TM#1: È stata la mano di Dio

Zdjęcie główne: flickr.com, Wally Gobetz, CC BY-NC-ND 2.0.

Czasem tak już mam, że potrafię zatęsknić za epoką, w której nawet nie dorastałem. Czytając choćby multum komentarzy na YouTube, przekonuję się, że nie jestem w tym odosobniony. Weźmy na przykład takie lata 80. Przecież nie bez kozery mniej więcej od 2018 roku namiętnie słucham New Retro Wave’u, gatunku, który tak mocno nawiązuje do tej właśnie jakże barwnej dekady. Osoby odpowiedzialne za funkcjonowanie jego oficjalnego kanału doskonale dbają o marketing, nostalgiczne dźwięki łącząc z kultowymi scenami z filmowych dzieł, nakręconych w tym okresie lub też na początku lat 90. (prym wiedzie zwłaszcza Career Oportunities, ze zniewalającą Jennifer Connelly). Na muzyce i kinie świat jednak się nie kończy. Istnieje przecież również futbol. Piłka nożna z tamtych lat jest jakby o tempo (może nawet dwa tempa) wolniejsza i mniej intensywna. Wszystko zdaje odbywać się w slow motion. W tym miejscu aż prosi się o cytat z Dunlopa, czyli jednego z głównych bohaterów Rozmów przy wycinaniu lasu, mojego ulubionego teatru telewizji w reżyserii Stanisława Tyma.

Bo jak tak jeszcze raz pokażą, na wolnego właśnie, to tak się wydaje jakby on nie strzelił, bo ona (piłka) jakoś tak pomaluśku leci, że wygląda, że on zdąży. A on wtedy też tak pomaluśku się spieszy, że też nie zdąży!

Żarty na bok. Nieco prehistoryczny z dzisiejszej perspektywy futbol miał w sobie jednak pierwiastek magii. A przede wszystkim doczekał się wirtuoza, uznanego przez FIFA za najwybitniejszego gracza XX wieku. Człowieka przez wielu uważanego za bóstwo, który bez dwóch zdań zaliczył najwybitniejszy indywidualny występ na największej imprezie piłkarskiej w dziejach – mistrzostwach świata. Jako że właśnie wkroczyliśmy w rok mundialowy, ale na zmaganie 32 najlepszych drużyn globu w Katarze przyjdzie nam poczekać jeszcze 10 długich miesięcy, uznałem, że to idealny czas na otwarcie „Tajemnic mundialu”, cyklu, w którym podzielę się z Wami historiami, jakie na przestrzeni lat zafascynowały mnie najbardziej. Skąd wziął się akurat taki tytuł? Zapewne doskonale się domyślacie! W 1982 roku, tuż przed rozpoczęciem światowego czempionatu w Hiszpanii, Bohdan Łazuka, w nadziei na udany występ Biało-Czerwonych, skomponował utwór Tajemnica Mundialu. Jego słowa – Ja jednak wierzę, że nie będzie źle, E Viva España, Olé okazały się prorocze, bowiem w Alicante przypieczętowaliśmy zdobycie brązowego medalu, ostatniego wielkiego sukcesu polskiej piłki. Dziś jednak postanowiłem zająć się historią, która wydarzyła się 4 lata później i przynajmniej mnie pochłonęła do granic możliwości. Panie i Panowie, po należytym wprowadzeniu (którego uniknąć się nie da), udajmy się zatem razem w podróż na gorące meksykańskie ziemie, aby jeszcze raz przeżyć niezapomniany mundial 1986, z reprezentacją Argentyny w roli głównej!

Embed from Getty Images

Gloria victis

Mimo ogromnego podziwu dla futbolowych dominatorów, jakoś zawsze ciągnęło mnie w stronę znaczniej mniej zamożnych zarówno kadrowo jak i finansowo ekip, które mimo ogromnego potencjału nie zdołały zrealizować swoich ambitnych celów. Moim istnym placer culpable bez dwóch zdań od jakichś 15 lat jest nie kto inny jak reprezentacja Argentyny. Odkąd pasjonuję się futbolem, Albicelestes zdążyli przegrać 4 finały wielkich imprez (łącznie polegli w 6 w XXI wieku). Przełamanie w końcu nastąpiło w roku ubiegłym, kiedy to pod wodzą Lionela Scaloniego sięgnęli oni po triumf w mistrzostwach Ameryki Południowej, będący pierwszym oficjalnym tytułem w narodowych barwach Leo Messiego. Po kompromitacjach organizacyjno-sportowych w RPA czy Rosji oraz ogromnych niedosytach jakie pozostawiły po sobie mistrzostwa globu w Niemczech i Brazylii, wciąż żyję nadzieją, że doczekam się widoku kapitana La Albiceleste wznoszącego w górę puchar świata, ale w międzyczasie postanowiłem zaspokoić moje pragnienie, wsiadając w wehikuł czasu, który cofnął mnie 36 lat wstecz, a nawet jeszcze wcześniej…

Trudne czasy

Do 1978 roku Argentyńczycy nie mogli pochwalić się zbyt wieloma sukcesami na arenie międzynarodowej. Co prawda dotarli do finału mistrzostw świata w ich pierwszej edycji (składającej się z zaledwie 13 zespołów), ale w nim ulegli już zdecydowanie gospodarzom z Urugwaju (2:4). Później nastąpiło niemal 5 dekad zupełnej posuchy. Aż nadeszła wspomniana 11. edycja rywalizacji, która odbyła się na ich własnej ziemi. Tam okazali się już bezkonkurencyjni, a najjaśniejszym blaskiem świeciły gwiazdy zmarłego w zeszłym roku Leopoldo Luque, Mario Kempesa, króla strzelców całej imprezy (duet ten zapewnił drużynie dokładnie 2/3 wszystkich bramek), a także uznawanego za najwybitniejszego defensora w historii południowamerykańskiej piłki, Daniela Passarelli. Nie można pominąć także legendarnego szkoleniowca Césara Luisa Menottiego, znanego jako El Flaco (Chudzielec). Wszystko byłoby piękne, gdyby nie polityczno-społeczne tło, jakie towarzyszyło całej imprezie.

Cofnijmy się zatem do lat 60., w których to wybory w kraju wygrał Arturo Umberto Illia. Jego prezydentura stała pod znakiem populistycznych haseł i obietnic, które nie znajdowały jednak pokrycia w rzeczywistości. Po 3 latach urzędowania nastąpił brutalny koniec kadencji Illi na skutek wojskowego zamachu stanu. Kolejne dziesięciolecie obfitowało w niepewność, napięcia, bunty klasy robotniczej oraz studentów, a także masową emigrację śmietanki intelektualnej kraju. Kiedy w roku 1973 rządy wojskowe przechodziły kryzys, rozpisano kolejne wybory. Zwyciężył w nich Héctor Cámpora, kandydat przychylnej Juanowi Perónowi Partii Justycjalistycznej (Partido Justicialista). Perón, były prezydent kraju (jego pierwsza kadencja naznaczona represjami przeciwko liberalnej opozycji przypadła na lata 1946-1955), również pozbawiony władzy przez zamach stanu, a także wygnany z ojczyzny,  powrócił do państwa właśnie w 1973 roku. Doszło do nowych wyborów, w których mógł startować już twórca populistycznego peronizmu. Mimo że liczył sobie wówczas 78 wiosen, zdobył ponad 60% głosów i rozpoczął swoją drugą kadencję. Ta potrwała jednak zaledwie rok, do jego śmierci w roku 1974.

Owo wydarzenie absolutnie nie sprawiło, że Argentyna wypłynęła na spokojniejsze wody. Władzę po mężu przejęła jego żona Isabelita, ale nie należała ona do osób kompetentnych i obeznanych w politycznym światku. Jej brak ogłady doprowadził do chaosu i hiperinflacji. Przegłosowano także ustawy, które dawały wojsku i służbom bezpieczeństwa zielone światło na wyeliminowanie każdego obywatela, który sprawiałby jakiekolwiek problemy. Ludzie, którzy słusznie bądź nie zostali uznani za buntowników, zaczęli masowo znikać z powierzchni ziemi (zresztą doczekali się nazwy desaparecidos, czyli „znikniętych”). Do dziś uważa się, że były to celowe działania, mające na celu usunięcie z drogi pokolenia myślącego postępowo. Po śmierci Peróna, wojskowi oraz hierarchowie Kościoła postanowili zjednoczyć siły, przejmując władzę 24 marca 1976 roku. W wyniku ich działań Isabelita została umieszczona w areszcie domowym, rzekomo pod pretekstem ustablizowania sytuacji gospodarczej. Junta pod wodzą Jorge Rafaela Videli oficjalnie doszła zatem do władzy. Rozpoczął się okres dyktatury, znany w Argentynie jako Proceso de Reorganización Nacional.

W tak chaotycznej, niespokojnej i burzliwej atmosferze miało rozpocząć się najbardziej spektakularne wydarzenie sportowe. Mundial 1978 stanowił zatem dla Junty doskonałe narzędzie do budowania wizerunku potężnej Argentyny. Zresztą oficjalne logo turnieju bezpośrednio nawiązywało do gestu Juana Peróna, salutującego dumnie do zgromadzonego przed nim tłumu. Niektóre drużyny groziły zatem odmówieniem wzięcia udziału w turnieju. Ostatecznie do wycofania żadnego z 16 uczestników nie doszło, ale do Ameryki Południowej nie pojechał choćby sam Johan Cruyff (który rzecz jasna zdawał sobie sprawę z sytuacji politycznej, ale oficjalną przyczyną jego absencji był fakt, że rok wcześniej w Barcelonie wraz z rodziną stali się ofiarami napadu, podczas którego grożono im bronią).

Kontrowersje dotyczyły jednak przede wszystkim warstwy czysto sportowej. Po pierwsze Argentyńczycy wszystkie swoje spotkania pierwszej fazy rozgrywali wieczorem, wiedząc zatem dokładnie, jak wygląda ich sytuacja w tabeli. Ogromne zamieszanie miało miejsce szczególnie w drugim spotkaniu turniejowym przeciwko Francji. Trójkolorowym w pierwszej odsłonie należał się rzut karny, jednak gwizdek arbitra milczał. Co gorsza, jeden z francuskich graczy rzekomo słyszał rozjemcę zawodów, który zwrócił się do kapitana Passarelli słowami: Nie rób tego więcej proszę, bo następnym razem będę zmuszony odgwizdać karnego. Podejrzenia padały także co do wysokiego zwycięstwa nad Peru (6:0), ale ostatecznie Juncie udało się zbudować image najlepszej drużyny świata – swoistego reprezentanta potężnego państwa, w myśl nacjonalistycznej idei. Jak powiedziała Estela de Carlotto, przewodnicząca organizacji Abuelas de Plaza de Mayo (Babcie z Plaza de Mayo, organizacja kobiet, której celem było poszukiwanie zaginionych wnuków podczas brudnej wojny w latach 1976-1983), radość ze strzelonych goli zagłuszała krzyki torturowanych i mordowanych ludzi. Zapewne lwia część kibiców szalała z radości widząc swoich pupili wchodzących na najwyższy stopień podium po raz pierwszy. Był jednak jeden chłopak, który tego pozornie pięknego lata miał złamane serce.

