Basków – ¡Que viva España, hijos de puta! (Niech żyje Hiszpania, skurwysyny!). Na swoim piłkarskim obuwiu nosił z kolei symbol narodowej flagi, a jeden z fanów kolejnego klubu z Baskonii (Realu Sociedad) wywiesił nawet transparent z napisem Salva, muérete (Salva, umieraj). Czterokrotny reprezentant La Rojy głośno wyrażał także chęć wzięcia udziału w wojnie w Iraku. Cóż, jak widać Hiszpania to kraj prawdziwych ekstremistów…

Embed from Getty Images

Wracając jednak na boisko, najlepsze, czyli przedstawicieli mistrza kraju, zostawiłem na koniec. Nie wyobrażam sobie drużyny sezonu bez trzech filarów złotego Deportivo – Donato, Djalminhi i Makaaya. W zasadzie między nimi można upatrywać sporo podobieństw do tercetu z Leicesteru – Wesa Morgana, Riyada Mahreza i Jamie’ego Vardy’ego (z tym, że Roy Makaay był jednak znacznie lepszym dryblerem aniżeli popularny Vards). Korpulentny stoper, który dopiero pod koniec kariery został przebranżowiony na środkowego obrońcę, był sercem defensywy czempionów. Nazywany pieszczotliwie El Abuelo de LaLiga (Dziadek LaLigi), w wieku niemal 38 lat osiągnął największy sukces w swojej karierze i doprawdy walnie się do niego przyczynił. Mimo że nie imponował szybkością, kapitalnie grał na wyprzedzenie, antycypując ruchy rywali. Doskonale wyprowadzał futbolówkę z defensywy – w końcu posiadał technikę i wyobraźnię środkowego pomocnika. Stanowił także zagrożenie po stałych fragmentach gry (3 gole oraz asysta) i nie możemy zapominać, że to on zdobył być może najważniejszego gola w sezonie, bo to właśnie jego trafienie w decydującej grze z Espanyolem sprawiło, że z Galisyjczyków zeszła chociaż część wielkiego napięcia. Rozstanie 12-krotnego reprezentanta Hiszpanii z Dépor było jednak dosyć przykre. W wieku 41 lat chciał kontynuować przygodę z klubem swojego życia, ale usłyszał od swojego prezesa, że nie znajduje się w planach na sezon 2003/2004. Gdyby stało się inaczej, Donato Gama da Silva zostałby formalnym dziadkiem, który gra na najwyższym szczeblu ligowym (jego córka była wówczas w ciąży, swoją drogą, czy znacie jakieś przykłady zawodowych piłkarzy ze ścisłego topu, którzy graliby w piłkę mając wnuka?).

Jugador desequilibrante – zawodnik robiący przewagę, mający ogromny wpływ na drużynę, niebojący się podejmować ryzyka, wchodzić w drybling, a także kreować grę. Możemy go zdefiniować także po prostu jako un crack. Tym kimś dla Deportivo bez cienia wątpliwości był Djalminha. Czasami pod jego adresem padały zarzuty o zbyt indywidualną grę oraz ciągłe rozgrywanie „swoich” meczów, gdy należało pracować dla drużyny. Takiego zjawiska nie widziałem jednak w mistrzowskiej kampanii Turcos. Brazylijski wirtuoz doskonale potrafił wyważyć granicę między show, a wymiernymi korzyściami dla jego partnerów z placu gry. Kapitalnie rozumiał się z Makaayem, a także stwarzał ogromne zagrożenie po uderzeniach z dystansu oraz rzutach wolnych. Oczywiście on również legitymował się imponującymi jak na ofensywnego pomocnika bądź skrzydłowego liczbami (10 goli, 6 asyst).

