Ile minut w meczu, tyle pomysłów

Zdjęcie główne: flickr.com, Bertrand Gondouin, CC BY-NC-ND 2.0.

Idę o zakład, że każdego polskiego telewidza zirytował kiedyś komentator sportowy. Tak to już jest. Moja mama, polonistka z gatunku raczej purystów językowych, skreśla każdego, który na wizji rzuci z pozoru niewinne „w cudzysłowiu”. Tata z kolei najchętniej po prostu wyłączyłby dźwięk, bo ci komentatorzy to tylko pieprzą od rzeczy i przecież i tak widać, co się dzieje. No i często nietrudno przyznać mu rację. I choć mówią, że bardzo tatę przypominam, to jednak sam podczas transmisji nigdy dźwięku nie wyłączam. W końcu sport oglądam głównie dla jedynego w swoim rodzaju ładunku emocjonalnego, jaki nam funduje, a komentatorzy odgrywają niebagatelną rolę w budowaniu napięcia.

Co oczywiście nie znaczy, że eksperci przy mikrofonie nie doprowadzają mnie regularnie do białej gorączki. Gdybym zadał internautom pytanie otwarte – jak obstawiacie, dlaczego tak się dzieje, to w wynikach z pewnością miałbym wgląd w kilkadziesiąt, jak nie kilkaset możliwych powodów. Przeglądając je odbyłbym podróż krętą drogą od krindżowego swatania piłki z hip-hopem przez Rudzkiego i jego namiętnie odmładzających się w ten sposób współziomków z Canal+, przez wszystkie cudowne gafy z grubsza nieogarniającego już co się dzieje Szpakowskiego („Niemcy często zmieniają pozycje, ale nie mogą zadowolić trenera”), aż po unoszących zdarzenia 7. kolejki Seria A do rangi wojny między niebem a ziemią komentatorów Eleven, tak zresztą lubujących się w wyszukiwaniu kwiecistych analogii do kina, muzyki czy innych dyscyplin sportu. Pewnie znalazłoby się też miejsce dla Matiego Borka komentującego nieraz takim tonem, jakby co najmniej zapraszał chłopaków z jasielskiej siłki na sparing Diablo Włodarczyka.

A jednak, wszystko powyższe sprawia co najwyżej, że uśmiecham się pod nosem. Gotuję się dopiero wtedy, gdy pada gol, a więc coś, na co wszyscy czekamy. Wówczas rodzimi komentatorzy dają prawdziwy popis swojego warsztatu. To w końcu kluczowe momenty w ich fachu. To wtedy emocje sięgają zenitu, więc komentator ma za zadanie jeszcze je podsycić. Latynosi dają w takich chwilach pokaz możliwości swoich płuc, bijąc rekordy w długości wypowiadania słowa „gol”. Arabscy specjaliści tracą głowę i raczą widzów swym zniewalającym słowotokiem. Błyskotliwością brylują Brytyjczycy, każde trafienie opisując trafnymi epitetami, doskonale mieszając nagle wzrastającą ekscytację z pełną klasy sytuacyjną retoryką. Niektórzy wykazują się intrygującą dozą opanowania, mimo ewidentnego zachwytu nad bramkami, a są i tacy, którzy w przypływie emocji odpływają do krainy fantazji jak słynny Ray Hudson pasjonujący się LaLigą.

A w jaki sposób wyróżniają się komentatorzy z naszej krwią i blizną zdobytej ojczyzny? Drodzy Państwo! Tym, że nie cierpią na dyskalkulię leksykalną! Otóż z zegarmistrzowską precyzją po jakichś 85% goli w pierwszej kolejności głośno wykrzykują dany liczebnik porządkowy od 1 do mniej więcej 96 (w przypadku dogrywek do 120-122). „I goooooooool, 74 minutaaaaa!”, „I to jest gol! 4 minuta!!!”. Nasi eksperci wprost fenomenalnie rozpoznają liczby. A przecież nie jest to takie proste. Gdy na zegarze umieszczonym w górnym rogu ekranu widnieje np. 23:48, trzeba wykazać się przytomnością umysłu i do pierwszej z liczb dodać 1. Dopiero wtedy otrzymamy daną minutę meczu.

Jest to zwyczaj iście niespotykany na świecie, niezwykle oryginalny. Rozłóżmy to na czynniki pierwsze. Jakie informacje można podać po golu? Po pierwsze, kto go zdobył. Po drugie, w jaki sposób, w jakim stylu (być może telewidz akurat spoglądał na Flashscore zamiast skupiać się na meczu i zwyczajnie przeoczył). Po trzecie, jakie ten gol ma znaczenie – może przybliża kogoś do awansu, może przekreśla czyjeś szanse na odrobienie strat. A informacja o czasie trafienia do siatki? Cóż, każdy zegar na ekranie widzi. Ale co tam, jak już być oryginalnym, to na całego!

Skąd u naszych ekspertów takie uwielbienie uchwycania danego momentu w czasie? Być może problem sięga głęboko, aż do czasów szkoły podstawowej… Tak to już przecież z naszym systemem dydaktyki jest, że zamiast uczyć dzieci rozumienia zdarzeń, w szkole wolą żeby zapamiętywały nic nieznaczące same w sobie szczegóły jak daty. Ilu piątkowych uczniów wie, że bitwa pod Grunwaldem była w 1410 roku? Zapewne każdy. A ilu rozumie, co do niej doprowadziło, kto się w niej zmierzył i jakie były jej skutki dla późniejszych losów Polski? To już chyba nie jest tak istotne.

A może powinienem docenić podkreślanie tych minut przez naszych komentatorów? W końcu to już nasza polska tradycja. A tradycje są piękne. Jak umiłowanie kościoła katolickiego, nienawiść do Niemca, Ruska, geja i ciapatych. Jak śpiewanie Bogurodzicy i baby przy garach. Wesołych Świąt Czytelnicy! Bóg, Honor, Ojczyzna, 37 minuta!

Dodaj komentarz