Pierwsze śliwki robaczywki

Diego Armando Maradona już od najmłodszych lat przejawiał potencjał, o jakim nie śnił żaden stawiający pierwsze kroki futbolista. Jego klubowy kolega z sezonu 1979-1980, Ricardo Giusti, wspomina, że pewnego razu podczas treningu podrzucił stopą pomarańczę, podbił ją udem, ramieniem, klatką piersiową, aby na koniec wystrzelić owoc w powietrze i bezbłędnie sfinalizować cały popis nieskazitelnym przyjęciem na kark… Zaledwie 18-letni chłopak z Lanús uzbierał 26 goli w zaledwie 35 grach dla Argentinos Juniors, a rodzima Primera División stawała się dla niego już za ciasna. Nic dziwnego, że wołano na niego El Pibe de Oro (Złoty Chłopiec), a oficjalnego debiutu w kadrze doczekał się już w wieku 16 lat (do dziś pozostaje najmłodszym debiutantem oraz strzelcem gola w historii swojego kraju). 19 maja 1978 roku raczej nie spodziewał się, że zostanie jednym z zaledwie 3 „wybrańców” (obok Víctora Alfredo Bottaniza i Humberto Bravo), którzy nie dostaną angażu w 22-osobowej kadrze na domowy mundial. Rzecz jasna Maradona opuścił zgrupowanie z płaczem i ogromnym poczuciem niesprawiedliwości. Sam selekcjoner (Menotti) tak wspomina tę sytuację:

Nikt nie ma wątpliwości, że Maradona to piłkarz wybitny. Przeprosiłem go za to, że nie znalazł się w kadrze. Wiem, że bardzo go to zabolało. Nie wziąłem go do kadry na ten mundial, bo miałem w głowie organizowane rok później mistrzostwa świata do lat 20 w Japonii. Był jeszcze bardzo młody, a na jego pozycji do wyboru miałem bardziej doświadczonych zawodników: Kempesa, Villę, Ardilesa. Nie mówię, że byli od niego lepsi, ale mieli większe doświadczenie. Gdybym go powołał, najprawdopodobniej pomógłby reprezentacji, ale wolałem go jeszcze przyhamować.

We wspomnianym w powyższym cytacie młodzieżowym mundialu w kraju kwitnącej wiśni 19-letni Maradona, chyba wciąż nieco podrażniony werdyktem swojego bossa, absolutnie zdominował ten turniej. Argentyna w cuglach zwyciężyła w całych zmaganiach, wygrywając komplet spotkań z bilansem bramkowym 20:2. Mimo że korona króla strzelców przypadła kompanowi Diega z boiska (Ramónowi Diazowi), to właśnie jego uznano najbardziej wartościowym graczem mistrzostw (między innymi dzięki 6 zdobytym bramkom w 6 spotkaniach).

Embed from Getty Images

Jednak o swoim pierwszym seniorskim mundialu (1982) El Pelusa (Kudłacz) chciałby jak najszybciej zapomnieć. Mimo, że Albicelestes teoretycznie mieli w swojej talii mnóstwo asów, zawiedli na całej linii. Menotti postawił na fuzję mistrzów świata z 1978 roku (Fillola, Passarellę, Ardilesa, Kempesa) z grupą zdolnych młodzieńców, która podbiła Japonię (Maradona, Diaz, Calderón czy Barbas). Diego do Hiszpanii jechał jako bezdyskusyjnie największa gwiazda – to właśnie jego twarz, a nie choćby wizerunek Zico, zdobiła okładki większości gazet. Podobnie jak przed czterema laty, również i teraz Argentyna nie mogła odciąć się od kontekstu politycznego. W najlepsze trwał konflikt z Wielką Brytanią o Falklandy. Informacje o przebiegu zdarzeń przedostawały się również do szatni obrońców tytułu. Niektórzy bardzo obawiali się o swoich krewnych, uczestniczących bezpośrednio w tym wydarzeniu, inni stali twardo w reżimowej opozycji, a kolejna grupa omamiona patriotyczną narracją, popierała działania Junty. Możemy tylko domyślać się, że głowa sportowca w tak napiętym okresie nie jest w stanie funkcjonować na pełnych obrotach… Tym bardziej, że jeden z urzędników wysłanych przez władze, chciał wręczyć piłkarzom pismo narzucające im z góry wypowiedzi o konflikcie.

Zdekoncentrowana kadra na inaugurację mierzyła się z Belgią i zaczęła turniej od porażki 0:1. Winą za niepowodzenie obarczono głównie selekcjonera, który dobrał nieodpowiednią taktykę pod profil swoich zawodników (zwłaszcza ofensywnych). Maradona wystawiony został bowiem na szpicy, a Mario Kempes, klasyczny lis pola karnego, żyjący z bezpośrednich podań w szesnastkę, grał głębiej, za plecami Pelusy. Maradona nie dostawał zatem podań w strefę, z której w największym stopniu mógłby uprzykrzać życie oponentom, poruszając się między liniami, grając jako ofensywny pomocnik lub też cofnięty snajper. Mimo że podopieczni El Flaco uporali się następnie z Węgrami oraz Salwadorem, podczas drugiej fazy turnieju okazali się najsłabsi w grupie z Brazylijczykami oraz Włochami (późniejszymi mistrzami świata). W konfrontacji z tymi drugimi Maradona na pieńku miał zwłaszcza z defensorem Claudio Gentile, który na boisku zachowywał się zupełnie inaczej niż wskazywałoby na to jego nazwisko (po włosku „uprzejmy”). Stoper Juventusu sfaulował go aż 23-krotnie, co do dziś pozostaje absolutnym rekordem w historii mistrzostw świata.

Z kolei w rywalizacji ze swoimi hermanos, złoty chłopiec obejrzał czerwoną kartkę za kopnięcie Batisty w przeponę i tym samym jedynie osłabił swoich towarzyszy niedoli. Mundial zarówno dla niego jak i całej drużyny zakończył się zatem totalnym fiaskiem. W taki sposób końca dobiegł też okres pracy Menottiego, który nie zdołał udanie połączyć młodego, gniewnego pokolenia z generacją piłkarzy zaprawionych już w mundialowych bojach. Sam Maradona głośno krytykował zaś przygotowanie fizyczne, a także ignorowanie jego niezwykle innowatorskich jak na tamten okres próśb o treningi indywidualne. Nie można formułować ocen na podstawie meczów, w których taki dzieciak jak ja musi przebiec 150 metrów, żeby w ogóle wziąć udział w akcji ofensywnej – przecież miałem w nogach cały długi sezon! – grzmiał.

Okres barceloński i objawienie neapolitańskie

Po fiasku w 1982 roku stało się jasne, że kolejny mundial może być dla Maradony, skądinąd już uznawanego za największą światową gwiazdę, jedną z ostatnich szans na sięgnięcie po złoty medal. Rocznikowo miałby wówczas 26 lat i jak łatwo obliczyć, byłby to ostatni dla niego czempionat przed 30-tką (wiemy, że wówczas piłkarze nie cieszyli się tak imponującą długowiecznością jak w dzisiejszych czasach). W staniu się pełnoprawnym liderem kadry Pelusie miał pomóc jego pierwszy transfer na Stary Kontynent, a konkretnie do Barcelony, gdzie Diego spotkał  między innymi starego dobrego znajomego z kadry, Césara Luisa Menottiego. Nie da się ukryć, że jego przenosiny na Camp Nou rozpalały wyobraźnie miejscowych kibiców. Katalończycy potrzebowali nowego idola, bo ostatnie lata były dla nich wyjątkowo chude. Oto jak pierwsze spotkania z argentyńskim asem wspomina Juan Carlos Rojo, napastnik Blaugrany, występujący w niej właśnie w erze Maradony:

Przedstawiono nam go jako zbawcę. Nie trumfiowaliśmy w LaLiga od ośmiu lat, od czasów Johana Cruyffa. Wierzyliśmy, że Diego pomoże nam znów wygrać ligę.

El Pibe de Oro podziwiał także między innymi sam Pep Guardiola, który w okresie dzieciństwa pojawiał się na stadionie godzinę przed meczem, wyłącznie po to by zerknąć na rozgrzewające się nowe bożyszcze tłumów.

Diego stawał na środku boiska, brał piłkę i kopał ją wysoko w powietrze. Powtarzał to sześć czy siedem razy i ani razu nie wychodził przy tym ze środkowego koła. Ja nigdy nawet tego nie próbowałem. Wiem czego nie umiem.

Cóż, kto jak kto, ale aktualny menedżer Manchesteru City na futbolu z pewnością się zna, a jego słowa tylko potwierdzają z jak genialną jednostką mieliśmy do czynienia.

Embed from Getty Images

Mimo całej boskiej otoczki, nie można powiedzieć, że ów transfer okazał się strzałem w dziesiątkę.  Całej winy nie ponosił z pewnością sam Diego, a reszta drużyny, która onieśmielona geniuszem swojego asa atutowego, usunęła się nieco w cień. Innymi słowy dysproporcja między Maradoną, a resztą była po prostu zbyt duża (jako kibice reprezentacji Polski doskonale znamy ten przypadek…).  Mówił o tym między innymi Bernd Schuster, który mimo, że dogadywał się z nim na boisku bardzo dobrze, stwierdził:

Sądziliśmy, że Diego rozwiąże wszystkie nasze kłopoty na boisku, bo miał jakość i umiał wziąć na siebie ciężar gry. Reszta drużyny nieco się wycofała, co było niestety widać.

W ciągu dwóch sezonów spędzonych w stolicy Katalonii Maradona uzbierał 38 bramek w 58 oficjalnych grach. Nie przełożyło się to jednak na spektakularne triumfy klubu. Wprawdzie do swojej gabloty ten dołożył Puchar Króla, nieistniejący dziś Puchar Ligi oraz krajowy Superpuchar, ale nie triumfował w Primera División i, co za tym idzie, nie uczestniczył nawet w rozgrywkach o Puchar Europy. Pobyt Maradony w Barcelonie bardziej niż z trofeami, kojarzył się z jego zapaleniem wątroby (które według Fabiána Ortiza, dziennikarza sportowego i psychologa zamieszkałego w Barcelonie, było tak naprawdę chorobą weneryczną, którą piłkarz zaraził się przez swoje beztroskie praktyki seksualne z wieloma kobietami), i poważną kontuzją, jaką zafundował mu El Carnicero de Bilbao (Rzeźnik z Bilbao), uważany za jednego z najbrutalniej grających obrońców LaLigi, Andoni Goikoetxea.