Wisienkę na torcie stanowi rzecz jasna Roy Makaay. Gdy latem 1999 roku zawitał na El Riazor, miał łatkę zdolnego młodego napastnika, ale nikt nie spodziewał się, że jego transfer okaże się jednym z najlepszych w historii ligi. Gdyby odjąć trafienia z rzutów karnych, to właśnie on, łudząco przypominający Luisa Suáreza, niedawny spadkowicz z LaLigi, zostałby królem strzelców! Warto także dodać, że jego gwiazda lśniła najjaśniejszym blaskiem zwłaszcza w starciach wysokiego napięcia (hat-tricki z Alavés i Atlético, dublet z Barceloną oraz gol i asysta przeciwko Realowi Madryt). A do Hiszpanii trafił on przecież ze skromnego Vitesse, nie występując uprzednio w żadnym z trzech największych holenderskich klubów (Ajaksie, PSV czy Feyenoordzie), które stanowią przecież okno na świat dla zdolnych młodzieńców. 43-krotny reprezentant Oranje fantastycznie czuł linię spalonego, wyskakiwał jak diabeł z pudełka zza pleców obrońców na wolną przestrzeń, a następnie z zimną krwią, korzystając ze swojej szybkości wykańczał ataki bądź kontry Dépor. W zasadzie można znaleźć między nim a Jamie’m Vardym naprawdę sporo podobieństw, z tymże, jak wspomniałem wcześniej, Makaay potrafił również sam podciągnąć z piłką kilka ładnych metrów i nie bał się wchodzić z rywalami w bezpośrednie pojedynki. Aż dziw bierze, że nie zrobił on zawrotnej kariery w reprezentacji (tylko 6 bramek), ale trzeba przyznać, że trafił na okres gdzie pomarańczowi mogli pochwalić się prawdziwym urodzajem wytrawnych snajperów (van Nisterlooy, van Hoodjink, Kluivert, Hasselbaink). W dzisiejszych czasach chyba nie możemy wyobrazić sobie jedenastki sezonu w Hiszpanii złożonej z reprezentantów aż 8 klubów, w erze tak ogromnej dominacji wielkiej trójki! 

Szalona celebracja

Plaza de María Pita wypełnił się po brzegi 20 maja 2000 roku. Na balkonie merostwa po raz pierwszy od zdobycia historycznego mistrzostwa mieli pojawić się jego główni architekci. Mieszkańcy porównywali to uczucie do sytuacji, w której całe miasto wygrałoby los na loterii. Tymczasem jednak, najzagorzalsi fani DLC zamarli. Oto jeden z bohaterów postanowił wejść na balustradę balkonu i wspinać się bez opamiętania na kolejne kondygnacje! A co robiła wówczas reszta jego kolegów? Tylko głupio się śmiała… Na taki szaleńczy wybryk zdecydował się Lionel Scaloni, aktualny selekcjoner reprezentacji Argentyny! Nie wymieniłem go w tekście ani razu, bo ten pełnił jedynie rolę rezerwowego zadaniowca, który harował na boisku za dwóch i należał do graczy mających przede wszystkim dbać o odpowiedzialność taktyczną. Cóż, możemy zatem stwierdzić, że jego piłkarskie wcielenie absolutnie zaprzeczało temu, co zrobił podczas wielkiej fety.

Na szczęście nikomu nic wielkiego się nie stało, a po latach sam Argentyńczyk twierdzi, że nie groziło mu żadne realne zagrożenie, bo w razie upadku złapaliby go stojący pod balkonem ludzie. Wierzę mu na słowo, ale raczej przestrzegałbym przyszłych zdobywców tytułu mistrza Hiszpanii przed tak brawurowymi wybrykami… Feta trwała ponoć jeszcze przez 6 dni, a piłkarze nie pamiętali za bardzo co robili tuż po meczu z Espanyolem. Jak potoczyły się zatem dalsze losy Super Dépor?

Wielkie remontady, magiczne noce w Champions League i Centenariazo

Tak to już z sensacyjnymi mistrzami bywa, że ci tuż po wielkich sukcesach są rozgrabiani ze swoich najlepszych graczy. Casus złotej kadry z La Corunii przeczy jednak tej tezie. Co prawda Galicję latem 2000 roku opuścili choćby Slaviša Jokanović czy Pauleta, a Flávio Conceição sfinalizował hitowe przenosiny do Realu Madryt (za kwotę 26 mln €), lecz to właśnie Turcos wcielili się w rolę łupieżcy, podkradając spadkowiczowi z Madrytu aż 3 graczy (José Francisco Molinę, Joana Capdevilę oraz Juana Carlosa Valeróna). Każdy z nich miał w CV zapisaną niechlubną degradację do Segunda, ale w późniejszych latach tercet ten miał ogromny wkład w przyszłe sukcesy. Podobnie jak Diego Tristán, którego znakomita postawa w barwach Mallorki (18 trafień w sezonie 99/00) przykuła uwagę włodarzy klubu, a krewki napastnik także od sierpnia 2000 roku nosił już biało-niebieski trykot.