Embed from Getty Images

Dosłownie rzutem na taśmę, w ostatnich minutach 30 czerwca 1984 roku, czyli ostatecznym terminie rejestracji zagranicznych zawodników w Italii, El Pelusa sfinalizował przenosiny do SSC Napoli (za kwotę 7,5 miliona dolarów, o 200 tysięcy dolarów więcej aniżeli zapłaciła za niego Duma Katalonii). O tym jak wielkim echem odbił się ten transfer niech świadczą dwa fakty – w Neapolu przywitało go 75 tysięcy widzów, a słynny reżyser i neapolitańczyk z urodzenia, Paolo Sorrentino, na łamach dokumentu The Hand of God: Through the eyes of Sorrentino, twierdzi, że Maradona nie przybył do Neapolu, ale objawił się miejscowej społeczności. Co prawda dwa pierwsze sezony Złotego Chłopca (właściwie to już dojrzałego mężczyzny) nie zostały okraszone żadnym trofeum, ale najlepsze miało dopiero nadejść. Tymczasem miał on na celowniku nie tylko imprezę roku, ale być może całej swojej kariery. Wielkimi krokami zbliżał się bowiem meksykański mundial…

El Narigón za El Flaco

Naciski medialne, niesatysfakcjonujące rezultaty i widoczne wypalenie Césara Luisa Menottiego w roli selekcjonera skłoniło prezesa Argentyńskiego Związku Piłki Nożnej do zmiany na najważniejszym stanowisku w krajowym futbolu. Schedę po szkoleniowcu, który doprowadził naród do historycznego sukcesu, przejął Carlos Bilardo. Taka roszada oznaczała także znaczną zmianę w tożsamości drużyny. Menotti preferował bowiem atrakcyjny futbol, oparty na sporej liczbie wymienionych podań i kolektywnej grze. El Flaco doceniał jednak szkoleniowców z tak zwanej “drugiej strony”, którzy pielęgnowali w sobie ducha catenaccio, myśląc w pierwszej kolejności o minimalizowaniu ryzyka i rozsądnym zarządzaniu nim na przestrzeni meczu. Do takowych zaliczał się właśnie jego następca, o pseudonimie El Narigón (człowiek o wielkim nosie).

Bilardo to jeden z niewielu przedstawicieli drugiej strony, z którymi umówiłbym się na kawę – wyrażał się o nim z szacunkiem eks-selekcjoner. Z kolei Diego Maradona pokusił się o pórownanie obu trenerów w krótkim komentarzu udzielonemu jego imiennikowi Diego Borinsky’emu z
El Gráfico. 

Menotti to najwybitniejszy trener, z jakim pracowałem. Jeśli chodzi o taktykę, to Bilardo jest od Menottiego dziesięć razy lepszy, ale potrzebuje dużo czasu na boisku, żeby uzyskać zamierzony efekt. El Flaco rozkładał taktykę na części pierwsze i przedstawiał nam ją w prosty i angażujący sposób, więc chwytaliśmy ją w mig.

Jeśli chodzi o kwestie związane bezpośrednio z szatnią, Bilardo postanowił przede wszystkim na projekt skupiony wokół Maradony, który miał w końcu stać się pełnoprawnym liderem zespołu. Nowy menedżer podjął nieoczywistą, trudną decyzję o odebraniu opaski kapitańskiej nie byle komu, bo samemu Danielowi Passarelli, bądź co bądź jedynemu członkowi złotej ekipy z 1978 roku, który znalazł się w kadrze także na MŚ w Meksyku. Teraz rola kapitana przypadła Maradonie, co miało dodać mu animuszu i zainspirować jego kolegów do wielkich rzeczy. To właśnie w nim Bilardo upatrywał, jak sam powiedział, lidera idealnego.

Embed from Getty Images

Nowy boss był do tego stopnia ogarnięty obsesją odniesienia sukcesu, że potrafił analizować najmniejsze, nawet z pozoru niezbyt istotne detale. Te przywołuje chociażby Claudio Caniggia, który współpracował z selekcjonerem w kadrze od 1987 roku: Pokazywał mi nagrania, na których stoję z rękami na biodrach. Stwierdził, że mam nie stawać w tej pozycji, bo wyglądam na zmęczonego. Gdy dotykałem włosów, mówił, że się dekoncentruję. Bilardo skrupulatnie analizował zachowania każdego członka drużyny bez wyjątku, przeprowadzając także indywidualne konwersacje, w obecności dwóch świadków, aby przypadkiem nikt nie próbował przeinaczać jego słów. El Narigón należał także do niewielu szkoleniowców w tamtym okresie, którzy nagrywali sesje treningowe.

Rewolucyjne podejście Bilardo, a także natłok informacji jakie przekazywał swoim podopiecznym sprawiały, że ci nie potrafili od razu znaleźć z nim wspólnego języka. To przekładało się na występy w południowoamerykańskich eliminacjach do mundialu w Meksyku, gdzie Argentyna grała w kratkę. Losy awansu miały rozstrzygnąć się dopiero w ostatniej kolejce grupy 1., w bezpośredniej domowej konfrontacji z Peru.

Jeszcze w 81. minucie zegar wskazywał na prowadzenie gości w stosunku 2:1. Wtedy na ratunek gospodarzom przyszedł Ricardo Gareca, który zdobył gola na wagę bezpośredniej kwalifikacji na meksykańskie boiska. O ironio, Peruwiańczyków awansu pozbawił ten, który już w roli ich szkoleniowca przerwał 36-letnią posuchę Los Incas, wprowadzając ich na mundial w Rosji (Gareca do dziś piastuje stanowisko selekcjonera tej reprezentacji).

Krajobraz przed mundialem

Ogromny kamień z serca spadł zatem zarówno Bilardo jak i Maradonie, który mógł już przygotowywać się na najważniejszy miesiąc w swoim życiu. W kadrze tuż przed startem czempionatu wyczuwalne było jednak spore napięcie, szczególnie pomiędzy byłym a obecnym kapitanem. Zresztą konflikt sięgał nawet głębiej, bowiem drużyna podzielona była na dwie frakcje – stęsknionej za rządami Menottiego gwardii (w skład której wchodzili m.in. Jorge Valdano, Daniel Passarella oraz Carlos Tapia), a także zwolenników aktualnego coacha (Pumpido, Brown, Ruggeri, Giusti, Burruchaga i oczywiście Maradona).

Nieunikniona stała się zatem szczera rozmowa pomiędzy zwaśnionymi stronami. Posłuchajmy legendarnego napastnika, Jorge Valdano.

Pojechaliśmy na mecz do kolumbijskiej Barranquilli. Na dzień przed spotkaniem, wieczorem, odbyło się zebranie, na którym wyjaśniliśmy sobie wiele spraw. Chodziło o skonfrontowanie pewnych stanowisk, musieliśmy powiedzieć sobie kilka rzeczy prosto w oczy.

To z kolei słowa kolejnego z członków 22-osobowej kadry na MŚ, Jorge Burruchagi:

Zebranie w Barranquilli było okropne, bardzo trudne, ale jego zwołanie było bardzo mądrą decyzją. Prawie się pozabijaliśmy. Już nigdy potem nie znalazłem się w takiej sytuacji. Ale ogólnie było to dla nas korzystne, musieliśmy porozmawiać.

W teorii niesnaski zostały chwilowo zażegnane, ale do kolejnych starć doszło już kiedy Argentyńczycy osiedlili się w Meksyku, w siedzibie Clubu América. Daniel Passarella miał wejść do pokoju Maradony nawet nie pukając i zastać Diego wraz z kilkoma zawodnikami, wciągających kokainę. W następnych dniach kapitan spóźnił się z kolei kwadrans na jedno z umówionych spotkań, co również nie umknęło uwadzę El Káisera, wyraźnie próbującego pozbawić nowego lidera jego przywództwa. Maradona mając już po dziurki w nosie napiętej atmosfery, doprowadził do publicznej konfrontacji z Passarellą, co opisał szczegółowo w swojej książce:

Skończyłeś? Dobrze to teraz pomówmy o tobie. Tak, to prawda, zażywam kokainę. Chciałbym cię jednak poinformować, że w tym konkretnym przypadku niczego nie brałem. Oskarżasz nie tylko mnie, ale też innych chłopaków, którzy nie mają z tym nic wspólnego. Kawał z ciebie sukinsyna!

Embed from Getty Images

Jak zatem widać, relacje między zawodnikami i atmosfera w szatni, delikatnie mówiąc, nie przypominały idylli, a raczej istną wieżę Babel. Mimo wszystko Maradona, skupiony na zrealizowaniu wspólnego celu, postanowił powiedzieć do wszystkich członków sztabu: Zostańmy mistrzami świata, a potem zobaczymy co dalej. Najważniejsza stała się zatem idea zjednoczenia mimo znaczących różnic i koncentracja jedynie na 7 najbliższych spotkaniach, które miały zapewnić La Albiceleste ich drugi tytuł. Teraz albo nigdy. To jego i ich make or break

Mistrzostwa Świata  FIFA w Meksyku 1986 – faza grupowa

Los chciał, aby w pierwszej części turnieju Argentyna zmierzyła się z Koreą Południową, broniącymi tytułu Włochami oraz Bułgarią. Kadra powołana na MŚ składa się w lwiej części (15 z 22 zawodników) z graczy występujących w lidze argentyńskiej, co tylko pokazuje, jaką siłą dysponowała lokalna Primera División (teraz taki układ w drużynie jest doprawdy trudny do wyobrażenia). Meksyk przejął prawo do organizowania czempionatu od Kolumbii, która jako pierwotny gospodarz nie podołała wymogom FIFA (kraj słynący z produkcji kawy zgodził się na organizację zmagań w 16-drużynowym formacie, a po raz drugi w historii turniej liczył 24 drużyny i rozegrany został w dokładnie takim samym systemie jak aktualnie obowiązujący w Mistrzostwach Europy). Jasne stało się zatem, że uczestnicy będą musieli zmagać się z mało komfortowymi warunkami – powietrze na wyskości około 2000 metrów było mocno zanieczyszczone, nie wspominając już o upałach, jakie dochodziły szczególnie podczas meczów rozgrywanych w samo południe. Pierwsza operacja, jaką z powodzeniem mieli przeprowadzić trener oraz zawodnicy nazywała się Korea Południowa.

Przed spotkaniem doszło do niecodzienniej sytuacji, która wykluczyła z gry, zgadnijcie kogo – ano jakże, Daniela Passarellę. Sztab dbał niezwykle starannie o każdy szczegół związany z żywnością – reprezentacyjny lekarz uczulał głównych aktorów widowiska, aby ci nie pili wody z kranu, a nawet żeby nie używali jej do mycia zębów. Wszystko przez trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło Mexico City dokładnie przed rokiem (woda mogła zawierać przez to szkodliwe dla organizmu bakterie). Mimo to choroba nie oszczędziła wspomnianego eks-kapitana reprezentacji, który złapał biegunkę. Passarella został hospitalizowany, a w czasie rozgrywania dwóch pierwszych spotkań drużyny stracił aż 7 kilogramów, przez co praktycznie wybił sobie z głowy większy angaż w dobre wyniki kolektywu. W jego miejsce do składu wskoczył José Luis Brown, stoper Deportivo Español, który wraz z biegiem wydarzeń miał okazać się absolutnym fundamentem zdobycia złotego medalu.

Przy obecności 60 tysięcy kibiców na obiekcie Estadio Olímpico Universitario, Argentyna chciała udanie zainaugurować swój zwycięski marsz. Skład Koreańczyków prawie w całości składał się z reprezentów rodzimej K-League – jedynym rodzynkiem był legendarny Cha Bum-kun, gracz Bayeru Leverkusen, jeden z najwybitniejszych piłkarzy azjatyckich w historii i między innymi dwukrotny triumfator Pucharu UEFA (drugi z nich dołożył właśnie w barwach Aptekarzy w sezonie 87-88, a w Niemczech zyskał pseudonim Cha Boom, dzięki niezwykłej mocy, z jaką potrafił kopać futbolówkę), znajdujący się jednak już na finiszu swojej kariery. Biało-Błętkitni zostali posłani do boju w klasycznej formacji 4-3-3, a najwięcej swobody w ofensywie otrzymał nie kto inny jak Diego Armando Maradona (piszę o tym nie bez powodu, bowiem ustawienie późniejszych czempionów na przestrzeni rywalizacji ulegało modyfikacjom).

Od pierwszych minut, jak na lidera przystało, największą aktywnością odznaczał się kapitan, dając pokaz swoich możliwości z piłką przy nodze w pełnym biegu. Koreańczycy nie oszczędzali Maradony, który już w pierwszych 5 minutach został dwukrotnie wycięty równo z trawą. Zwłaszcza drugie przewinienie, za które arbiter nie pokazał choćby żółtej kartki (moim zdaniem faulujący zasłużył bezdyskusyjnie na czerwoną), sprawiło, że cały argentyński naród zamarł, widząc zwijającego się z bólu Diego. Zemsta okazała się słodka, bowiem Pelusa po rzucie wolnym podyktowanym za owe przewinienie, popisał się piękną asystą głową (jego strzał został uprzednio zablokowany przez mur), a w polu karnym instynktem killera błysnął Jorge Valdano! Mecz nie mógł ułożyć się lepiej dla ekipy ze strefy CONMEBOL!

Albicelestes dominowali nad rywalem niemal w każdej sferze, zarówno prezentując wyższą kulturę gry jak i przeważając w aspekcie umiejętności indywidualnych. Imponowali dynamizmem swoich ataków, potrafiąc jednak także sprawnie przytrzymać piłkę, wymieniając przy tym sporo krótkich podań. Kapitalnym indywidualnym rajdem popisał się jeszcze w otwierającym kwadransie Jorge Burruchaga, ale jego strzał ostatecznie wylądował na słupku. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze. Diego Maradona po raz kolejny został sfaulowany, wywalczając stały fragment gry, który za chwilę sam wykonał. Znakomicie dośrodkował na pole karne, a tam największym sprytem wykazał się środkowy defensor Oscar Ruggeri! El Cabezón (Uparciuch) nie po raz pierwszy w swojej karierze błysnął strzałem głową, co potrafił czynić jak mało kto!

W dalszych minutach pierwszej połowy cały czas swój solowy popis dawał Maradona. Czasami jego dryblingi nie przynosiły zamierzonych efektów (jedna niebezpieczna strata jeszcze na własnej połowie), ale głównie kończyły się bezpardonowymi faulami Koreańczyków. Zresztą nie tylko on odczuwał nad wyraz agresywną postawę przeciwników – brutalnie wycięty został także snajper Lecce, Pedro Pasculli. Do końca premierowych trzech kwadransów nie wydarzyło się już nic godnego odnotowania (może poza pierwszym żółtym kartonikiem, jaki obejrzał Jung-moo Huh, za uderzenie Maradony w twarz), a Taegeuk tylko raz zmusili Nery’ego Pumpido do minimalnego wysiłku (pewnie wyłapany strzał zza szesnastki).

Embed from Getty Images

Minęły zaledwie 52 sekundy od wznowienia gry w drugiej połowie, a Argentyna prowadziła już 3:0. Daleko futbolówkę wybił bramkarz Pumpido, do bezpańskiej piłki dopadł Maradona, wpadł w pole karne i bezbłędnie wyłożył ją do Valdano, który z najbliższej odległości dopełnił dzieła zniszczenia. Po kolejnej bramce żołnierze Bilardo nieco zdjęli nogę z gazu, choć wciąż nienasycony trzema asystami Maradona wyraźnie szukał swojego trafienia. Gdy minęła godzina gry, w końcu do głosu doszli formalni goście, potrafiący składnie utrzymać się przy piłce na połowie rywala, a także coraz częściej kończący swoje ataki groźnymi uderzeniami. Spora w tym jednak zasługa Albicelestes, którzy nie odznaczali się już w tak dużym stopniu dyscypliną taktyczną, a przestrzenie pomiędzy konkretnymi formacjami były zdecydowanie za duże. W 73. minucie Wojownicy zdobyli w pełni zasłużonego gola honorowego. Pięknym strzałem zza pola karnego popisał się Park Chang-sun, zostając w ten sposób historycznym strzelcem pierwszej bramki dla Korei Południowej na mundialu! Pomimo że to trafienie nie miało większego znaczenia, sprawiło ogromną radość strzelcowi, wiedzącemu, że właśnie napisał on piękną historię dla swojej ojczyzny. Podopieczni Kim Jung-nama zagrozili Argentyńczykom jeszcze raz, ale w sytuacji sam na sam zimną krew zachował Pumpido, broniąc strzał rezerwowego Byuna Byung-Joo.

Mimo niepokojąco ospałej końcówki należało uznać to spotkanie za doskonałe otwarcie turnieju dla faworyta. Dubletem błysnął wprawdzie Valdano, ale to Diego Maradona, autor hat-tricka asyst, bez cienia wątpliwości zasłużył na tytuł MVP, nie tylko ze względu na statystyki, ale też ogromny pokład inspiracji, jaki dawał reszcie kolegów. Doprawdy niepojętym wydaje się fakt, że Koreańczycy zakończyli zawody z zaledwie 2 żółtymi kartonikami na koncie. Nawet bez pomocy VAR-u sędzia powinien ukarać ich przynajmniej 5, a jak już wspomniałem, Azjaci mieli spore szczęście, że wytrwali w komplecie do końca.

Co ciekawe, mimo efektownego otwarcia szatnia zwycięzców cały czas przypominała bulgoczący kocioł. Kość niezgody stanowiły bowiem pretensje Valdano do Maradony, mimo że 10-tka Napoli dwukrotnie asystowała przy jego właśnie bramkach.

Po strzeleniu dwóch goli dalej głośno domagałem się piłki, bo tak miałem w zwyczaju. Często bywałem niekryty, więc krzyczałem, żeby ten, kto jest przy piłce, wiedział, gdzie mnie szukać. W pewnym momencie Diego powiedział: „Domagasz się każdej piłki!”, albo coś w tym stylu. My, piłkarze, jesteśmy ludźmi walecznymi, mamy w sobie coś z macho. Nie odzywaliśmy się do siebie przez 10 dni.

Mimo różnic w charakterach dwa fundamenty ofensywne musiały jakoś schować dumę do kieszeni, bowiem już za 3 dni poprzeczka miała iśc zdecydowanie w górę. Na 5 czerwca 1986 roku w Puebli zaplanowano bowiem hitowo zapowiadające się starcie z reprezentacją Włoch.

Italia zaliczyła delikatny falstart, zaledwie remisując z Bułgarią 1:1. Wciąż prowadzona (już od 11 lat) przez legendarnego Enzo Bearzota drużyna wyglądała jednak zdecydowanie inaczej w porównaniu do zwycięskiego finału na Santiago Bernabéu z 1982 roku. Miejsce w składzie z tamtej złotej drużyny zachowało zaledwie czterech piłkarzy (Scirea, Bergomi, Conti oraz Cabrini). Tymczasem Carlos Bilardo dokonał dwóch roszad względem jedenastki, jaka wybiegła podczas inauguracji. José Luis Cuciuffo zastąpił Néstora Clausena na boku obrony (miejsca nie oddał już do końca mistrzostw), a miejsce Pascullego w ataku zajął Claudio Borghi.

Włosi postawili na indywidualne krycie największego argentyńskiego asa – rola plastra przypadła Salvatore Bagniemu, mającego podążać jak cień za Maradoną. Jako pierwsza do natarcia przystąpiła Squadra Azzurra. Conti stracił piłkę, która na skraju szesnastki najpierw odbiła się od Garrégo, a następnie pechowo trafiła w rękę Jorge Burruchagi. Holenderski rozjemca meczu Jan Keizer wskazał na wapno. Jedenastkę na gola pewnie zamienił snajper Italii, Alessandro Altobelli i już od 7. minuty Argentyna musiała gonić wynik. Podopieczni Bilardo nie rozgrywali swoich ataków z taką płynnością i szybkością, jak czynili to w starciu z Koreą. Tutaj liczyli głównie na indywidualne zrywy Maradony, które do 30. minuty nie przynosiły jednak pożądanych skutków. Po upływie dwóch kwadransów na bezpośrednie zagranie podcinką zdecydował się Valdano. Futbolówka nabrała bardzo korzystnej rotacji dla wbiegającego zza pleców Scirei gwiazdora Napoli, który idealnie wykorzystał swoją szybkość i popisał się sprytnym, sytuacyjnym uderzeniem, delikatnie kierując piłkę idealnie w długi róg bramki Galliego. W szatni duet Valdano – Maradona nie odzywał się do siebie, ale na boisku rozumieć można się przecież bez słów!

Zapowiadane jako starcie aktualnych mistrzów globu z być może pretendentem numer 1 do tego miana nie obfitowało jednak w zawrotną ilość sytuacji czy podbramkowych spięć. Nieco większą aktywnością wykazywali się Włosi, a najbliżej szczęścia znajdowali się już w drugiej części gry, kiedy to w słupek trafił Bruno Conti. Spotkanie zakończyło się sprawiedliwym remisem, a bardziej zadowoleni z takiego obrotu spraw z pewnością byli Argentyńczycy, wciąż utrzymując przodownictwo w grupie A.

Aby przypieczętować awans do fazy pucharowej z 1. miejsca wystarczyło wygrać z Bułgarami. Lwy występujące na mundialu po raz 5 szukały swojego debiutanckiego zwycięstwa (po 14 nieudanych próbach). Wówczas nie można było jeszcze mówić o ich złotym pokoleniu, bowiem choćby Hristo Stoichkov zadebiutował dla kraju dopiero w eliminacjach do Euro 1988. Kadra liczyła sobie zaledwie dwóch zawodników spoza rodzimej ligi, występujących nad Sekwaną Andreya Zhelyazkova (Strasbourg) oraz Plamena Markova (FC Metz). W swoich wspomnieniach Diego Maradona twierdzi, że piłkarze rywala mieli spętane nogi, tuż przed rozpoczęciem gry.