Kibice z północy Hiszpanii mogli czuć wielką dumę ze swoich ukochanych zawodników. Deportivo utrzymywało się w kolejnych latach w ligowej czołówce (dwa wicemistrzostwa w latach 2001-2002, a także dwa razy ukończenie sezonu na najniższym stopniu podium w kolejnych dwóch latach), ale również stało się postrachem całej Europy i prawdziwym mistrzem remontad! Pierwsza z nich przyszła już w sezonie 2000/2001, a żołnierze Irurety potrafili wygrać z PSG 4:3, mimo że jeszcze w 57. minucie przegrywali 0:3! Nie wspomniałem jeszcze o Walterze Pandiañim, a to właśnie Urugwajczyk, którego przenosiny przeszły bez wielkiego echa wobec transferu Tristána (do klubu trafił z urugwajskiego Peñarolu), został bohaterem pierwszej wielkiej nocy Deportivo w Europie (3-krotnie pokonał bramkarza paryżan). Debiutancka przygoda w LM zakończyła się na ćwierćfinale, a pogromcą okazało się Leeds (2:3 w dwumeczu). Z kolei w LaLidze paradoksalnie obrońcy tytułu spisywali się nawet lepiej aniżeli w sezonie mistrzowskim – strzelili o 4 gole więcej, stracili dokładnie tyle samo bramek, inkasując także o 4 punkty więcej (73). Pech chciał, że tym razem Real Madryt rzucił wszystkie siły na krajowe rozgrywki i tym razem to on cieszył się z mistrzostwa.

Kampania 2001/2002 w Europie także zakończyła się na 1/4 finału. Irurueta mógł czuć pewien niedosyt, bowiem za burtę Dépor wyrzucił Manchester United, który w starciach grupowych z Hiszpanami dwukrotnie poległ. W ważniejszym dwumeczu przeważyło jednak przede wszystkim doświadczenie Anglików w fazie pucharowej. Sezon ten przejdzie jednak do historii przede wszystkim przez mecz, który w Hiszpanii nosi nazwę centenariazo. Finał Copa del Rey rozgrywany był bowiem na Santiago Bernabéu dokładnie w dzień stulecia istnienia Realu Madryt. Cibeles udekorowano już przed meczem, a zarówno piłkarze jak i kibice Królewskich celebrację tytułu zaczęli już nawet przed pierwszym gwizdkiem.

Z tym meczem wiążą się dwie historie. Piłkarze z La Corunii zagrozili, że nawet nie wybiegną na murawę, ponieważ prezes Lendoiro pozbawił ich przyjaciół i bliskich wejściówek na stadion, ale gdy zorientował się, że groźba bojkotu meczu jest jak najbardziej realna, postanowił nawrócić się w ostatniej chwili i ni stąd ni zowąd magiczne bilety jednak się znalazły. Warto przytoczyć także rozmowę, którą we wspomnieniach przytoczył Fran.

Wszyscy spodziewali się, że pojedziemy na ten mecz, by złożyć wyrazy szacunku dla wielkości rywala. Przed wyjściem na murawę stałem w tunelu z Djalminhą, a obok nas znalazł się Flávio Conceição, nasz były kolega, a wówczas piłkarz Realu Madryt. Zaproponowaliśmy mu, że może po meczu byśmy gdzieś się spotkali, pogadali. A on na to, że dziś nie ma mowy, nie da rady, bo zaraz po ostatnim gwizdku sędziego musi iść na Cibeles z całym zespołem. Djalminha mu odpowiedział: „Flávio, spokojnie, najpierw chyba trzeba jeszcze rozegrać mecz, żeby zobaczyć, kto wygra, nieprawdaż?”