Bułgarzy patrzyli na nas ze strachem w oczach, zwłaszcza przed wyjściem na boisko, w tunelu i wtedy, gdy zaczęliśmy się wygłupiać z Tatą Brownem i kilkoma innymi chłopakami. Co takiego zrobiłem? Wskoczyłem mu (Brownowi) na plecy i krzyczałem jak goryl, po czym z niego zszedłem i zacząłem uderzać się pięściami w klatkę. Nagle wszyscy zaczęliśmy krzyczeć na siebie jak szaleńcy: „Jazda sukinsyny!”. Bułgarzy wyglądali tak, jak gdyby właśnie objawił im się diabeł z piekła.

Słowa Pelusy wydają się zawierać prawdę, bowiem przedstawiciele Europy stanowili tło dla grających z polotem i lekkością Biało-Błękitnych. W 3. minucie strzałem głową efektowne dośrodkowanie bocznego obrońcy Cuciuffo na gola zamienił Valdano, a w drugiej połowie oponentów bez litości dobił Burruchaga, również tą częścią ciała pakując piłkę do siatki (po 4. asyście w turnieju Maradony). Bez dwóch zdań ta przeszkoda okazała się najłatwiejszą z 7, jakie na drodze do chwały miała przebyć ferajna Bilardo. Rutynowe zwycięstwo pozwoliło wygrać grupę i w teorii oznaczało to wylosowanie nieco mniej wymagającego przeciwnika w 1/8 finału. Tam czekała już  reprezentacja Urugwaju, która bardzo szczęśliwie awansowała do fazy pucharowej z 3. miejsca (gdyby system punktowy przeliczał zdobyte oczka jak dziś, to ich miejsce zajęliby Węgrzy).

El Clásico del Río de la Plata

Rywalizacja Argentyny z Urugwajem po dziś dzień to jeden z największych klasyków nie tylko piłki południowoamerykańskiej, ale i światowej. Obie drużyny to w końcu dwie najbardziej utytułowane reprezentacje w historii Copa América (po 15 triumfów, stan po 2021 roku), a na dziś mierzyły się ze sobą aż 197 razy, co stanowi światowy rekord. Nie muszę także przypominać, że oba teamy spotkały się w historycznym, pierwszym finale mundialu (od tego czasu przez 56 lat los nie skrzyżował ich dróg na mistrzostwach świata). La Celeste dzierżyli miano mistrza kontynentalnego, po triumfie w edycji, która odbyła się w 1983 roku. Mimo wszystko nie można powiedzieć, że posiadali oni tak ekscytujące pokolenie graczy jak choćby pod koniec pierwszej dekady XXI wieku.

Z argentyńską kadrą pożegnał się za to Daniel Passarella, który naderwał mięsień lewej nogi, a według lekarza doznał urazu przez to, że zlekceważył zalecenia, intensyfikując treningi. Sam zawodnik twierdził jednak, że po prostu nie wytrzymywał obciążeń, do których zmuszano go już podczas turnieju. Co prawda Passarella pojawił się na stadionie podczas batalii z Urugwajem, zapewniając także, że istnieje szansa, że wystąpi w ćwierćfinale, ale następnie zdiagnozowano u niego wrzody jelita grubego, co całkowicie przekreśliło jego szanse na odegranie istotnej roli w Meksyku. Nowy nabytek mediolańskiego Interu opuścił zgrupowanie i udał się wraz z rodziną do Acapulco, czego nie mógł mu wybaczyć Maradona – W 1986 roku wkładaliśmy w ten turniej serce i duszę, a on wygrzewał się na słoneczku w Acapulco – skomentował całą sytuację Diego w swojej książce.

Bilardo zdecydował się posłać do boju swoją pewną jedenastkę w ustawieniu 4-4-2 – po dwóch spotkaniach absencji do składu wrócił Pedro Pasculli i, jak miało się okazać, ta decyzja stanowiła pokaz trenerskiego nosa (nomen omen) El Narigóna. Pierwsze minuty upłynęły pod znakiem raczej sennego tempa i kunktatorskiej postawy Urugwajczyków, którzy od czasu do czasu wycofywali piłkę do swojego bramkarza (przypomnijmy, że do 1992 roku porteros mogli chwytać piłkę w rękawice po zagraniach nogą od swoich kompanów z pola). Ze schematów jak zawsze próbował wyłamywać się Maradona, decydując się na indywidualne rajdy z piłką przy nodze. Odnosiłem wrażenie, że partnerzy Pelusy nieco nie nadążali za jego geniuszem, często nie startując do prostopadłych podań czy nie pokazując się do gry po jego zrywach. Aktywnością odznaczał się także Burruchaga, ale żadna z drużyn nie potrafiła stworzyć konkretnego zagrożenia (wypady w fazach przejściowych Urugwaju w każdym przypadku kończyły się niepowodzeniem). Około 25. minuty potężnie z rzutu wolnego huknął z kolei Maradona, ale piłka trafiła w spojenie słupka z poprzeczką.

Embed from Getty Images

Kiedy wydawało się, że pierwsza połowa zakończy się bezbramkowym remisem na 4 minuty przed jej końcem wydarzyło się to, co najważniejsze. Akcję zapoczątkował Maradona, czarując rywala i korzystając ze swojego nisko osadzonego środka ciężkości. El Pibe de Oro napędził włączającego się do ataku, skądinąd defensywnie usposobionego, Sergio Batistę. Pomocnik Argentinos Juniors oddał futbolówkę Burruchadze, który z kolei podał ją w pole karne, gdzie nastąpił chaos. Z tego chaosu urodziła się jedyna bramka tej konfrontacji. Grający z trójką na plecach Eduardo Mario Acevedo sprezentował piłke Pascullemu, a ten z najbliższej odległości bez skrupułów wpakował ją do siatki! Jeszcze przed przerwą formalni goście mieli swoją najlepszą okazję do wyrównania, ale Enzo Francescoli spudłował w dogodnej sytuacji już wewnątrz pola karnego.

Po wznowieniu gry Pedro Pasculli zmarnował doskonałą szansę, aby podwyższyć prowadzenie. Po raz wtóry tego popołudnia błysnął Maradona, mijając na skrzydle dwóch rywali, a następnie wykładając piłkę snajperowi Lecce, który jednak nie trafił w nią, znajdując się gdzieś w okolicy 3. metra. Swojego gola powinien dołożyć także Burruchaga, jednak jego uderzenie z linii bramkowej wybił Acevedo, poniekąd rehabilitując się za niefortunne zagranie z pierwszej połowy. Z kolei pod bramką Pumpido gorąco zrobiło się już tylko raz. Rezerwowy Jorge da Silva oddał nieprzyjemny strzał zza szesnastki, a golkiper odbił piłkę do boku, aby następnie złapać ją w swoje ręce (heroicznie próbujący dobić próbę kolegi Enzo Francesoli wpadł w Pumpido, brzydko go faulując). W samej końcówce Urugwaj rzucił już wszystkie siły na połowę Argentyny i nadział się na kontratak. Pędzący sam na sam z bramkarzem mniej więcej od środkowej linii boiska Pedro Pasculli powinien był skompletować dublet, ale przegrał rywalizację z Fernando Álvezem.

Spotkanie nie należało do najbardziej porywających, a najbardziej usatysfakcjonowanym człowiekiem na stadionie bez dwóch zdań był Carlos Bilardo. Natchnął zespół do ciężkiej pracy i wzorowej organizacji gry, co zostało uwypuklone boisku. Nie zgodzę się z tezą Guillema Balagué, który w książce Diego Maradona – Chłopiec, Buntownik, Bóg stwierdził, iż było to najlepsze spotkanie Maradony na tamten moment w reprezentacji. Owszem, Złoty Chłopiec inspirował wielokrotnie kolegów, popisał się kilkoma ładnymi rajdami, ale ostatecznie spotkanie z Urugwajem zapisało się formalnie jako jedyne na mundialu w Meksyku, w jakim nie zaliczył on ani gola ani asysty. Na boskie standardy, jakie sam wyznaczył sobie Diego, był to co najwyżej jego dobry mecz. Wyróżniłbym natomiast szczególnie dwóch graczy. Popisowe zawody rozegrał José Luis Brown, który doskonale antycypował ruchy rywali, wielokrotnie doskonale grając na wyprzedzenie i stając się tym samym pełnoprawnym szefem defensywy. Swoją robotę znakomicie wykonywał także Sergio Batista (z wyjątkiem jednego błędu, gdy za krótko odegrał piłkę do Browna, który musiał się ratować faulem), defensywny pomocnik występujący tuż przed kwartetem obrońców. Bardzo dobrze zabezpieczał zespół w fazach przejściowych, pewnie inicjował ataki Argentyńczyków w ich pierwszej fazie, stanowiąc istny bufor bezpieczeństwa dla drużyny. Po skromnym zwycięstwie w południowoamerykańskim klasyku Albicelestes czekał teraz prawdziwy chrzest bojowy w ćwierćfinale. Rywal? Rozpędzona reprezentacja Anglii z Garym Linekerem na czele..

Mecz, który nigdy się nie zakończył

Niby polityki nie powinno mieszać się z futbolem, ale czasami wydaje się to nieuniknione. W końcu nie raz, nie dwa słyszałem członków mojej rodziny porównujących mecze z Niemcami czy Ukrainą do okazji na wyrównanie rachunków za II wojnę światową i rzeź wołyńską. Ćwierćfinałowa konfrontacja Argentyny z Anglią także zawierała w sobie silny kontekst polityczno-społeczny. W końcu wspomnienia wojny o Falklandy (w której zginęło 649 Argentyńczyków oraz 255 Brytyjczyków) wciąż żyły z pewnością w głowach szczególnie kibiców zwaśnionych nacji. Piłkarze także zdawali sobie sprawę z szerszego wymiaru tejże rywalizacji. To był niezwykle ważny mecz, ćwierćfinał mistrzostw świata! Ale tak, mieliśmy poczucie, że to zupełnie inny poziom emocji niż zwykle – to słowa angielskiego superstrzelca, Gary’ego Linekera. Z kolei Diego Maradona zapewniał, że chodziło jedynie o futbol, a od historii należy całkowicie się odciąć. Mimo wszystko to właśnie on stojąc tuż obok Anglików w tunelu prowadzącym na murawę krzyczał: Jazda, jazda panowie, to sukinsyny… Do boju, te sukinsyny zabijały naszych sąsiadów, naszych krewnych! Z kolei Tata Brown przyznał się do zastrzyku nagłej motywacji, jaki otrzymał w momencie odgrywania narodowego hymnu.

Mówię ci, poczułem się tak, jak gdybym chwycił w zęby nóż i mocno zagryzł. Chciałem się przekonać, czy mogę wziąć na nich odwet, wygrywając ten mecz. Moje normalne życie zupełnie przestało się liczyć. Wszyscy myśleliśmy tak samo. Wcześniej nie rozmawialiśmy o Malwinach jak o problemie, a teraz we wszystkich nas zaszła przemiana.

Z czysto sportowego punktu widzenia Anglicy rozpoczęli turniej niemrawo (przegrana z Portugalią oraz zaledwie remis z Marokiem), ale dwie kolejne wiktorie w stosunku 3:0 nad Polską i Paragwajem przywróciły optymizm wyspiarzom. W ich szeregach szalał Gary Lineker, lider klasyfikacji strzelców i na koniec turnieju zdobywca złotego buta mundialu (z 6 trafieniami). Oprócz niego trzon drużyny tworzyli wszechstronny pomocnik Bobby Robson, potężny i niepatyczkujący się z napastnikami stoper Terry Butcher (można by zażartować, że jego nazwisko zobowiązywało do twardej gry) czy wreszcie legendarny golkiper Peter Shilton. Nie można zapominać także choćby o Peterze Beardsleyu, w latach 1987-1991 zawodniku Liverpoolu, o którym pisałem nieco więcej w tekście o Wimbledonie z sezonu 1987-1988 (porównałem wówczas jego styl gry do samego Leo Messiego). Trener Bilardo postawił tym razem na innowacyjny system 3-5-2, w którym Maradona i Valdano jako dwójka najbardziej wysuniętych graczy, miała cofać się głęboko, aby wspierać kolegów z drugiej linii. Miejsce w składzie stracił z kolei bohater konfrontacji z Urugwajem Pedro Pasculli, a do podstawowej jedenastki wskoczyli Héctor Enrique wraz z Julio Olarticoecheą (drugi z nich zastąpił kontuzjowanego Oscara Garrégo). Mecz odbywał się na słynnym Estadio Azteca, od którego ośrodek Argentyńczyków dzieliło ledwie 5 minut jazdy.

Początkowa jego faza  była rozgrywana bardzo ostrożnie z obu stron. W 9. minucie po raz pierwszy (jak doskonale wiecie, nie po raz ostatni) dał o sobie znać Maradona, którego po kilku udanych dryblingach bez pardonu ściął Terry Fenwick, otrzymując za to przewinienie żółtą kartkę. Od tego momentu obrońca musiał zatem grać bardzo rozważnie, aby nie zostać przedwcześnie wykluczonym. Pierwsza połowa gry nie przyniosła tak naprawdę żadnych emocji. Ustawienie z tercetem stoperów Argentyny zapewniało bezpieczeństwo szczególnie po stratach mogących zainicjować szybkie kontrataki, a Maradona mimo chęci i głębokiego cofania się po piłkę do drugiej linii nie potrafił ukąsić Synów Albionu. Terry Butcher po latach bez ogródek stwierdził, że w pierwszej odsłonie żadna z drużyn nie pokazała niczego ciekawego. Jak się miało okazać, była to jedynie cisza przez najpotężniejszą piłkarską burzą, jakiej doświadczyło kiedykolwiek Estadio Azteca…

Okres między 51. i 55. minutą spotkania Argentyna – Anglia obfitował w dwa wydarzenia, które nigdy nie znikną już z pamięci fanów futbolu. Przez 50 minut nie działo się nic godnego uwagi, a tymczasem w ciągu zaledwie 240 sekund zostały zdobyte najbardziej kontrowersyjna oraz najpiękniejsza bramka XX wieku. Diego Maradona, który najpierw operował bliżej lewej flanki, instynktownie postanowił w drugiej połowie zmienić strefę boiska, atakując częściej z prawej strony. El Pelusa znalazł się tymczasem bliżej środka, próbując koronkowo rozegrać piłkę z Valdano. Ten stracił ją, a Steve Hodge intencjonalnie bądź nie zagrywał do swojego bramkarza. Przebieg zdarzeń przewidział Maradona i z impetem ruszył na futbolówkę. Doskonale wiedział, że 165 centymetrów wzrostu to za mało by powalczyć o nią przepisowo, zatem zdecydował się na… chyba już domyślacie się na co! Delikatnie dziubnął piłkę reką, a ta niechybnie minęła bezradnego Shiltona i wturlała się do siatki!  

Wbił ją ręką! Bóg strzelił gola ręką. Pomścił wielki lud argentyński, uciskany przez niegodziwych imperialistów na Falklandach. To geniusz! To akt polityczny. Rewolucja. Upokorzył ich, rozumiesz? Upokorzył ich!

To wprawdzie tylko słowa fikcyjnej postaci z filmu Paolo Sorrentino È stata la mano di Dio, ale chyba łatwo możemy wyobrazić sobie, że mógł je wypowiedzieć każdy trzymający kciuki za La Albiceleste fan, od Neapolu przez Buenos Aires po Mexico City! W tym miejscu warto przywołać także dwie ciekawostki. Po pierwsze, Diego Maradona doskonale opanował repertuar strzelania goli ręką. Ćwiczył takie zagrania na treningach, oszukując między innymi Jorge Valdano, który myślał, że jego kompan z ataku trafił do siatki głową. Co więcej nieprzepisowe trafienia zanotował także jeszcze w wieku dzięciecym, a później próba oszustwa nie uszła mu na sucho w meczu Argentinos – Vélez Sarsfield. Rozjemca tego spotkania nie uznał gola i poinstruował młodego Diego, aby więcej tak nie robił, na co ten odpowiedział tylko, że nie może niczego obiecać (gol po strzale ręką uszedł mu jednak na sucho także w meczu z Udinese). No cóż przynajmniej był szczery… Co równie ciekawe kultowe określenie „ręka boga” nie zostało użyte po raz pierwszy przez samego strzelca bramki. Wymyślił je Néstor Ferrero, argentyński korespondent włoskiej agencji prasowej ANSA. Tunezyjski arbiter Ali Bin Nasser mimo licznych protestów Anglików uznał bramkę i nakazał wznowienie gry od środka. Wątpliwości co do legalności owego trafienia mieli także sami Argentyńczycy, Do Maradony podszedł choćby Batista, mówiąc: Ej, przecież strzelileś ręką! W odpowiedzi usłyszał tylko – Zamknij się kretynie i mnie wyściskaj! Wówczas reszta kolegów podążyła za Diego, tak, aby sędzia nie mógł niczego podejrzewać.

Niemogący pogodzić się z werdyktem Anglicy musieli go jakoś przełknąć i starać się wrócić do gry. Tymczasem w 55. minucie ten sam zawodnik dał im o sobie znać po raz drugi. Maradona przyjął piłkę jeszcze na własnej połowie i zaprezentował coś, czego po prostu nie da się podrobić. Nie robił tego wcale z jakąś zawrotną prędkością, ale balansem ciała ośmieszał kolejnych rywali. Wygrał pojedynek w środku pola z Peterem Reidem, a następnie pędził już sam wiedząc, że to może być jego moment. Kolejny na liście jego ofiar pojawił się Butcher, później Fenwick, aż w końcu został już tylko Peter Shilton. Ten również nie dał rady, a bramka stała już przed Diego otworem. Wracający Butcher próbował jeszcze desperacko ratować sytuację, ale tym razem noga boga również była poza zasięgiem wszystkich. Piłka trafiła do siatki, a cały świat został świadkiem najpiękniejszego gola XX wieku! Podobnego wyczynu w 2007 roku dokonał także jego rodak Leo Messi, ale ranga spotkania należała do całkowicie odmiennych (trafienie La Pulga zanotował w dwumeczu Copa del Rey przeciwko Getafe, który Barcelona i tak przegrała).

Geniusz! Geniusz! Geniusz! Ta-ta-ta-ta-ta-ta! Goooool! Gooool! Będę płakał! Boże Święty! Niech żyje piłka nożna! Golaazo! Diegoooool! Maradona! Będę płakał, przepraszam! Maradona po zapierającym dech w piersiach rajdzie, najlepszej akcji wszech czasów! Niczym mały latawiec z kosmosu! Z jakiej planety przybyłeś? Minąłeś tylu Anglików i zjednoczyłeś cały kraj w okrzykach na cześć Argentyny!

Powyższe słowa legendarnego komentatora Víctora Hugo Moralesa doskonale wpisały się w boskość rajdu, jaki przeprowadził Diego Armando Maradona. Nawiązując do ostatniego tekstu na „20:45” – polscy komentatorzy – uczcie się! Asystę przy golu formalnie zapisano przy nazwisku Héctora Enrique, ale postawmy sprawę jasno – jego udział przy nim był tak marginalny, jak chociażby Sergio Busquetsa przy trafieniu Leo Messiego w półfinale Ligi Mistrzów przeciwko Realowi Madryt w 2011 roku. Zresztą sam Enrique na kontroli andydopingowej po meczu żartował, że wszyscy gratulują Maradonie, ale tak naprawdę to on odegrał w tej akcji pierwsze skrzypce.

Anglicy po dwóch ciosach, które posłały ich na łopatki, nie chcieli jednak zbyt wcześnie wywieszać białej flagi. Glen Hoddle był bliski pokonania Pumpido z rzutu wolnego, ale bramkarz popisał sie efektowną paradą, wybijając piłkę na rzut rożny. The Three Lions stać było jednak tylko na trafienie honorowe. John Barnes, który pojawił się na boisku w 74. minucie, doskonale zacentrował w pole bramkowe, a tam taki lis pola karnego jak Lineker nie miał prawa już spudłować. Dzisiaj ceniony ekspert angielskiej telewizji trafił do siatki po raz 6., co ostatecznie dało mu złotego buta, ale tego dnia i tak cały świat mówił tylko o Maradonie. Mimo wszystko w 88. minucie miało miejsce zdarzenie, które mogło potencjalnie zmienić bieg całej późniejszej historii. Barnes bliźniaczo podobnie dośrodkował futbolówkę z bocznej strefy, a akcję na dalszym słupku zamykał Lineker. W ostatniej chwili piłkę sprzed nosa napastnika sprzątnął jednak Olarticochea, popisując się niemal identyczną  interwencją do tej, jaką zanotował Michalis Kapsis w ćwierćfinale Euro 2004 z Francją! Skoro Maradona zagrał ręką boga, to popularny Vasco uratował przeciekający okręt boską głową!  Lewy pomocnik ryzykował w ten sposób także bramkę samobójczą, bo przecież nie mógł dokładnie kontrolować lotu piłki, ale jego godny podziwu heroizm opłacił się w pełni! Albicelestes dowieźli skromne prowadzenie do końca i to oni zameldowali się w strefie medalowej.

Anglicy do dziś jednak nie potrafią pogodzić się z ostatecznym wynikiem. To spotkanie dla nich nigdy się nie zakończyło i prawdopodobnie nie zakończy się nigdy. Peter Shilton nie wybaczył Diego Maradonie i bez ogródek stwierdził, że nie poprosiłby go o koszulkę w żadnych okolicznościach. Trykotem z Pelusą wymienił się z kolei Steve Hodge, ale wówczas nie wiedział, że gol został zdobyty ręką. Wspomniany Shilton, skądinąd rekordzista w ilości występów w narodowej reprezentacji, po latach odmówił Maradonie, kiedy ten zaprosił go do wspólnego występu w telewizji. Za to wiele wiosen później kapitan reprezentacji spotkał się z Garym Linekerem podczas nagrywania programu dla stacji BBC. El Pibe de Oro właśnie tak wspomina tamtą wizytę:

Na wstępie zapytał mnie: „Zrobiłeś to ręką, czy ręką Boga?” Pamiętam, że powiedział wtedy, że takie zagranie jest uznawane w Anglii za oszustwo, a piłkarza, który się go dopuszcza, uważa się za oszusta. Powiedziałem mu, że dla mnie to podstęp, a stosujący go zawodnik jest po prostu przebiegły. Pogadaliśmy sobie wtedy jak piłkarz z piłkarzem.