Z kolei Roy Makaay twierdzi, że buńczuczne słowa Brazylijczyka podziałały na nich jak płachta na byka i to między innymi dlatego przystąpili do gry z tak ofensywnym nastawieniem. W pierwszej połowie gole Sergio i Tristána wprawiły w osłupienie piłkarzy drużyny, która za dwa miesiące wzniosła w górę 9. Puchar Mistrzów. Atmosfera była niezwykle gorąca, a zawodnicy rzucili się sobie do gardeł jeszcze w premierowych 3 kwadransach. Kontaktowy gol Raúla w drugiej połowie na nic się nie zdał, a tak naprawdę Królewscy powinni przegrać to spotkanie jeszcze wyżej. Można stwierdzić, że zwycięstwo w wielkim finale Pucharu Króla było chyba najbardziej prestiżowym w XXI-wiecznej historii tego turnieju!

Najbardziej heroiczny bój DLC stoczyło jednak w ćwierćfinale LM 2003/2004, gdzie odrobiło trzybramkową stratę z Mediolanu i awansowało do swojego pierwszego półfinału Champions League kosztem wielkiego Milanu. Milanu, który występował wówczas w roli obrońcy trofeum, zdobył mistrzostwo Włoch, a w jego szeregach występowali czy to wielokrotni zwycięzcy najbardziej prestiżowych europejskich zmagań (Maldini, Seedorf) czy też przyszli mistrzowie świata z Italią (Nesta, Pirlo, Gattuso, Inzaghi). Andrea Pirlo sugerował nawet po klęsce w Galicji 0:4, że gracze Deportivo prezentowali tego dnia taką agresję, że mogli wspomagać się dopingiem, chociaż patrząc na cały sezon 1999/2000 czy też po prostu na intensywność, z jaką Herculinos tłamsili u siebie rywali, takie oskarżenia wydają mi się co najmniej śmieszne.

Embed from Getty Images

W półfinałach europejskich pucharów Hiszpanię reprezentowały zatem wówczas 3 skromniejsze instytucje – Deportivo (Liga Mistrzów) oraz Villarreal i Valencia (Puchar UEFA). Niestety w przedostatniej fazie najważniejszych rozgrywek większym cwaniactwem i ogładą wykazali się podopieczni José Mourinho, którzy ostatecznie zwyciężyli w tej edycji. W tym wyjątkowo zamkniętym dwumeczu o losach rywalizacji zadecydował jeden głupi faul Césara Martína na Deco, a w następstwie wykorzystany przez Derleia rzut karny. Deportivo stało u bram raju, ale w ostatniej chwili marzenia o finale wymknęły mu się przez moment nieodpowiedzialności. Ten mecz stanowił w zasadzie koniec pięknej ery 1995-2004. W kolejnych rozgrywkach Dépor nie wyszło nawet z grupy Ligi Mistrzów i stopniowo zaczęło popadać w przeciętność.

Upadek

Miejsce w środku tabeli z dzisiejszej perspektywy przeciętnego kibica Galisyjczyków wydaje się czymś absolutnie wymarzonym, bowiem z postrachu Hiszpanii i Europy DLC zmieniło się w drużynę, która występuje w Primera División RFEF. Niech nazwa was nie zmyli – to aktualnie odpowiednik 3. poziomu rozgrywek w Hiszpanii, który nawet nie posiada w pełni profesjonalnego statusu. W międzyczasie klub zaliczył także 3 degradacje do Segunda División, ale scenariusz spadku do 3 ligi (2019/2020) zakrawa o cyrk rodem z Monty’ego Pythona. Przed meczem o życie z Fuenlabradą u jednego zawodnika oraz trzech członków sztabu gości wykryto zmienione wartości w testach Covid-19. Później, gdy zespół zameldował się już w Galicji, potwierdzono kolejne przypadki, a liczba zakażonych urosła do 12. Co więcej, wszyscy uczestnicy podróży czarterem do La Corunii zostali przebadani, ale lecieli nie znając nawet wyników testu!