Z kolei Chris Waddle przyznał bez hipokryzji: Wielu angielskich fanów nigdy nie wybaczy Maradonie tego co zrobił, ale gdyby takiego samego gola strzelił dla nas Gary Lineker, byłby bohaterm do dzisiaj. Emocje szybko nie opadły, ale teraz La Albiceleste czekała kolejna misja, o nazwie Belgia…

Przedostatni krok do wiecznej chwały

Na drodze do wielkiego finału los skrzyżował drogi Argentyny oraz Belgii, bez dwóch zdań największej rewelacji turnieju. W drużynie Guya Thysa błyszczał zwłaszcza młodziutki, zaledwie 20-letni wirtuoz drugiej linii Enzo Scifo, wybrany najlepszym młodym graczem całych zmagań. W szeregach Czerwonych Diabłów występowało jednak znacznie więcej intrygujących graczy – wystarczy wymienić Jeana-Marie Pfaffa (bramkarza Bayernu), stopera lub środkowego pomocnika Stéphane’a Demola (autora gola i 3 asyst) czy kapitana i absolutnego lidera linii pomocy Jana Ceulemansa (który zakończył mistrzostwa z bilansem 3 goli oraz 2 asyst). Bilardo i spółka nie mogli zatem zlekceważyć nieobliczalnego adwersarza.

El Narigón postawił na takie samo ustawienie jak w konfrontacji z Anglią – trzech środkowych obrońców, dwóch bocznych pomocników (Olarticochea – Enrique), duet defensywnych pomocników odpowiedzialnych za równowagę (Giusti – Batista) oraz wspierający dwójkę napastników (Valdano – Maradona) Jorge Burruchaga. Premierowa odsłona nie przyniosła goli i nie obfitowała w sytuacje bramkowe. Argentyńczycy posiadali wyższe umiejętności indywidualne, potrafili ze swobodą przedostawać się w trzecią tercję boiska, ale tam brakowało im już konkretów. Z kolei stawka meczu zdawała się nieco przytłaczać Belgów, pogromców Hiszpanów w ćwierćfinale.

Senne tempo trwało do 51. minuty. Wtedy na nieszablonową próbę zdecydował się rosnący z meczu na mecz Jorge Burruchaga. Grający za plecami Valdano i Maradony pomocnik Nantes zagrał prostopadłą piłkę w pole karne, do wbiegającego za plecy dwójki obrońców Pelusy. Ten wykorzystał swój naturalny ciąg na bramkę, wyprzedził wspomniany duet i delikatnie dziubnął piłkę szpicem buta! Po raz wtóry pokazał on niesamowite boiskowe cwaniactwo, futbolówka minęła Pfaffa i znalazła drogę do siatki!

12 minut później kolejny solowy popis Maradony pozbawił rywali złudzeń. Grający jako prawy stoper Cuciuffo podciągnął nieco z futbolówką do przodu i oddał ją do Diego, pokazując się za chwilę do gry w ofensywie, dając tym samym ciekawą opcję swojemu partnerowi. Ten nie skorzystał z niej jednak i jak gdyby nigdy nic z dziecinną łatwością poradził sobie z czterema rywalami! Wpadł w pole karne, a na koniec wykończył swój rajd zegarmistrzowsko precyzyjnym uderzeniem! Bezradni Belgowie mogli tylko przecierać oczy ze zdumienia, chociaż po tym co Maradona pokazał z Anglią, taka akcja nie powinna już nikogo dziwić.

Po drugim trafieniu Argentyna grała już niezwykle mądrze. Zamroziła spotkanie, wybijała oponentów z rytmu i nie pozwoliła im praktycznie na nic. To był zdecydowanie najbardziej dojrzały mecz całego kolektywu – brawa należały się przede wszystkim Bilardo, którego rewolucyjny system przynosił oszałamiające skutki w grze defensywnej. Albicelestes doskonale zneutralizowali główne atuty Czerwonych Diabłów w postaci nieszablonowości Scifo czy Ceulemansa – dwaj kreatorzy gry tego dnia zostali całkowicie od niej odcięci. Bohaterem numer 1 został oczywiście Maradona, który oprócz skompletowania dubletu zaliczył aż 98 kontaktów z piłką, ale triumf nie stałby się faktem, gdyby nie zespołowa praca jego kolegów na całej długości boiska. Zostało już zatem jedynie postawienie kropki nad „i” – wielki finał z Republiką Federalną Niemiec.

Ostatni krok do wiecznej chwały

Można pokusić się o stwierdzenie, że RFN nie dotarła do finału, a do niego doczłapała. Ekipa Franza Beckenbauera wyszła z grupy z drugiego miejsca z ujemnym bilansem bramkowym, w 1/8 finału do 87 minuty nie mogła sforsować defensywy Maroka, a w ćwierćfinale wyeliminowała Meksyk dopiero po serii rzutów karnych. Najbardziej przekonujący występ zaliczyła w półfinale, gdzie odprawiła z kwitkiem mistrzów Europy, Francuzów (2:0) po golach Andreasa Brehmego i Rudiego Völlera. Być może styl, w jakim dostała się do meczu o złoto, nie porywał, ale chyba wiemy, że Niemcy od zawsze byli drużyną typowo turniejową i doprawdy ciężko wyobrazić sobie bardziej wymagającego rywala w finale. W swoim składzie Die Mannschaft posiadali w końcu wiele gwiazd – mistrza kraju w barwach FC Köln, legendarnego bramkarza Toniego Schumachera, ofensywnie usposobionego lewego defensora, Andreasa Brehmego, zdobywcę jedynego scudetto w historii Verony, Hansa-Petera Briegela czy wreszcie doprawdy zacne grono ofensywnych piłkarzy – Felixa Magatha (triumfatora Pucharu Europy w barwach Hamburga), Karla-Heinza Rummenigge (dwukrotnego zwycięzcę European Cup) oraz Klausa Allofsa i wspomnianego Rudiego Völlera. Biorąc pod uwagę, jakie kluby reprezentowali rywale Argentyny, to ich należało uznać za delikatnego faworyta. Carlos Bilardo miał jednak plan zakładający dalsze korzystanie z formacji, która w poprzednich dwóch konfrontacjach przyniosła mu wymierne korzyści (3-5-2). Z kolei Franz Beckenbauer postawił na indywidualne krycie Maradony przez Lotthara Matthäusa.

Praca środkowego pomocnika monachijskiego Bayernu zdawała się procentować – mimo że to właśnie po rzucie rożnym wykonywanym przez Maradonę La Albiceleste stworzyli pierwsze zagrożenie, to piłkarz z dziesiątką na plecach pozostawał raczej niewidoczny. Po raz pierwszy zapisał się on w protokole meczowym otrzymując żółtą kartkę za protesty w kierunku sędziego, który nakazał powtórzenie rzutu wolnego dla RFN. Zegar wybił tymczasem 23 minutę. Sfaulowany został Cuciuffo, a stały fragment gry wykonał tym razem Burruchaga. Dośrodkował na dalszy słupek, Schumacher zaliczył pusty przelot, a akcję zamknął José Luis Brown! Na co dzień zaledwie rezerwowy Deportivo Español, który miał jechać do Meksyku jedynie jako uzupełnienie składu, niespodziewanie znalazł się teraz w piłkarskim Edenie!

W 34 minucie Biało-Błękitni mogli podwyższyć prowadzenie po koronkowej wymianie piłki między Burruchagą a Maradoną, ale tym razem Schumacher spisał się bez zarzutu. Duet ten rozumiał się jednak coraz lepiej i nie po raz ostatni tego wieczora zaszedł za skórę finalistom turnieju. Brazylijski sędzia Romualdo Arppi Filho zakończył premierowe trzy kwadranse, zapraszając piłkarzy do szatni. Argentyna znajdowała się zatem 45 minut od swojego drugiego tytułu mistrzów globu.

Niemcy rozpoczęli drugą odsłonę z mocnym postanowieniem poprawy i angażowali w ataki pozycyjne coraz większą ilość graczy. Tyle że stanowiło to wodę na młyn dla Argentyńczyków, którzy potrafili błyskawicznie organizować się w fazach przejściowych i kontrować. Już w 49 minucie mieli doskonałą okazję do ukłucia zdezorganizowanego rywala, ale szybki wypad zepsuł  Burruchaga, zachowując się zbyt egoistycznie. W 50. minucie urazu ramienia doznał za to Brown. Lekarz zalecał mu zejście z boiska, ale ten absolutnie się na to nie zgadzał. Obrońca wydarł dziurę w koszulce, przełożył przez nią rękę i tym samym stworzył prowizoryczną wersję temblaka, dzięki czemu ból dokuczał mu już nieco mniej. Pięć minut później Andreas Brehme wykonywał rzut wolny, ale Niemcy nie zdołali stworzyć po nim zagrożenia. Valdano doskonale zainicjował szybki kontratak jeszcze z własnej połowy i po podaniu Enrique dosłownie za około 8 sekund znalazł się oko w oko z Schumacherem! Jak to miał w zwyczaju napastnik Realu Madryt z zimną krwią wykończył akcję! Nieuporządkowany oponent wyglądał już na kompletnie przybitego.

Wiemy jednak, że kogo jak kogo, ale naszych zachodnich sąsiadów nigdy nie powinno się skreślać przedwcześnie. Wystarczyły bowiem dwie chwile nieuwagi, a wynik z 2:0 zmienił się na 2:2! Albicelestes za wcześnie uznali, że mają już wygraną w kieszeni i zdecydowanie się cofnęli. W 74. minucie po rzucie rożnym do siatki trafił lis pola karnego, Rummenigge, wykorzystując przytomne strącenie piłki głową przez rezerwowego Völlera, który zastąpił bezużytecznego Allofsa. 8 minut później podopieczni Narigóna dostali drugi potężny cios sierpowy prosto na szczękę, również po rzucie rożnym. Najprzytomniej na 5 metrze przed bramką Pumpido zachował się złoty rezerwowy Völler i głową pokonał bramkarza. Argentyńczycy na czele z Carlosem Bilardo (który mnóstwo uwagi przed finałem poświęcał właśnie na ćwiczenie krycia przy stałych fragmentach gry) nie mogli uwierzyć, że tak łatwo roztrwonili dwubramkową zaliczkę.

Stawiam dolary przeciwko orzechom, że gdyby doszło do dogrywki, to Niemcy zachowaliby więcej zimnej krwi czy determinacji. Jednak to Argentyna posiadała w swoich szeregach prawdziwego game-changera. Maradona tego popołudnia nie przejawiał nadzwyczajnej aktywności, ale wystarczył jeden moment, aby rozstrzygnął losy złota. Fantastycznym prostopadłym podaniem wypuścił Burruchagę, ten podciągnął z piłką do przodu i nie zawiódł w sytuacji sam na sam! Najważniejszego gola w historii argentyńskiej piłki nie zdobył wprawdzie Maradona, ale akurat w tym przypadku asysta zdecydowanie górowała nad samym wykończeniem! Po raz kolejny przekonaliśmy się jak fenomenalnie rozumiał się ten duet, szczególnie w fazie pucharowej. Albicelestes nie popełnili już tego samego grzechu. Nie dali wyrwać sobie prowadzenia po raz trzeci, a po upływie doliczonego czasu gry rodzimi komentatorzy mogli głośno wykrzyczeć: ¡Somos campeones del mundo!

Embed from Getty Images

Mundial wielu bohaterów

Bez dwóch zdań wśród wielu argentyńskich bohaterów tego gorącego lata wyróżniał się jeden. Diego Maradona zaliczył najwybitniejszy indywidualny występ w historii mistrzostw świata, kończąc turniej z bilansem 5 bramek oraz 5 asyst. Jego wkładu nie można jednak zdefiniować tylko za pomocą liczb. Wpływ, jaki miał na drużynę, ogromne pokłady inspiracji, a także przede wszystkim jego niesamowita charyzma, wynosiła reprezentację na zupełnie inny poziom zaangażowania. Nawet gdy drużynie nie szło, zawsze można było podać piłkę właśnie do niego. Nigdy nie unikał gry, zawsze się do niej pokazywał i przede wszystkim umiał doskonale zrównoważyć swoje indywidualne popisy z kolektywną grą. A wiemy doskonale, że w futbolu granica między tanim popisem, a rzeczywistą pracą dla dobra całej jedenastki jest czasami bardzo cienka.

Ja jednak zwróciłbym uwagę przede wszystkim na jednego człowieka. Anglicy określają takich ludzi mianem unsung heroes, nieoczywistych bohaterów, którzy czasami przechodzą po prostu niezauważeni. Tym kimś dla zwycięzców stał się bez wątpienia José Luis Brown mający w zamyśle przecież spędzić cały mundial na ławce rezerwowych. Tymczasem Tata wszedł w bardzo ciężkie buty Daniela Passarelli i okazał się sercem argentyńskiej defensywy. Jego gra na wyprzedzenie, antycypacja ruchów rywala, pewne wyprowadzanie piłki w pierwszej fazie akcji, a także przede wszystkim gol w wielkim finale dają nam obraz jednego z najlepszych występów środkowego obrońcy w historii ostatnich odsłon światowego czempionatu! Nie zapominajmy także o jego niezwykłym heroizmie i grze z bólem ramienia przez cała drugą połowę starcia z Niemcami. A przecież jeszcze dwa lata przed meksykańskim turniejem Brown doznał bardzo poważnej kontuzji kolana, która poważnie zagrażała jego dalszej karierze. Zrobiło mi się bardzo smutno, kiedy przeczytałem, że umarł on w 2019 roku w wieku zaledwie 62-lat, na chorobę Alzheimera.

Embed from Getty Images

Przechodząc do ataku, obok Maradony należałoby wyróżnić niezwykle efektywnego Jorge Valdano, autora 4 bramek, który w obrębie pola karnego czuł się jak ryba w wodzie, ale nie można by pominąć także, według mnie, najbardziej pożytecznego w ofensywie Jorge Burruchagi. Znajdował się on być może w cieniu duetu snajperów, ale bez jego trafień (2, w tym rozstrzygający gol w finale) oraz asyst (3, jedna z nich również zaliczona została w najważniejszy meczu mistrzostw) absolutnie nie byłoby mowy o końcowym sukcesie. To właśnie z nim Maradona stworzył najbardziej widoczną nić porozumienia, a kooperacja obu panów potrafiła rozerwać nawet najbardziej stabilne linie defensywne. Jako spoiwo między atakiem a defensywą bez zarzutu radził sobie także Sergio Batista, ale warto zwrócić uwagę na José Luisa Cuciuffo, który turniej zaczynał na boku obrony, a następnie został przekwalifikowany do tercetu stoperów (zaliczył 2 bardzo ważne asysty; w wieku 43 lat niestety zmarł tragicznie przez przypadkowe postrzelenie podczas podróży samochodem na polowanie). O bramkarzu Nerym Pumpido nie możemy powiedzieć, że ten rozegrał turniej życia, bo bardzo stabilnie spisywała się przede wszystkim linia defensywna, ale z pewnością nie zawinił on przy żadnej z 5 zdobytych przez rywali bramek. Argentyński triumf miał zatem wielu ojców (nieodzowne role odegrali także Oscar Ruggeri, Sergio Batista i Julio Olarticochea), ale do dziś w państwie dwukrotnych mistrzów świata dyskusja sprowadza się wyłącznie do sporu pomiędzy wyznawcami dwóch bogów futbolu…

¿Maradona o Messi? ¡Maradona y Messi!

Argentyńczycy lubią toczyć spory. Mają pole do dyskusji, bowiem doczekali się wirtuozów w kilku dziedzinach. Z pewnością w ich kraju do dziś rozważają, kto był większym mistrzem pióra – Jorge Luis Borges czy Julio Cortázar. Wymienić możemy także znakomitych aktorów, takich jak Ricardo Darín lub Leonardo Sbaraglia. Mimo wszystko chyba nigdy nie rozstrzygną za to najważniejszej debaty, która sprowadza się do wielkości Diego Armando Maradony i Leo Messiego. Co zaś mówią sami zawodnicy? Messi pokornie (pytanie czy szczerze) przyznał, że nigdy nawet nie zbliży się do swojego legendarnego rodaka, natomiast Diego na pytanie Maradona czy Messi odpowiedział bez wahania – Maradona i Messi! Jego wypowiedź z książki Diego Maradona – México 86 Mi Mundial Mi Verdad Así Ganamos La Copa przetłumaczyłem z języka hiszpańskiego na polski:

W każdym przypadku na pytanie Maradona czy Messi odpowiem Maradona i Messi. Każdy z nas miał swoje chwile chwały, nosząc koszulkę z numerem 10. Całkowicie rozumiem słowa Leo, że wymieniłby swoich 5 Złotych Piłek (wypowiedź Maradony miała miejsce jeszcze przed mundialem w Rosji w 2018, teraz Atomowa Pchła ma w swojej kolekcji już 7 takich nagród) na jeden triumf w mundialu. To szczere słowa. Leo ma rację: Sądzę, że zdobycie 5 Złotych Piłek nie waży tyle co jeden tytuł mistrza świata. Nie mówię tego z zazdrości. Wygrałem tylko jedną Złotą Piłkę i to za całokształt kariery w 1995 roku, kiedy wróciłem do Argentyny, żeby grać w Boca Juniors. Otrzymałem ją dlatego, że zarówno FIFA jak i gazeta France Football zdecydowali się zmienić regulamin, sprawić że ta nagroda stanie się bardziej globalna i uniwersalna.

Embed from Getty Images

Jak widać, pomiędzy oboma panami panowała atmosfera wzajemnego podziwu i szacunku. Mnie doprawdy ciężko jest rozstrzygnąć, który z dwóch argentyńskich geniuszy powinien zająć wyższe miejsce w historycznej hierarchi. Kiedyś myślałem, że ponad 30 trofeów Messiego w klubowej piłce (między innymi 4 triumfy w Lidze Mistrzów) czy znacznie więcej zdobytych przez niego bramek z miejsca czynią go najlepszym zawodnikiem w historii. Po obejrzeniu mistrzowskiej drogi Argentyny z 1986 roku w pełni zrozumiałem jednak, dlaczego Diego Maradona doczekał się tylu fanów czy wręcz wyznawców. Messi z pewnością nie posiada zdolności przywódczych, jakimi cechował się El Pelusa. Owszem na mistrzostwach świata w Brazylii odebrał on nagrodę dla MVP całego turnieju (niesłusznie), ale wszystko, co miał w swoim arsenale wykorzystał już w fazie grupowej. Od 1/8 finału aż do finałowej konfrontacji z Niemcami, Messi nie potrafił już dołożyć żadnych konkretów, a w decydującym o złocie meczu był wręcz cieniem samego siebie, schowanym i niepotrafiącym zainspirować kolegów.

Co więcej, uważam, że Leo otoczony został znacznie lepszymi partnerami niż Diego, a mimo to do dziś mistrzostwa świata nie zdobył. Czy wyobrażamy sobie Messiego przychodzącego do wcale nie najsilniejszej drużyny włoskiej, (która nigdy wcześniej, a także nigdy później po erze Maradony nie wygrała Serie A) z automatu wynoszącego ją na poziom jednego z najlepszych teamów nie tylko na Półwyspie Apenińskim ale i całym Starym Kontynencie? Dodajmy do tego nową rzeczywistość kulturowo-językową, a moje wątpliwości co do tego urosną jeszcze bardziej.

Trudno nie oceniać dziś Diego Maradony przez pryzmat jego życia prwatnego, jego tatuażu z Che Guevarą, przyjaźni z Fidelem Castro, uzależnienia od kokainy czy wreszcie spłodzenia dzieci z różnymi kobietami, mimo trwania w związku małżeńskim z Claudią Villafañe. Był oczywiście człowiekiem dorosłym, sam mógł decydować o swoim losie i dokonywać własnych wyborów. Ale wybierał z reguły nie najlepiej i jako globalna ikona niestety nie wywiązywał się z roli autorytetu dla młodych piłkarzy. Pomimo to teraz w pełni rozumiem dlaczego Argentyńczycy w miejsce daty jego śmierci wstawiają często symbol nieskończoności, z dopiskiem Diego Eterno (Wieczny Diego). Ogromnie żałowałem, że kooperacja obu panów na linii trener – piłkarz nie wypaliła na MŚ w Republice Południowej Afryki, gdzie kadencję Maradony w roli selekcjonera brutalnie zakończyli Niemcy (4:0, mecz oglądałem we Wrocławiu, odziany w trykot Albicelestes, a mój dziadek do dziś żartuje sobie z tego faktu, często nazywając mnie szczęśliwym talizmanem Argentyńczyków…). Wówczas Pelusa podjął decyzję, w której naprawdę trudno dopatrzyć się jakiejkolwiek logiki – nie zabrał do Afryki duetu Zanetti – Cambiasso, świeżo upieczonych zdobywców potrójnej korony z Interem Mediolan. To właśnie balansu, ogłady i odpowiedzialności taktycznej zabrakło drużynie w 2010 roku, a akurat obaj panowie zapewne zadbaliby o to należycie.

Cóż, przeszłości już nie zmienię, ale w słowie końcowym chciałbym podzielić się z Wami moim futbolowym marzeniem. 18 grudnia bieżącego roku, wypełniony po brzegi Lusail Iconic Stadium, finał mistrzostw świata pomiędzy Argentyną a Portugalia. Mundialowy last dance kapitanów obu reprezentacji, a także dwóch najwybitniejszych indywidualności pierwszych dwóch dekad XXI wieku. Leo Messi kontra Cristiano Ronaldo. I niech po prostu wygra lepszy, do swojej gabloty wkładając tym samym istnego Świętego Graala!

Dodaj komentarz