Mecz ostatecznie nie doszedł do skutku, a piłkarze, nie wychodząc na boisko, oglądali swój spadek w telewizji, bez możliwości podjęcia walki (o ich losie przesądziły zwycięstwa Albacete oraz Lugo). Od 3 lat ostatni nowy mistrz kraju nie jest w stanie wydostać się z trzecioligowych czeluści. W tym sezonie długo zajmował pierwsze miejsce premiowane bezpośrednim awansem do Segunda División, ale z 6-punktowego buforu bezpieczeństwa nad Racingiem Santander (swoją drogą to kolejny zasłużony klub, który w ostatnim czasie przechodzi trudny okres) skończył sezon z 8-punktową stratą, a następnie w prosty sposób wypuścił prowadzenie w finale play-offów z Albacete. I to na własnej ziemi! Klubowi kapitanuje jego współczesna legenda, defensywny pomocnik Álex Bergantiños, który wciąż niezmiennie oddaje się swojej ukochanej drużynie od 2008 roku (wliczając w to jednak kilka wypożyczeń). Patrzenie na męczarnie czempionów z 2000 roku w Primera División RFEF jest jednak naprawdę przykre, i próżno oczekiwać, że powrót do LaLigi to kwestia bliskiej przyszłości. Ja jednak się nie załamuję, i wciąż wierzę, że doczekam się czasów, gdy Herculinos z powrotem zasilą szeregi elity!

Moje futbolowe marzenia na 2022 rok

Tym bardziej, że historia Galisyjczyków zainspirowała mnie nie tylko do napisania tego tekstu, ale także do podróży do La Corunii, którą mam zamiar odbyć już w tym roku! W końcu to miasto oferuje szereg innych atrakcji jak choćby Wieża Herkulesa (najstarsza działająca latarnia morska na świecie), zamek Castillo de San Antón, port, z którego można obserwować piękne oszklone balkony czy też Casa de los Peces (interaktywne centrum oceanografii otworzone w 1999 roku). Odwiedzając byłą stolicę Galicji można również poczuć powiew mody – w końcu właśnie tam otwarto pierwszy sklep słynnej marki Zara (w roku 1975)! Co ciekawe, pierwotnie nazywał się on Zorba, nawiązując w ten sposób do słynnego filmu „Grek Zorba”, ale wkrótce stał się Zarą po tym, jak odkryto, że pobliski bar również nosił taką samą nazwę. Duch futbolowych sensacji rodem z Hellady także unosi się nad tym miejscem! Galicja to również ziemia meigas – lokalnych czarownic, które rzekomo mają ogromną moc sprawczą, a przesądni mieszkańcy nadal wierzą w ich potężny wpływ na życie w regionie. Jak na jedną z najbardziej magicznych krain w Hiszpanii przystało, region ten słynie też z wielu legend o uzdrowicielskich kamieniach (choćby Pedra de Abalar czy Pedra dos Cabris). Nie zapominajmy też o wielkich postaciach jak choćby mistrzyni pióra, Emilii Pardo Bazán.

Ja przede wszystkim chciałbym poczuć na własnej skórze fenomen Deportivo i sprawdzić, czy klimat wielkich sukcesów z końca XX oraz początku XXI wieku wciąż udziela się mieszkańcom. Oglądając niektóre skróty aktualnych spotkań z ich udziałem wciąż widzę wielką pasję, a kibice pojawiają się na Riazor w liczbie kilkunastu tysięcy. Jeżeli akurat w czasie mojej wizyty odbędzie się jakikolwiek mecz Herculinos, bez wątpienia pojawię się na stadionie hiszpańskiego Leicesteru City, na którym swoje dwa mundialowe mecze rozegrała także w 1982 roku reprezentacja Polski! Nie odstrasza mnie nawet perspektywa tego, że byłoby to starcie na trzecim, półprofesjonalnym szczeblu rozgrywkowym. Dépor to przecież klub z tak piękną historią i tradycjami, że wciąż może stanowić magnes dla ewentualnych kupców, aby ci postanowili zainwestować w niego pieniądze. Mam nadzieję, że jeszcze w tej dekadzie Galisyjczycy wrócą do Primera División po raz pierwszy od 2018 roku i ustabilizują swoją pozycję w ekstraklasie. Tym bardziej, że dziś po prostu nie widać kandydatów, którzy mogliby stać się 10. mistrzem kraju w historii. Powrót do złotych czasów to raczej mrzonka, ale Turcos już raz pokazali, że niemożliwe dla nich nie istnieje…

Dodaj komentarz